30 grudnia 2023

CRIME & THE CITY SOLUTION - 09-12-2023 - POZNAŃ


Na początku grudnia do Poznania zawitała grupa Crime & The City Solution. Był to jeden z dwóch występów w naszym kraju więc tym bardziej warto było się wybrać. Od razu zaznaczę, że twórczość tej grupy znam dość pobieżnie. Przed laty trafiła mi się płyta "The Bride Ship"(1989), ale jakoś nie zaskarbiła ona mojego serca i powędrowała w świat. Jednakże gdy pojawiła się informacja o rzeczonym koncercie to stwierdziłem, że może to być jedyna okazja by przekonać się o walorach tej muzyki w przestrzeni klubowej. Zakupiłem więc bilet i wyczekiwałem koncertu. Klub "2 Progi" mieści w dawnym hotelu "Polonez" więc stając w jego progach poczułem się nieco jakby czas cofnął się o cztery dekady. Na szczęście wnętrze samego klubu sprawia już dużo lepsze wrażenie. Duża sala mogła pomieścić gdzieś tak na oko koło 1000 do 1500 osób. W głębi mieściły się boksy z kanapami, a pod ścianą znajdował się bar, gdzie spragnieni mogli ugasić pragnienie. Tego dnia sala świeciła niemal pustkami bowiem nazwa Crime & The City Solution przyciągnęła do klubu zaledwie czterdzieści osób. Był to więc występ dla jednostek wtajemniczonych w muzyczne arkana. Zespół przybył do Poznania by promować swój najnowszy album zatytułowany "The Killer" (2023), z którego to zaprezentował cztery fragmenty. Jeśli mnie pamięć nie myli to pojawiły się takie nagrania jak River Of God, Brave Hearted Woman, Peace Is My Time oraz kompozycja tytułowa. Zespół pomimo marnej frekwencji nie tracił pogody ducha jak i dobrej, scenicznej energii dając nam okazję by zanurzyć się w ich muzycznym świecie. Nie jest to może najradośniejsza kraina, ale piękno sztuki ponoć najlepiej wykuwa się z cierpienia i mroku ludzkiej duszy. Cieszę się, że dotarłem tego wieczora na ich występ choćby po to by posłuchać utworu All Must Be Love, który to szczególnie sobie upodobałem. Kompozycja ta rozpoczyna każdy koncert i była jedną z trzech, które to reprezentowały album "Shine" (1988). Pozostałe dwie to Home Is Far From Here oraz  On Every Train (Grain Will Bear Grain). Analiza wcześniejszych jak i późniejszych setlist pokazuje wyraźnie, że są one do siebie niemal bliźniaczo podobne więc nie ma zbytniego sensu jeździć za zespołem od miasta do miasta. Wszędzie otrzymamy tę samą strawę muzyczną. Koncert nie był może zbyt długi, ale sądzę, że nikt nie opuszczał klubu z poczuciem rozczarowania. Owszem, można było pokręcić nosem na brak tego czy innego utworu, ale weźmy pod uwagę fakt, że jest to trasa promująca płytę "The Killer". Po dziesięciu latach posuchy myślę, że każdy fan z przyjemnością nastawił się na odbiór nowych dźwięków. Poza tym był to doskonały moment by zapoznać się z nowych składem zespołu, który jak na moje ucho wywiązuje się ze swych obowiązków niezwykle solidnie. Gwoli formalności dodam tylko, że ze starego składu pozostali Bronwyn Adams, która to czarowała nas tego wieczora grą na skrzypcach oraz Simon Bonney, nawigujący tą łajbą od 1977 roku. Cieszmy się że wciąż mają w sobie chęci i energię by tworzyć i koncertować. Korzystajmy więc z możliwości zobaczenia ich na żywo bo kto wie kiedy nadarzy się kolejna taka okazja.


Jakub Karczyński

 

17 grudnia 2023

BEZ ŁASKI


Napisałem niedawno e-maila do jednego z warszawskich sklepów płytowych. Zauważyłem bowiem, że mają oni w swym katalogu płytę grupy Wipers, na której to szczególnie mi zależało. Szkopuł w tym, że oferowali jej zakup poprzez serwis Discogs, który za przesyłkę życzył sobie 40 zł. Pomyślałem, że to lekka przesada więc zapytałem czy istnieje możliwość jej zakupu poprzez jakiś rodzimy portal aukcyjny, ale do dziś dnia nie doczekałem się odpowiedzi. Widać mieli ważniejsze sprawy na głowie niż sprzedawanie płyt i obsługę klienta. Po kilku dniach bezowocnego oczekiwania postawiłem już na nich krzyżyk i zakupiłem interesujące mnie wydawnictwo od jednego z naszych zachodnich sąsiadów. Nie dość, że koszt przesyłki dużo niższy to i cena samej płyty atrakcyjniejsza. Nie było więc się nad czym dłużej zastanawiać. Kilka kliknięć, parę dni oczekiwania i oto mam już w swoich rękach rzeczony album. Co uważniejsi czytelnicy zwrócili zapewne uwagę, że widnieje on w moim blogowym logo choć ukrywa się pod nieco inną okładką. Niniejsza edycja kompaktowa otrzymała inną grafikę względem oryginału. Trudno dziś już dociec czym było to podyktowane. Ogólnie nie pochwalam takich działań. Wolę gdy albumy wznawiane są w swej pierwotnej szacie graficznej bowiem przez takie działania oddajemy nie tylko szacunek samemu twórcy, ale i uznajemy okładkę jako integralną część dzieła. Czasem jednak na drodze stają kwestie praw autorskich lub też decyzja wytwórni, a niekiedy i samego artysty. Odbiorca nie ma w tym wypadku nic do gadania i musi zaakceptować taki stan rzeczy. W przypadku debiutu Wipers zmiana ta jest znacząca, ale nowy projekt nie jest znów też taki zły. Widziałem już w swym życiu wiele gorszych reedycji, których efekt finalny pozostawiał wiele do życzenia. Tak czy siak cieszę się, że w końcu udało zdobyć mi się tą płytę bo grupa Wipers warta jest tego by mieć ją w swojej kolekcji.


Jakub Karczyński

06 grudnia 2023

YOU TOO


Chodzą słuchy, że grupa U2 pracuje nad nową płytą, na którą to nikt nie czeka. Tak przynajmniej twierdzi The Edge. Nie wiem ile w tym kokieterii, a ile trzeźwej oceny, ale taka marka jak U2 może chyba być spokojna o zainteresowanie ze strony fanów. Co prawda uraczyli ich ostatnio ciastem z zakalcem w postaci albumu "Songs Of Surrender" z którego to wiało nudą na kilometr niemniej liczę na to, że panowie wyciągnęli już odpowiednie wnioski. Ja w każdym razie nie postawiłem krzyżyka na grupie i czekam niecierpliwie na ich nowe kompozycje. Wracam też do nieco starszych i mniej oczywistych albumów jak choćby "Rattle And Hum" (1988), "Zooropa" (1993) czy "All That You Can't Leave Behind" (2000). Słucham ich ostatnio bardzo intensywnie. Niestety "All That You Can't Leave Behind" to płyta złożona w dużej mierze z nudnych wypełniaczy. Po ich wyeliminowaniu niewiele nam w garści zostaje. Tak na dobrą sprawę na tej płycie liczy się pięć pierwszych utworów. Reszta mogłaby robić co najwyżej za nudny B-side. No nie wyszła panom ta płyta choć brzmieniowo to prawdziwa żyleta. Czym jednak jest brzmienie w obliczu miałkich kompozycji. Kapituła przyznająca grupie Grammy za ten album musiała w tym czasie przechodzić ciężkie zapalenie ucha skoro zachwyciły ją te miały i mielizny. Osobiście skłaniałbym się do opinii, że to ich najgorszy album i dałbym mu raczej muzyczny odpowiednik Złotej Maliny niż Grammy. Nie kopmy jednak już leżącego bowiem w kolejnych latach zespół udowodnił, że ma jeszcze w zanadrzu kilka ciekawych pomysłów. Ciekaw jestem czy wystarczy ich na nową płytę. Jeśli utwór Atomic City jest zapowiedzią tegoż wydawnictwa to jakoś nie rzucił mnie na kolana. Wstydu grupie może nie przynosi, ale od takiego zespołu jak U2 wymagam nieco więcej. Dobre utwory to jednak trochę za mało by rozgrzać serca fanów. Zaciskam więc mocno kciuki za nowe płyty gigantów rocka bowiem w przeciwieństwie do niektórych słuchaczy nie zahibernowałem się w latach osiemdziesiątych i śledzę także to co takie zespoły jak U2 mają nam obecnie do zaoferowania. Wiadomo, że najlepsze lata mają już za sobą, ale nie znaczy to, że teraz zjeżdża wyłącznie po równi pochyłej. Słuchajmy więc nowych albumów uważnie. Nie skreślajmy artystów z wieloletnim dorobkiem już na starcie bo po prostu sobie na to nie zasłużyli. Najjaskrawszym przypadkiem jest tu grupa Metallica, która cokolwiek nie zrobi i tak będzie źle. Płyta jeszcze nie wydana, a część osób już i tak wie, że będzie słaba. Bezsens, totalny bezsens. Daleki jestem od tego typu myślenia i was też zachęcam by spojrzeć życzliwszym okiem na nowe wydawnictwa grup, które kiedyś kochaliście. Kto wie, może jeszcze nas czymś zaskoczą. Dajmy im tylko na to szansę.


Jakub Karczyński

26 listopada 2023

R.I.P. KEVIN "GEORDIE" WALKER (1958 - 2023)


Dzień 26 listopada poza rocznicą urodzin Tomka Beksińskiego przyniósł nam jeszcze jedną wieść. Otóż w wieku 64 lat odszedł od nas Kevin "Geordie" Walker. Ten legendarny gitarzysta Killing Joke zmarł w Pradze, a przyczyną śmierci był rozległy udar mózgu, którego doznał dwa dni wcześniej. Geordie był związany z grupą od samego początku i trwał przy niej do ostatnich swych chwil. Żaden inny muzyk Killing Joke nie może pochwalić się tak długim stażem. Wraz z Jazem Colemanem stanowił trzon i główną siłę napędową grupy. Jego odejście to wielka strata nie tylko dla zespołu, ale i dla całego świata muzyki. Oddajmy więc hołd temu niezwykłemu gitarzyście nastawiając sobie dziś w domowym zaciszu nasze ulubione płyty Killing Joke.


Jakub Karczyński

NOSFERATU


Nie śledzę rocznic, nie korzystam z kalendarza, ani tym bardziej nie zaglądam co dzień do kalendarium. Nie czuję takiej potrzeby. Są jednak takie daty, które przylgnęły do mej pamięci jak choćby dzień 26 listopada, w którym to urodziny obchodził Tomasz Beksiński. Człowiek, który zaraził sporą część polskiego społeczeństwa starym rockiem, odkrył piękno w mrokach gotyku oraz odkurzył wiele archiwalnych ścieżek dźwiękowych. Kochał stare horrory, uwielbiał westerny, a nade wszystko podziwiał Jamesa Bonda. Kto wie, może nawet marzyło mu się by wieść życie jak Bond. Nie dane mu jednak było zasmakować tych przyjemności. Stworzył za to siebie, a właściwie swoje alter ego, które w mroku nocy szeleściło peleryną i pobłyskiwało wampirzymi kłami. Słał przy tym w eter muzykę, w której odbijała się jego wrażliwość, ale też piętnował słowem absurdy otaczającej go rzeczywistości. Nie czuł się dobrze w świecie coraz bardziej zdominowanym przez technologię. Twierdził, że urodził się sto lat za późno. Konfrontacja ze współczesnym światem bywała dla niego niekiedy bolesna i potęgowała w nim przekonanie o swym niedopasowaniu. Przeżywał intensywnie każdą porażkę, którą zgotowało mu życie. Gdy piszę te słowa, z telewizyjnej reklamy dobiegają właśnie dźwięki Night In White Satin The Moody Blues. Tomek uwielbiał ten utwór i głęboko się z nim identyfikował. The Moody Blues chyba silnie naznaczyło Tomka bowiem wielokrotnie powracał do tej muzyki, która jak przypuszczam, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Dźwięki starego rocka podtrzymywały dla niego iluzję świata, w którym honor i miłość traktowano nad wyraz poważnie. Były jak tarcza, która miała go ochronić przed cierpieniem, ale jak dobrze wiemy nie zawsze się to udawało. Suma wszystkich tych ran sprawiła, że zdecydował się nie wkraczać w XXI wiek. Atmosfera końca wieku idealnie wpisywała się w konstrukt psychiczny Tomka, w którym to postać romantycznego wampira zamyka się w swym zamczysku zanim wtargną do niego demony nowoczesnego świata. Odszedł na własnych zasadach, ale nie zniknął z naszej pamięci, a jego ukochana muzyka żyje w nas po dziś dzień. Pomyślmy więc o nim ciepło, w dniu jego 65 urodzin.


Jakub Karczyński

24 listopada 2023

KOLORY MROKU


Nie da się znać wszystkiego. Ilość zespołów i muzyki jaka do tej pory powstała jest wręcz niepoliczalna. Im bardziej staramy się zniwelować luki tym większa liczba nowych lądów wyłania się z mgły. W ostatnim czasie na moim oceanie dźwięków pojawiła się grupa Pink Turns Blue. Nie żebym o nich wcześniej nie słyszał, ale jakoś do tej pory nie dotarli do mojego odtwarzacza. Zmieniło się to dopiero teraz, a wszystko to za sprawą koncertu, który ma odbyć się w Poznaniu. Pink Turns Blue zawita do klubu "Pod Minogą" 23 dnia lutego. W związku z tym faktem trzeba było zagłębić się w ich dyskografię. Na pierwszy ogień poszła płyta "Meta" (1988), którą to udało mi się wylicytować za naprawdę przyzwoite pieniądze. Zanim dane mi było posłuchać muzyki z tejże płyty, moje zmysły zaatakowała okładka. Lubię takie tajemnicze fotografie, które uruchamiają wyobraźnię bo przecież rzadko kiedy mamy okazję poznać historię jaka kryje się za danym zdjęciem. O jego wyborze czasem decyduje przypadek, innym razem walor artystyczny, a bywa i tak, że obraz ściśle koresponduje z zawartością muzyczną płyty. Z mojego punktu widzenia to właśnie ten ostatni przypadek jest najciekawszy bowiem lubię gdy muzyka i oprawa wizualna stanowią jedność. Obcujemy wtedy z dziełem z gruntu przemyślanym, a nie stworzonym z przypadkowych klocków. Poza tym okładka to jeden z ważniejszych elementów płyty. Stanowi jej wizytówkę i jest zachętą dla potencjalnego słuchacza by zapoznał się z muzyką. Ileż to razy decydowałem się zakupić płytę w ciemno, wiedziony tylko obietnicą pięknej muzyki jaką niosła ze sobą okładka. Wychodzę z założenia, że za piękną okładką nie może kryć się brzydka muzyka. Wiem, nieco to naiwne, ale tak już mam. Na szczęście dla mnie, dziś już nie tworzy się zbyt wielu pięknych okładek. Współczesne dzieła rzadko kiedy wzbudzają moje emocje, stąd też zdecydowanie częściej sięgam po to co stworzono przed laty. Gdy natykam się na takie perełki wizualne jak ta, która zdobi płytę "Meta" to ulegam pokusie. Cóż poradzę, że jestem bezbronny wobec piękna sztuki. Korzystam z jej wytworów tak w skali mikro jak i makro, do czego i was zachęcam. Odwiedzajmy więc świątynie sztuki by nasycić swoje zmysły, a w domach podtrzymujmy ten żar za pomocą książek i płyt. Jesień to wszakże najlepsza pora na pochłanianie kultury bez zbędnych ograniczeń. Możecie być spokojni. Nikt tu nikomu kalorii wyliczać nie będzie. Zatem bon appetit.

 

Jakub Karczyński

11 listopada 2023

HANDFUL OF SNOWDROPS - DANS L'OEIL DE LA TEMPETE (1991)


Kiedyś zadałem sobie trud by posortować wszystkie swoje płyty wedle klucza narodowościowego. Szybko okazało się, że moja płytoteka zdominowana jest przez wykonawców z Anglii oraz Polski. Reszta państw miała do dyspozycji niepomiernie mniej miejsca. Były i takie kraje, które miały zaledwie pojedynczych przedstawicieli. Jednym z nich była Kanada, którą to reprezentowała Loreena McKennitt oraz Leonard Cohen. Obecnie do tego grona mógłbym dopisać jeszcze zespół Handful Of Snowdrops, których to płyty sukcesywnie zdobywam. Nie jest to prosta sprawa, ale przecież wielokrotnie już udowadniałem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Do swych największych sukcesów zaliczam pozyskanie albumu "Dans l'Oleil de la Tempete" (1991), któremu to dziś poświęcimy nieco uwagi.

Wydawnictwo to było drugim i zarazem ostatnim studyjnym albumem grupy. Na osłodę fani otrzymali jeszcze koncertowy album "Mort En Direct" (1993), na którym to oprócz znanych kompozycji pojawiło się też kilka rarytasów. Tak oto zakończyła się historia grupy w tym składzie. Musiało upłynąć wiele wody w rzece Mackenzie, nim neon z napisem Handful Of Snowdrops znów rozbłysnął pełnym blaskiem. Wróćmy jednak do roku 1991. Byłem wtedy zaledwie ośmioletnim chłopcem, który dopiero wkraczał w świat muzyki i nie miałem pojęcia, że gdzieś w Kanadzie dogasa pomału historia zespołu, którym to będę zachwycał się dwadzieścia pięć lat później. Handful Of Snowdrops rozczarowane walką o większe uznanie postanowili zawiesić działalność i rozproszyć się niczym poranna mgła. Zanim jednak to nastąpiło, podarowali oni swym fanom najpiękniejsze fragmenty swej muzycznej duszy. W mojej opinii "Dans l'Oleil de la Tempete" to album bez skazy. Godny tego by postawić go na półce wśród takich pereł jak "Twist Of Shadows" (1989) Xymox. Jak wiecie jest to jedna z najważniejszych dla mnie płyt więc trudno o lepszą rekomendację.  

O takich albumach zawsze trudno mi się pisze bowiem nadmierny entuzjazm może wzbudzić w czytelniku podejrzenie, że oto ma on do czynienia z tekstem sponsorowanym. Stworzonym by pokazać coś w lepszym świetle i napędzić tym samym komuś sprzedaż. Tak działa współczesny marketing, ale nie ja. Nikt mi tu za nic nie płaci więc mogę pisać swobodnie i bez jakichkolwiek ograniczeń. Jedyne podszepty jakimi się kieruję pochodzą z mojego serca i głowy. Jeśli więc napiszę, że album "Dans l'Oleil de la Tempete" sprawił, że padłem przed nim na kolana to nie będzie w tym ani trochę przesady. Rzadko zdarza mi się trafiać na doskonałe płyty, gdzie pozbycie się jakiegokolwiek utworu naraża pacjenta na ryzyko ciężkiego kalectwa lub śmierci. Muzyczni chirurdzy mogą więc odłożyć swe narzedzia na bok bowiem wszystkie organy są zdrowe i sprawne. Jeśli więc twoje serce bije w rytmie lat osiemdziesiątych, a dźwięki syntezatorów nie przyprawiają cię o zawał to koniecznie musisz sięgnąć po ten album. To wspaniała podróż sentymentalna do czasów, gdy muzyka miałą w sobie tę szczyptę romantyzmu i melancholii. Szkoda, że Tomek Beksiński nie odkrył nigdy tej grupy bo byłby nią zachwycony. Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Takie nagrania jak Voice In The Night czy Trust idealnie sprawdziłyby się w jego radiowych audycjach, a nazwa zespołu byłaby z pewnością w Polsce równie popularna co Clan Of Xymox. Kto jak kto, ale on potrafił nadać pęd karierze grupom, które wpadły mu w ręce. Niestety drogi Tomka i grupy Handful Of Snowdrops nigdy się nie przecięły więc dziś sami musimy odkrywać tego typu skarby i oświetlać je jasnym światłem. To co stanowi o sile tego albumu to z pewnością doskonałe melodie, subtelne dźwięki gitary dopełniające brzmienie syntezatorów oraz ciepły głos wokalisty. Wszystko to sprawia, że czas spędzony z albumem "Dans l'Oleil de la Tempete", nie jest czasem straconym. Zanurzcie się w tych przepięknych przestrzeniach dźwiękowych i odnajdźcie swoje ulubione fragmenty tej układanki. Mnie najbardziej urzekły nagrania Hush, Voice In The Night, Shadows On  The Heart, Sometimes I oraz In The Eye Of The Storm, ale tak na dobrą sprawę mógłbym dopisać tu wszystkie pozostałe. Nie ma więc większego sensu bawić się w wyróżnianie poszczególnych utworów bowiem każdy z nich jest zabójczo skuteczny i doskonale poradziłby sobie w roli promocyjnego singla. Mam wrażenie, że wszystkie trybiki tej maszyny pracują na najwyższych obrotach by wywiązać się jak najlepiej z powierzonej im funkcji. Wszystko to sprawia, że na albumie trudno doszukać się jakichkolwiek wad. Nawet po trzydzietu latach płyta ta brzmi wyjątkowo świeżo. Muzyka oparła się działaniu czasu co najdobitniej świadczy o jej wyjątkowości. Twórcom udało wznieść się na prawdziwe wyżyny muzycznej wrażliwości, dzięki czemu otrzymaliśmy dzieło wręcz doskonałe. Nastawcie więc uszu i cieszcie się z tymi dźwiękami bo takie płyty to prawdziwe skarby na muzycznym oceanie.

Handful Of Snowdrops nie miał szczęścia zrobić kariery międzynarodowej nad czym ubolewam. Mieli wszystko to co zespół mieć powinien, ale jak widać zabrakło chyba szczęścia i ludzi, którzy wznieśliby ich karierę na wyższy poziom. Może też po części winne były także czasy w jakich ta muzyka powstała bowiem świat upadał wtedy na kolana przed muzyką grunge, zachwycał się Metallicą, skazując tym samym wielu twórców na zapomnienie. Cóż mam rzec. Grunge jakoś nigdy mnie nie zachwycał, a Metallica w latach dziewięćdziesiątych rozmieniła swą legendę na drobne, tracąc swych starych fanów. Zastanówmy się więc czy bogowie, których czcimy warci są naszej uwagi. Wielu z nich wraz z upływem czasu traci na znaczeniu i znika gdzieś w pomroce dziejów. W przypadku Handful Of Snowdrops nie mam najmniejszych wątpliwości, że Chronos działa na ich korzyść.


Jakub Karczyński

27 października 2023

KRAINA POTĘPIONYCH


Moje pierwsze zetknięcie z muzyką grupy Handful Of Snowdrops miało miejsce w nieistniejącym już w sklepie płytowym, który to prowadził Andrzej Masłowski. Pamiętam, że podczas którejś z wizyt, zaprezentował mi fragmenty płyty "Land Of The Damned" (1988), którą to pożyczył mu jego znajomy. Zakupił on ją na naszym rodzimym portalu aukcyjnym. Były ponoć przy tym niezłe utarczki ze sprzedawcą, który chyba zorientował się, że pozbył się tej płyty w zbyt niskiej cenie więc próbował wmówić kupującemu, że płyta się uszkodziła. Koniec końców przyciśnięty do muru wysłał płytę i tak zawędrowała ona do Poznania na ulicę Taczaka, gdzie mieścił się wyżej wspomniany sklep. Pan Andrzej był chyba pod sporym wrażeniem tej płyty bo ochoczo o niej opowiadał. Ich twórczość lokował gdzieś w rewirach zamieszkiwanych przez Clan Of Xymox i tym podobne grupy. Jako miłośnikowi tego typu brzmień dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Skrzętnie zanotowałem sobie w pamięci nazwę zespołu lecz nie miałem zbytnich nadziei na zakup tej płyty bo był to swoisty biały kruk. W Polsce niemal nieosiągalny stąd też przez długie lata album ten obrósł w mej wyobraźni w wiele mitów i legend. Przez ten czas zdążyłem zapoznać się i zgromadzić trzy ich późniejsze płyty, a debiut wciąż pozostawał nieuchwytny. Zmieniło się to dopiero w tym roku za sprawą argentyńskiej oficyny Twilight Records, która to postanowiła wznowić ten krążek w formie CD. Miłośnicy płyt winylowych mogą z kolei pokusić się o analoga wydanego przez montrealską wytwórnię Lebackstore. Płyta CD poza bazowym materiałem wzbogacono o liczne muzyczne dodatki, wśród których znajdziemy wersje demo utworów z tejże płyty. To z pewnością najbardziej rozbudowana i kompletna edycja jaka się do tej pory ukazała. Warto więc się nią zainteresować. Mnie w zupełności wystarczyłaby sama esencja tego albumu, ale rozumiem, że są też tacy słuchacze, którzy czekają na te dodatki. Myślę, że te sześć dodatkowych utworów zaspokoi ich apetyt. Od strony edytorskiej płyta wygląda równie interesująco choć nie ukrywam, że wolałbym ją dostać w standardowym, plastikowym pudełku. Niemniej nie ma co narzekać bo w końcu mogę cieszyć się ich pełnym dorobkiem płytowym. Podróż z Argentyny okazała się być dość długa, ale po niemal miesiącu oczekiwania listonosz odnalazł drogę do mych drzwi. To co mnie najbardziej zaskoczyło to liczba znaczków jaka widniała na kopercie oraz fakt, że pomimo zapakowania płyty w zwykłą bąbelkową kopertę dotarła ona bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu. Jak widać, troska o bezpieczne dostarczenie przesyłki nie jest czymś niespotykanym niemniej dla Poczty Polskiej to chyba wciąż za wysokie progi. Uczcie się więc panie i panowie od najlepszych a być może zapracujecie sobie na nasz szacunek. Pamiętajcie, że reputacja w tym zawodzie to ważna rzecz, którą zdobyć można tylko solidną i ciężką pracą.


Jakub Karczyński


18 października 2023

POZA STREFĄ KOMFORTU


Końcówka lata była tego roku wyjątkowo gorąca. Choć zdawało mi się, że w powietrzu wyczuwam już zapach jesieni, to jednak lato postanowiło powalczyć o swój wymiar czasu do samego końca. Ani myślało kapitulować choć przecież prędzej czy później musiało ustąpić miejsce swej siostrze. Ta zadbała o to by nie zabrakło nam corocznego festiwalu kolorów w koronach drzew, ale i sprawiła, że z każdym kolejnym dniem zmuszeni jesteśmy zakładać na siebie coraz więcej odzieży. Jesień to też dobry czas by wrócić do dawno niesłuchanych płyt, a także odpowiednia chwila by zmierzyć się z albumami, z którymi dotychczas jakoś nie było nam po drodze. Zanim jednak podejmiemy się wyzwań warto choć na moment odkurzyć płyty swych ulubieńców.

Wracam więc do albumu "Faith" (1981) grupy The Cure, który wyjątkowo dobrze brzmi, gdy za oknem szarzyzna zaczyna pożerać otoczenie. Chłód muzyki idealnie współgra z temperaturą na termometrze, która pikuje w dół coraz szybciej i szybciej. Głos Roberta Smith'a choć bywa niekiedy lodowaty (Funeral Party) potrafi też wlać w słuchacza nieco ciepła (All Cats Are Grey) i sprawić, że poczujemy się jak pod ciepłym kocem. Trylogia w skład, której wchodzą albumy "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" i "Pornography (1982) to moja ulubiona "lektura" na jesienną słotę. Ciepło tego pierwszego jest jak początek jesieni. Chłód tego drugiego to z kolei jesień w pełnym rozkwicie, a mrok trzeciego to już zima ze swymi krótkimi i ponurymi dniami. Pozycja obowiązkowa dla wszelkiej maści melancholików i dołersów.

Jesień to także czas na powrót do tych nieco bardziej wymagających albumów stąd też daje szansę takim płytom jak "Just After Sunset. The Poetry Of Rainer Maria Rilke" (1998). Jest to efekt współpracy dwóch nietuzinkowych artystów, z których jeden (Martyn Bates) jest filarem zespołu Eyeless In Gaza, a z kolei ona (Anne Clark) jest angielską poetką, która poza pisaniem wierszy działa także na polu muzyki. Na ich wspólne dzieło składają się teksty Rainera Marii Rilke, stanowiące za fundament, na którym to wzniesiono tę muzyczną budowlę. Album ze względu na swą oszczędność aranżacyjną może nie porywa bogactwem dźwięków, ale warto dać mu szansę w te chłodniejsze dni. Jesienna aura jest wszak jego największym sprzymierzeńcem. Płyta z kategorii ciekawostek, ale warto nastawić uszu bo być może takiej muzyki właśnie nam teraz trzeba.

Idąc za ciosem, odkupiłem sobie niedawno album, który niegdyś powędrował w świat. Wtedy ta sfera dźwięków nie znajdowała w mych uszach zrozumienia. Czas jednak zmienia nie tylko naszą zewnętrzną powłokę, ale także działa na nasze upodobania muzyczne. Stąd też obecność w mojej płytotece takich albumów jak choćby ten. "Second Edition" (1986) to druga płyta w dorobku Public Image Limited. Początkowo ukazała się w formie metalowego pudełka i tak też została nazwana - "Metal Box" (1979). W jego wnętrzu skrywały się trzy dwunastocalowe winyle oraz lista utworów. Nieco później album ten otrzymali właściciele odtwarzaczy CD. Zrezygnowano już jednak z metalowego pudełka, zmieniono okładkę oraz nazwę, a także dokonano korekty kolejności nagrań. I w takiej też formie trafił on w moje ręce. Przegryzam się przez niego niczym kwas przez metal, chłonę jego zawartość i staram się zebrać wszystkie te muzyczne klocki w jakiś logiczny twór. Trzymajcie kciuki za powodzenie tej misji.

Ostatnim wyzwaniem jakie postawiłem przed sobą jest album "Room Of Light" (1986) grupy Crime And The City Solution. Częściowo skłonił mnie do tego poznański koncert, który zaanonsowano na dziewiąty dzień grudnia. Lepszej okazji nie będzie by ich zweryfikować. Póki co, pozostają płyty, a właściwie płyta. Swego czasu miałem w swej kolekcji album "The Bride Ship" (1989), ale jakoś nie zapałałem do niego wielkim uczuciem. Poszedł więc w świat szukać przyjaźniejszego właściciela, a ja na wiele lat dałem sobie spokój z twórczością grupy. Dopiero rok temu skusiłem się na zakup kolejnego albumu, który ponoć jest ich opus magnum. Tak zapewniał recenzent nieodżałowanego czasopisma "Zine" pisząc o nim tak: Najlepsza płyta zimnej, bluesowo - postpunkowej kapeli Micka Harveya i Rowlanda S. Howarda, związanych z Birthday Party i The Bad Seeds. Na pewno nie ma na tej płycie hitów. Za to jest zbiór ballad i taka gotycka strzelistość, że można nią sobie żyły popodcinać. A z katakumb w tle przebija się jazgotliwa, nie taka znów przyjemna bluesowa gitara. Ta płyta to czysta depresja, jak "Closer" czy "In The Flat Field". Prawda, że brzmi zachęcająco? 

Czas więc wracać do słuchania muzyki i zgłębiać to co dotychczas nie zostało zgłębione.
 

Jakub Karczyńśki

05 października 2023

THE FINAL SOUND - DIMENSIONS (2020)


Szkic oka. Uważny obserwator bez problemu wychwyci w nim obraz miasta. Spojrzenie zdaje się być nieco melancholijne, tak jakby zrodziła się w nim tęsknota do tego co już za nami. Tak prezentuje się okładka albumu "Dimensions" (2020) amerykańskiej grupy The Final Sound. Przyglądając się spisowi utworów możemy sobie co nieco dopowiedzieć  błądząc wzrokiem między takimi tytułami jak Dark City, Run, No Rescue, Flashback czy Waiting For You. Nastawiając zaś uszu, zanurzymy się w dźwiękach jakich niepowstydziliby się Handful Of Snowdrops czy Drab Majesty. To jedyne skojarzenie jakie przychodzi mi do głowy, gdy słucham tej muzyki. Nie jest to może trafienie w punkt, ale nic bliższego nie znalazłem. To chyba dobrze bowiem jeśli zespół brzmi jak dziesięć innych to powstaje podejrzenie, że brak im własnych pomysłów. W dzisiejszych czasach trudno o oryginalność, gdy za plecami mamy taki bagaż muzycznych doświadczeń więc chyba już mało kto oczekuje jakiś innowacji czy porywania się z motyką na słońce. 

The Final Sound ujmują swoją muzykę w ramach takich nurtów jak post punk czy shoegaze, łącząc to co noweczesne z brzmieniami lat osiemdziesiątych. Oplatają to siecią naprawdę pięknych melodii, do których chce się wracać. Zespół ma na swym koncie dwa pełnoprawne albumy, które niestety są bardzo trudno do zdobycia jeśli komuś zależy na formacie CD. Nawet Discogs ich nie oferuje. Mnie udało zdobyć się ten album tak zwanym rzutem na taśmę. Żałuje, że nie zakupiłem od razu też ich kolejnego wydawnictwa no, ale któż mógł wiedzieć, że zaraz wyparują z rynku jak kamfora. Cieszę się więc tym co jest, a przecież mam to na czym najbardziej mi zależało. Swoją przygodę z zespołem The Final Sound rozpocząłem od nagrania  Eris, które to wyłowiłem z playlisty Spotify. Tak mi się spodobało, że czym prędzej zapisałem nazwę grupy i rozpocząłem gorączkowe poszukiwania płyty. Szczęśliwie ich strona na Bandcampie wciąż oferowała pełną dyskografię w formacie CD. Wziąłem debiut, na którym to zawarto kompozycje Eris licząc na to, że kolejny album dokupię sobie za jakiś czas. Niestety moje kalkulacje wzięły w łeb ponieważ płyta zniknęła już z oferty więc nie pozostaje mi nic innego jak dopisać ją do listy płytowych życzeń.

Wróćmy jednak do zawartości albumu "Dimensions", który to polecam szczególnej uwadze miłośnikom muzyki, jaka z pewnością znalazłaby uznanie w uszach Tomka Beksińskiego. Nie brak w niej ani melancholii, ani pięknych melodii. Choć dżwięki te stworzono współcześnie to ich rodowodu należałoby szukać w latach osiemdziesiątych. Takie kompozycje jak Shapes & Shadows, Run czy Eris jak żywo przypominają o czasach, gdy świat chłonął taką muzykę jak gąbka wodę. Przypuszczam, że gdyby 4AD zachowało swój dawny profil muzyczny to z pewnością chciałoby mieć w swych szeregach The Final Sound. Niestety czasy są jakie są i muzyka zespołu choć piękna i poruszająca, skazana jest na egzystencję w niszy. Cieszę się, że "Czarne słońca" mogą rzucić na nią nieco blasku i być może sprawią, że grupie przybędzie kilku nowych fanów. Jeśli będziecie mieli okazję zobaczyć ich na żywo, to koniecznie skorzystajcie z tej szansy. Mnie pozostaje póki co słuchanie ich z płyty, którą śmiało mogę określić mianem najpiękniejszej muzyki jaka powstała w 2020 roku. Album "Dimensions" to dzieło niemal doskonałe. Jedyną skazą, a właściwie drobnym potknięciem jest w mojej opinii utwór Dark City, który choć nie jest zły, to zdecydowanie odstaje od wyśrubowanych norm narzuconych przez pozostałe kompozycje. W żaden sposób nie umniejsza to wybitności tej płyty, a może nawet sprawia, że tym bardziej doceniamy kunszt jakim wykazali się muzycy tworząc to dzieło.

Wielu już próbowało odwoływać się w swej muzyce do dekady lat osiemdziesiątych. Jednym wychodziło to lepiej, innym gorzej. The Final Sound nie są jednak tylko grupą rekonstrukcyjną lecz zespołem, który potrafił tchnąć nowego ducha w dorobek dawnych mistrzów. Nic tu nie jest udawane, nikt nie sili się by wejść w czyjeś buty. To raczej próba reinterpretacji tamtych brzmień i wpisania ich we współczesność. To tak jakby znaleźć dwa kompletnie różne zestawy klocków i odkryć fakt, że da się je sensownie połączyć.


Jakub Karczyński

01 października 2023

KRÓLICZEK


Cierpliwość to cecha, która niezwykle przydaje się w życiu. Niestety nie wszystkim jest ona dana. Jestem jednym z tych szczęśliwców, który ją posiada. Przydała mi się już wielokrotnie i zapewne skorzystam z niej jeszcze niejeden raz. Cierpliwość ma to do siebie, że bywa niekiedy nagradzana. Przekonałem się o tym w ostatnich dniach, gdy po wielu latach poszukiwań, udało mi się pozyskać płytę, która znajdowała się na szczycie mego rankingu albumów z kategorii "must have". Wpływ na to miała nie tyle zawartość muzyczna, co raczej unikatowość tego wydawnictwa. Co ciekawe, debiut The Wolfgang Press jest moim równolatkiem, a więc świętuje w tym roku czterdzieści lat. Na winylu album dostępny był od wielu lat lecz na wersję CD, musieliśmy poczekać, aż do roku 2005. Doskonale pamiętam ten czas, gdy można ją było kupić w Empiku. Trzymałem ją nawet w dłoniach, ale wtedy nie miałem potrzeby jej posiadania. Żałuję ogromnie bowiem dziś mój portfel byłby zdecydowanie grubszy. Przymierzałem się do niej wówczas kilkukrotnie, ale jej zawartość nie znalazła uznania w moich uszach. Były to jednak czasy, gdy w muzyce poszukiwałem głównie melodii, a tych próżno było szukać na "Burden Of Mules" (1983). Lata mijały, zmieniało się moje postrzeganie muzyki, a w międzyczasie płyta zniknęła z rynku. Można ją było od czasu do czasu spotkać na portalach aukcyjnych, ale nigdy w tak niskiej cenie jak wówczas w Empiku. Tak to już w życiu jest więc spieszmy się kupować płyty bo tak szybko drożeją. Pogoń za tym króliczkiem trwała kilka lat. Co jakiś czas pojawiał się na horyzoncie, ale niezwykle rzadko pozwalał się do siebie zbliżyć, nie mówiąc już o tym by pozwolił się złapać. W końcu się udało choć jak głoszą słowa piosenki Skaldów, nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go. Niemniej raz na jakiś czas, warto go jednak pochwycić by nadać owej gonitwie sens. Jej koniec wcale nie musi oznaczać kresu zabawy wszak takich króliczków są na tym świecie tysiące. Trzeba tylko obrać nowy cel i ruszyć w kolejną szaleńczą pogoń.

 

Jakub Karczyński

27 września 2023

JESIENNE RETROSPEKCJE


Wrzesień jest w tym roku wyjątkowo piękny i ciepły. Dawno nie pamiętam tak ładnego końca lata, a i początek jesieni zapowiada się także całkiem przyjemnie. W związku ze zmianą pór roku podjąłem też i stosowne przygotowania. Z myślą o naszych małych, skrzydlatych przyjaciołach zakupiłem w tym roku karmnik by w okresie zimowym jakoś ulżyć ptactwu. W końcu ich śpiew umila nam najpiękniejsze okresy roku więc choć w taki sposób się im zrewanżuję.  Poza tym będzie to też nie lada gratka dla dzieciaków, które będą mogły podglądać naturę. Dodatkowo zakupiłem także atlas ptaków by przyjemne połączyć z pożytecznym.

Odkurzam również płyty ze swej kolekcji wybierając te, które dawno nie gościły w mym odtwarzaczu. "W imię nocy" (1998) grupy Artrosis to album, którym fascynowałem się gdzieś tak w okolicach końcówki lat dziewięćdziesiątych i wczesnych lat dwutysięcznych. Z czasem zajął miejsce na regale i tkwił tam przez długie lata nie niepokojony przez nikogo. Dopiero teraz nastawiłem go ponownie by sprawdzić czy ta muzyka wciąż na mnie działa. Czy nie wyblakła i nie stała mi się obojętna bo przecież dojrzewając zmieniamy nie tylko swe oblicze, ale także i gusta muzyczne. "W imię nocy" na szczęście wciąż brzmi w moich uszach atrakcyjnie choć dziś już nie śledzę działalności tej grupy. Nie wiem nawet czy wciąż tworzą, a i nie wyglądam nowych nagrań. Po prostu dziś jestem już w innym miejscu, a muzyka ta spełniła swą rolę w czasie, który był jej przeznaczony.

Powróciłem też do muzyki z wytwórni Big Blue Records. Pamiętam ją jeszcze ktoś? Nie? Nie dziwię się bo sam musiałem sobie odświeżyć pamięć na temat wydawnictw, które stworzyli pod tym szyldem. Nazwa ta została powołana do życia w 2002 roku, zastępując SPV Poland. Poza muzyką, Big Blue Records miało pod swymi skrzydłami gazetę OFF, będącą ciekawym wejrzeniem w świat niezależnej kultury. Żywot jej był jednak bardzo krótki bowiem ograniczył się zaledwie do trzech numerów. Do każdego z nich dodawano płytę CD, co stanowiło niewątpliwy plus. Linię muzyczną wyznaczał w dużej mierze katalog wytwórni, ale i tak nie można było narzekać. Jednym z ich wydawnictw był album Dark Blue World. Nazwa ta nie zaistniała na dłużej w świadomości słuchaczy bowiem pod tym szyldem stworzono zaledwie dwie płyty. Ta wielce obiecująca formacja rozpłynęła się w mroku zapomnienia stąd też warto wrócić do ich muzyki. Szczerze mówiąc to sam zdążyłem już o nich nieco zapomnieć więc z tym większą przyjemnością nastawię sobie dziś ten album. Po siedemnastu latach, w pamięci pozostały tylko jakieś mgliste wspomnienia, kilka klisz i skojarzenia z twórczością Patti Smith. Czas więc na weryfikację wspomnień.

Coś czuję, że takie powroty do moich wczesnych fascynacji muzycznych nie będą odosobnionym przypadkiem. Mam nadzieję, że te niegdysiejsze emocje są dalej zaklęte w tej muzyce bowiem szkoda byłoby burzyć te pomniki. Ryzyko jest, ale wierzę, że upływ czasu jak i moja wrażliwość muzyczna wciąż potrafią odnaleźć między sobą tę nić porozumienia.

 

 Jakub Karczyński

14 września 2023

OCZY KOSZMARNEJ DŻUNGLI


Powróciłem dziś do płyty, której nie słuchałem od wielu lat, a przecież takich albumów nie powinno skazywać się na zapomnienie. Niestety tak się czasem dzieje bowiem ilość nowej muzyki jaka do mnie dociera nie pozwala za bardzo spoglądać wstecz. A przecież słuchać powinniśmy tego na co w danej chwili mamy ochotę, tego co współbrzmi z daną chwilą, pogodą czy z naszym nastrojem. Staram się trzymać tej myśli choć nie zawsze  mi się to udaje. Dziś jednak dopomogła mi w tym pogoda, która letnią spiekotę ostatnich dni zmieniła w jesienną szarugę. Czy mi to przeszkadza? Ani trochę. Cieszę się, że w końcu można odetchnąć świeżym powietrzem, a padający deszcz da także wytchnienie suchej ziemi. W takich to okolicznościach przyrody, naszła mnie myśl by wyjąć z półki album "Innocence" (1995) grupy Eyes Of The Nightmare Jungle. Co uważniejsi czytelnicy przypomną sobie, że nie jest to ich debiut na łamach "Czarnych słońc" bowiem przed laty poświęciłem nieco uwagi albumowi "Fate" (1992), który to pozyskałem zza naszej zachodniej granicy. Niemniej było to siedem lat temu więc pewnie już nikt tych wpisów nie pamięta. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do archiwum z roku 2016, w którym to odnajdziecie teksty zatytułowane "Nocny nasłuch" oraz "Niemiec to ma gest". Zespół Eyes Of The Nightmare Jungle poznałem za sprawą rekomendacji Andrzeja Masłowskiego, który poza prowadzeniem audycji "Nawiedzone Studio" w radiu Afera zajmował się także sprzedażą płyt w swoim sklepie na ulicy Taczaka w Poznaniu. Znając moje muzyczne preferencje polecił mi ten album mówiąc: "to jedna z najpiękniejszych płyt jaką mam w sklepie". Aby nie być gołosłownym, włożył krążek do odtwarzacza i zaprezentował mi dźwięki jakie kryły się pod tym dziwnym szyldem. Nie muszę chyba dodawać, że trafił mnie tą muzyką w sam środek serca. Nie było rady, wyłożyłem stosowną sumę na stół i tak też stałem się posiadaczem tej niezwykłej płyty. Gdyby nie ta rekomendacja z pewnością nie poznałbym tej grupy bowiem niepozorna okładka nie tylko nie zwraca na siebie uwagi, ale też i nie zdradza jaka muzyka się za nią kryje. Dźwięki z tego albumu powinny szczególnie przypaść do gustu miłośnikom brzmień spod znaku The Sisters Of Mercy oraz The Mission. Niemniej proszę nie nastawiać się na proste schematy sprowadzające się do wymiany kolejności między zwrotką a refrenem. Ta muzyka jest dużo bardziej skomplikowana i wymyka się z tej ogranej struktury. Nieprzewidywalność kompozycji to ich największy atut, dzięki czemu słuchacz nie wie co wydarzy się za chwilę. Zespół nie wyznacza sobie bowiem żadnych sztywnych ram kompozycyjnych przez co nie pozwala zamknąć się odbiorcy w klatce składającej się z klisz i schematów. "Innocence" wypełnia nie tylko muzyka, ale i melodeklamacje czy odgłosy natury. Dzięki temu powstała rzecz niezwykłej urody, do której chce się wracać jak do najlepszego przyjaciela. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji posłuchać tego albumu, to czym prędzej zanurzcie się w tych dźwiękach. Pora ku temu zdaje się być odpowiednia.


Jakub Karczyński

26 sierpnia 2023

STWORZONE W POLSCE


We wczorajszej audycji "RadioAktywni", która to emitowana jest w Radiu Nowy Świat, pojawił się nie byle jaki gość. Postać niezwykle ważna dla polskiej muzyki lecz żyjąca w cieniu. Tworzył muzykę z takimi zespołami jak Homo Twist, Apteka lecz najbardziej kojarzony jest za sprawą swego macierzystego zespołu jakim był Made In Poland. Piszę o nim w czasie przeszłym bowiem w tej chwili zespół Made In Poland nie funkcjonuje. By ożywić ten szyld potrzebne jest minimum dwóch członków oryginalnego składu. Tak przynajmniej ustalono, o czym wspominał Artur Hajdasz, który był gościem Jacka Nizinkiewicza. Jak wiadomo oryginalny skład tworzyli  Robert  "Rozzy" Hilczer, Krzysztof "Córa" Grażyński, Piotr Pawłowski oraz Artur Hajdasz. Ostatnią inkarnację zespołu tworzyli już tylko ci dwaj ostatni lecz konflikt, który powstał między nimi sprawił, że o Made In Poland znów musimy pisać w czasie przeszłym. Nie oznacza to jednak, że zaległa już grobowa cisza. Z wywiadu jakiego udzielił Hajdasz dowiadujemy się, że wkrótce ma pojawić się album pod szyldem MIP. Nie, nie. Nie chodzi o Made In Poland lecz rzecz, której nazwę rozszyfrowuje się w sposób Make It Possible (jeśli dobrze zapamiętałem). Prawda, że pomysłowo? Ma to być rozwinięcie muzyki jaką Made In Poland nagrał na albumie "Future Time" (2009). Czekam więc niecierpliwie na efekty tej muzycznej sesji i po cichu liczę na to, że historia Made In Poland nie dobrnęła jeszcze do ostatniego rozdziału. Być może potrzeba do tego odrobiny czasu, dystansu jak i odrobiny dobrych chęci.

 

Jakub Karczyński


PS Obraz ilustrujący niniejszy post zapożyczony ze strony Radia Nowy Świat. 

19 sierpnia 2023

LAWENDOWY RAJ


W wakacje "Czarne słońca" weszły w tryb slow life, co wiąże się ze zmniejszoną liczbą wpisów. Składa się na to nie tylko wakacyjne rozleniwienie, ale i brak weny. Jakoś tak się złożyło, że i ona wzięła sobie wolne. Jeśli już przy wypoczynku jesteśmy to ja w tym roku postanowiłem zrelaksować się w "Lawendowym Lądzie", gdzie można wypocząć tak jak sobie tylko wymarzymy. To idealna miejscówka nie tylko dla miłośników lawendy, ale i dla tych co chcą się zaszyć tylko po to by poleżeć sobie w łóżku z książką i nie przejmować się absolutnie niczym. Korzystam więc z okazji by ponadrabiać lektury. Zabrałem więc ze sobą "Czarodziejską górę" Tomasza Manna bo wydała mi się odpowiednia do tej destynacji. I wcale nie mam tu na myśli lawendowej okładki, a raczej fakt, że tak jak bohaterowie tej powieści przybyłem do miejsca, w którym mam zamiar odciąć się od świata. Przywiozłem też i coś co przytrzyma mnie przy świecie muzyki, a mianowicie "Kryzys w Babilonie" czyli rozmowę Rafała Księżyka z nieżyjącym już Robertem Brylewskim. W domu czeka za to najnowsza płyta "Echo" (2023) 52UM, która to podsumowuje działalność Roberta pod tym szyldem. Dla urozmaicenia zabrałem też felietony Marcina Mellera zebrane w zbiorze "Trzy puszki bobu". Meller jak zwykle nie zawodzi tak w kwestii poczucia humoru jak i opisu sceny politycznej. Czytam więc sobie to jedną, to drugą, to trzecią książkę, a czas płynie sobie wolno i leniwie. Jedyne czego brakuje to płyt, ale mam nadzieję, że chwila odpoczynku od muzyki sprawi, że radość z jej słuchania będzie tym większa. A jest na co czekać. Udało mi się zdobyć drugi album The Only Ones zatytułowany "Even Serpents Shine" (1979), który to dołączy wkrótce do debiutu. Pozostaje więc zdobyć już tylko ich ostatni longplay "Baby's Got A Gun" (1980) i studyjna dyskografia będzie skompletowana. Zespół ten miał w swej karierze jeden duży przebój Another Girl, Another Planet, ale nie będę zaskoczony jeśli stwierdzicie, że nigdy go nie słyszeliście. Wspominałem o nich w 2019 roku, ale kto by tam pamiętał wpisy sprzed czterech lat. Dodam więc, że The Only Once powstali w 1976 roku łącząc w swej muzyce pierwiastki punk rocka, nowej fali, psychodelii oraz rocka alternatywnego. Nigdy nie przebili się do pierwszej ligi, choć początki były bardzo obiecujące. Ich pierwszy singiel Lovers Of Today uzyskał status "płyty tygodnia" w trzech z czterech najpopularniejszych gazet muzycznych. Dało im to przepustkę do podpisania kontraktu z CBS, dla których to nagrali swój debiut, na którym to zawarli swój najpopularniejszy utwór, który to na krótki moment rozsławił zespół. Solidna forma kompozytorska sprawiła, że ich debiutancka płyta wciąż cieszy się uznaniem wśród fanów jak i dziennikarzy muzycznych, o czym zaświadczy fakt włączenia jej do zbioru "1001 płyt, których musisz posłuchać". Zespół rozwiązał się po raz pierwszy w 1982 roku, ale powracali na scenę jeszcze kilkukrotnie. Co ciekawe, w 2009 roku stworzono nowe nagrania, które to miały znaleźć się na nowej płycie, ale z niewiadomych względów nigdy nie doszło do jej wydania. Zaprezentowano je publicznie jedynie na koncercie. Szczęśliwi ci, którym dane było ich posłuchać. Być może jednak nie wszystko jeszcze stracone bowiem w 2023 roku zespół znów powrócił na muzyczny firmament dając koncerty w Londynie i w Hebden Bridge. Trzymam za nich mocno kciuki bo to jedna z tych grup, które zasługują zdecydowanie na większe spektrum uwagi niż to, które było ich udziałem. Jeśli nie mieliście okazji jeszcze ich posłuchać to polecam zacząć od ich debiutanckiej płyty, a jeśli złapiecie wiatr w żagle to płyńcie wraz z nurtem historii. Życzę zatem dobrych wiatrów i stopy wody pod kilem. Ahoj.

 

Jakub Karczyński

14 sierpnia 2023

KIJ W MROWISKU


W związku z wydaniem nowego albumu przez grupę Public Image Limited, John Lydon udzielił wywiadu dla "The Sun", w którym to włożył kilka razy kij w mrowisko i porządnie nim zamieszał. Dostało się i Patti Smith, grupie Ramones jak i Stanom Zjednoczonym w ogóle. Z grubsza rzecz ujmując, John uważa, że przypisywanie wszelkich zasług USA i Patti Smith w kwestii wykreowania zjawiska jakim był punk rock jest niesprawiedliwe wobec innych artystów, którzy również tworzyli ten nurt. Chodzi rzecz jasna o wykonawców brytyjskich, którzy choć wystartowali z niewielkim opóźnieniem, to jednak nadali odpowiedni rozmach temu zjawisku. I tu można się z Johnem zgodzić bo gdyby punk rock nie zaistniał na Wyspach Brytyjskich, to być może dziś pozostawałby nurtem bez większego znaczenia dla historii światowej muzyki. Tego jednak już się nigdy nie dowiemy więc może przyjmijmy, że USA dzierży palmę pierwszeństwa w powołaniu punk rocka do życia, a U.K. niechaj szczyci się tym, że nadało mu odpowiedni impet i skutecznie rozniosło go w inne zakątki globu. Każdy jest tu zwycięzcą więc nie ma o co kruszyć kopie. Najważniejsze, że takie nazwy jak Ramones, Sex Pistols, Buzzcocks czy The Clash zrobili to co do nich należało.

Public Image Limited też dopisuje kolejne rozdziały swojej historii, a to za sprawą płyty "End Of World" (2023), która to miała swą premierę 11 sierpnia. Czy udana? Tego jeszcze nie wiem bowiem mój egzemplarz dopiero do mnie jedzie. Ufam jednak, że i tym razem zespół stanął na wysokości zadania. Obecnie skład Public poza Lydonem tworzą Lu Edmonds znany choćby z działalności w The Damned, Scott Firth, dla którego jest to trzeci album pod tym szyldem oraz Bruce Smith grający wcześniej na perkusji w The Pop Group. Przeglądając wcześniejszy dorobek muzyków nie można nie zwrócić uwagi na ścieżkę kariery Scotta, który wspomagał na scenie takich twórców jak Elvis Costello, Steve Winewood, ale i Morcheeba, Toni Braxton czy Spice Girls. Przyznacie, że to raczej mało punkowe resume, no ale najważniejsze, że znalazł w końcu właściwą drogę. Miejmy nadzieję, że wraz z Lydonem przygotowali dla nas album, który sprosta ich legendzie. Czekam zatem niecierpliwie na moment, gdy płyta wyląduje w odtwarzaczu. Jeśli mieliście już okazję posłuchać, to pozostawcie ślad w komentarzach, dając upust swym wrażeniom.


Jakub Karczyński


24 lipca 2023

RYZYKOWNA GRA


Ależ dużo fajnych staroci wpada ostatnio do mojej płytoteki. To właśnie one stanowią o sile mojej kolekcji bowiem w większości są to już rzeczy nieosiągalne w normalnej sprzedaży. Trzeba więc poszperać za nimi w antykwariatach, aukcjach internetowych lub na stronach pokroju Discogs. Im rzadszy tytuł tym więcej pieniędzy trzeba wysupłać z portfela. Czasem jednak trafiają się takie okazje, że aż żal z nich nie skorzystać. Przykładem niech będzie grupa The Adventures, którą to poznałem w dniu wczorajszym za sprawą audycji "Nawiedzone Studio". Zespół nie zrobił jakiejś zawrotnej kariery bowiem ta irlandzka grupa stacjonująca w Belfaście ma na swym koncie zaledwie jeden przebój. W Polsce to już chyba w ogóle nie zyskali popularności, a jeśli już to bardzo znikomą. Czy słusznie, to już niech każdy sam rozsądzi. Po wysłuchaniu zaledwie trzech utworów, nabrałem ochotę na zagłębienie się także i w pozostałą część albumu "The Sea Of Love" (1988), z którego to pochodziły owe nagrania. Szybko okazało się, że ów album jest na stanie mego ulubionego antykwariatu płytowego. Mało tego, było również "Trading Secrets With The Moon" (1990) więc przygarnąłem także i jego. Tym sposobem stałem się właścicielem połowy ich dyskografii. Obie płyty zakupione zupełnie w ciemno, bez sprawdzania ich zawartości bo przecież odkrywanie muzyki na tym polega. Nie na odsłuchaniu wszystkiego wcześniej w sieci lecz na podjęciu pewnego ryzyka. Mogłem sobie na to pozwolić bowiem koszt obu płyt zamykał się w cenie trzydziestu złotych. Zdarzają mi się jednak także i dużo droższe zakupy, przy których podejmuję ryzyko w oparciu o renomę zespołu lub przez zwykłą ciekawość. Póki co jeszcze się nie sparzyłem w tej zabawie więc dalej w nią gram. To właśnie dzięki temu mogę pochwalić się takimi albumami jak Wipers "Land Of The Lost" (1986), Eyeless In Gaza "Bitter Apples" (1995), Wall Of Voodoo "Call Of The West" 1982) czy And Also The Trees "The Millpond Years" (1988). Muzyczna jesień zapowiada się zatem wspaniale.


Jakub Karczyński

11 lipca 2023

MELODRAMAT


W poniedziałkowe wieczory zasiadam przed radioodbiornikiem i wyławiam z niego dźwięki. Zarzucam sieci i czekam. Bywają dni, że czekanie owo jest bezcelowe lecz bywają i takie, gdy sieć niemal pęka pod naporem dźwięków. Co ciekawsze zdobycze lądują później na mojej półce bo przecież nie wyobrażam sobie nie mieć w zasięgu ręki muzyki, która sprawia, że serce zaczyna pracować na podwyższonych obrotach. W audycji "Melodramat" pojawiają się artyści nieobecni. Tak przynajmniej informuje jingiel zapowiadający program. Nie jest to do końca prawda, ale nie ma sensu łapać się za słówka. Audycja Tomka Budzyńskiego na falach Radia Poznań to taki konglomerat muzyki spod znaku undergroundu, alternatywy jak i utworów, które brylowały na w latach dziewięćdziesiątych w MTV jak choćby Soundgarden. Mnie najbardziej cieszą audycje, w których to prezentowane są płyty sprzed lat lub takie, które odkrywam na nowo wszak doskonale wiemy, że muzyka emitowana przez radio brzmi jakoś lepiej. To właśnie za sprawą "Melodramatu" natrafiłem na takich wykonawców jak Wall Of Voodoo czy Wipers, ale też przychylniejszym okiem spojrzałem na album "Fire Dances" (1983) grupy Killing Joke. Poza tym zawsze warto odświeżyć sobie takie klasyki jak The Stranglers "La Folie" (1981), Joy Division "Closer" (1980) czy "Queen Is Dead" (1986) The Smiths. Ten ostatni album udało mi się ostatnio kupić w Empiku w formie winyla za tak śmieszne pieniądze, że aż strach. Przecena o 70% spowodowana była lekkim uszkodzeniem okładki. Żal było nie wziąć choć w domu mam ten album na CD w trzech różnych wersjach. Wróćmy jednak do "Melodramatu", który to powinien być obowiązkowym punktem na mapie, dla każdego miłośnika muzyki alternatywnej. Lubicie post punk? Proszę bardzo. A może macie chęć na jazz? Tu też go nie zabraknie. Serce wyścieła wam elektronika? "Melodramat" zadba także i o tę sferę dźwięków. Polecam więc nastawić Radio Poznań w każdy poniedziałkowy wieczór o godzinie 22:00 lub odsłuchać sobie audycję z facebookowego profilu. Satysfakcja gwarantowana.


Jakub Karczyński

22 czerwca 2023

# a to słabe: KILLING JOKE - OUTSIDE THE GATE (1988)


Do "Outside The Gate" (1988) przylgnęła łatka najgorszego albumu jaki stworzył Killing Joke. Czy słusznie? Na to pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć bowiem ile osób tyle opinii, ale my postaramy się nieco do niej zbliżyć. Przeanalizujemy w związku z tym nie tylko zawartość płyty, ale i rzucimy nieco więcej światła na to co działo się za kulisami, a nie działo się tam najlepiej. Zacznijmy od tego, że wedle słów perkusisty Paula Fergusona, "Outside The Gate" miał być w pierwotnym zamyśle solową płytą Jaza Colemana więc być może to stąd wzięła się jej odmienność względem reszty dorobku Killing Joke. Niestety na skutek wzrostu kosztów jej nagrania, wytwórnia nalegała by muzycy wydali ją pod zespołowym szyldem. Droga do celu nie była jednak usłana różami. Już na początku sesji, wyrzucono Paula Fergusona, który rzekomo nie był w stanie podołać nagraniu skomplikowanych partii swego instrumentu. Przeczą temu słowa basisty Paula Ravena, który twierdził, że Ferguson dobrze wykonuje swoją pracę, a jeśli jakieś partie wymagałyby poprawy to siedziałby przy nich tak długo, aż brzmiałyby tak jak należy. Co ciekawe, Raven po nagraniu swych ścieżek gitary basowej poprosił o wycofanie jego nazwiska z tak zwanej listy płac, na skutek nieporozumień artystycznych. Na placu boju pozostali więc tylko Jaz Coleman oraz Geordie Walker. Wraz z pozyskanymi na szybko muzykami ukończyli album i zaprezentowali go światu. Zadebiutował on na liście na pozycji numer 92, a recenzje, co tu dużo mówić, nie należały do najprzyjemniejszych. Nawet po tylu latach od jego wydania, wciąż trudno znaleźć kogoś w przestrzeni medialnej, kto ciepło wypowiadałby się o tym wydawnictwie. Czy faktycznie jest, aż tak źle?

Jeśli ktoś po nagraniu "Brighter Than A Thousand Suns" (1986) oczekiwał, że zespół na swym kolejnym albumie dorzuci drwa do pieca, to mógł faktycznie poczuć spore rozczarowanie. Mało tego, zwiększenie roli syntezatorów z pewnością przyprawiło niejednego fana o zawał serca choć przecież pod koniec lat osiemdziesiątych posiłkowali się nimi także Queen czy choćby Iron Maiden. W uszach "prawdziwego fana rocka" czy metalu, syntezator był synonimem zdrady. Rozmiękczał to co w założeniu miało być twarde i surowe. Kojarzył się z nurtem disco, którym pogardzały oba te środowiska. A przecież to one niejednokrotnie nadawały charakter danej kompozycji, które dziś uznajemy za kultowe. Wszystko zależy bowiem od tego w jaki sposób go wykorzystamy. Swoją drogą ciekawi mnie ilu fanów po wydaniu tej płyty postawiło na grupie krzyżyk. Uczyniła tak wytwórnia Virgin, która niezadowolona z wyników sprzedaży albumu, porzuciła zespół dwa miesiące póżniej. Choć płytę promowały dwa całkiem niezłe single (America oraz My Love Of This Land) to nie były już w stanie zmienić wyniku tej rozgrywki. "Outside The Gate" przepadło tak na listach sprzedaży jak i w uszach fanów. Osobiście uważam, że nie taki diabeł straszny jak go malują. To za co uwielbiam ten zespół, to odwaga do podejmowania ryzyka i zmian w swej muzyce. Dzięki temu albumy nie są kopią swych poprzedników. To tak jak z kobietą, która dba o to by dwa razy nie pokazać się w tej samej kreacji. Myślę, że to słuszna droga i nie oni pierwsi nią podążyli by uniknąć zaszufladkowania.

Pierwsze dzięki syntezatorów w otwierającej album kompozycji America brzmią może nieco tandetnie, ale sam utwór jest naprawdę dobry i dość szybko zapada w pamięć. Nie dziwię się, że to właśnie on został wyznaczony do roli singla. Słuchając go odnoszę takie wrażenie jakby Killing Joke celowali nim wprost w telewizory nastawione na kanał emitujący MTV. Powstał nawet całkiem ciekawy teledysk, ale trudno mi powiedzieć czy MTV go kiedykolwiek wyemitowała. Co ciekawe, pod tym obrazem znalazłem sporo bardzo pozytywnych opinii tak o samej piosence jak i w ogóle o płycie "Outside The Gate". Hmm, widać było potrzeba trochę czasu by się ludzie oswoili z tymi dźwiękami. Mnie długo nie musieli namawiać bowiem uważam, że to jedna z tych płyt, które warto posłuchać i docenić. Jeśli zamknięmy się w kokonie ortodoksyjności, z pewnością pozbawimy się wielu pięknych dżwięków jak choćby tych zawartych w My Love Of This Land. W mojej ocenie to najlepsza rzecz na tym albumie, której nie można absolutnie przegapić. Atmosfera tęsknoty i melancholii jaka z niej bije jest nie do opisania. Jeśli takie nagrania trafiają na słabe płyty, to daj boże by tworzono takich albumów jak najwięcej. A cóż można złego napisać o Stay One Jump Ahead, skoro to rasowy Killing Joke, który śmiało mógłby znaleźć się na płycie "Night Time" (1985). Ciekawostką jest fragment, w któym to Jaz rapuje, ale uspokajam już ortodoksyjnych fanów, że mogą spać spokojnie bo zabieg ten wypada całkiem przekonująco i nie kłóci się charakterem kompozycji. Nieco gorzej prezentuje się Unto The Ends Of The Earth, które choć dobre, nie rzuca słuchacza na kolana. Słuchając go mam wrażenie, że czegoś w nim brakuje. Tak jakby ktoś zapomniał dodać przypraw dla polepszenia smaku przez co potencjał tej kompozycji jest nie do końca wykorzystany. Mimo tych mankamentów lubię to nagranie bowiem ma w sobie jakiś taki intrygujący pierwiastek, który sprawia, że słuchając go nie wpatruje się nerwowo w sekundnik zegarka. The Calling z kolei wywołuje we mnie jakiś taki wewnętrzny niepokój niczym wyczekiwanie na swoją kolej w gabinecie dentysty. Uczucie niezbyt komfortowe, ale gdy już przychodzi co do czego, okazuje się, że strach miał tylko wielkie oczy. Sama kompozycja sprawia wrażenie jakby była posklejana z kilku innych utworów, przez co trudno nadać jej w głowie jednolitą strukturę. Dużo bardziej podoba mi się kolejne nagranie bowiem Obsession nie dość, że posiada fajną motorykę, to jeszcze głos Colemana płynnie przechodzi od melodii do swych bardziej zadziornych partii. Brzmi to naprawdę świetnie i stanowi właściwie za największy atut tej kompozycji. Tiahuanaco posiada z kolei bardo sugestywny i obrazowy tekst. Jest to opowieść o wyprawie w Andy, do ośrodka kultury andyjskiej, która jeśli wierzyć słowom jakie wyśpiewuje Jaz jest zapisem autentycznej podróży.  Czy tak faktycznie było, wie to tylko on sam. Nam nie pozostaje nic innego jak zanurzyć się w tych dźwiękach i posłuchać opowieści o odnalezieniu boga, w zapłakanych oczach żebrzącego dziecka. To naprawdę mocny punkt w tym zestawie jednak to nie ono zamyka program płyty. Podróż dobiega końca przy dźwiękach nagrania tytułowego, w którym nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie. Sama struktura i brzmienie utworu nawiązuje nieco do rocka progresywnego przy czym zespół umiejętnie omija koleiny tego nurtu, dzięki czemu udaje się wyjść z tego starcia zwycięsko. Ten mariaż choć na papierze wygląda dość niepokojąco, o dziwo wypada nad wyraz dobrze. Znów mamy trochę pomieszania z poplątaniem, ale zespół stara się trzymać tę bestię w ryzach. Nie wiem tylko po co stworzono tą sztuczną, fortepianową kodę, która nijak ma się do linii melodycznej tego utworu. Być może to pozostałość po jakimś utworze, którego żal było się grupie pozbywać. Lepiej jednak byłoby umieścić ją na jakimś singlu bo tu po prostu do niczego nie pasuje.

Na koniec ciekawostka. Autorem okładki do "Outside The Gate" jest Andrzej Klimowski, artysta o polskich korzniach, ale urodzony już w Londynie jako potomek polskich emigrantów. Polecam zapoznać się z jego pracami bo są naprawdę niesamowite. Ciekawi mnie jak doszło do jego współpracy z grupą Killing Joke. Jeśli macie na ten temat jakieś informacje, zostawcie ślad w komentarzach.

"Outside The Gate" jawi się jako album będący logicznym rozwinięciem swego poprzednika jednak droga jaką obrano nijak nie zgadzała się z oczekiwaniami fanów jak i krytyków. Wielu zapewne pomyślało, że zespół dał się oczarować komercji i wyrzekł się swej pierwotnej natury. Przyszłość pokazała, że była to opinia zupełnie niesłuszna, a grupa powracała do nas w kolejnych latach w swych drapieżniejszych odsłonach. Ciekawi mnie jednak co by było gdyby "Outside The Gate" odniosła sukces. Czy zespół stworzyłby tak bezkompromisową płytę jak "Extremities, Dirt & Various Repressed Emotions" (1990) czy może popłynąłby na tej komercyjnej fali. Pytanie pozostaje otwarte lecz odpowiedź spoczywa gdzieś w krainie spekulacji, do której nikt z nas nie ma dostępu.


Jakub Karczyński

15 czerwca 2023

SKARBY Z ODLEGŁYCH MÓRZ


Marzenia są po to by je spełniać. Ten truizm słyszał w swym życiu pewnie każdy z nas setki razy. I choć to banał to trudno się z nim nie zgodzić. Mnie udało się w ostatnich dniach, jedno z takich małych marzeń zrealizować. Od pewnego czasu miałem na oku album Clan Of Xymox, zrealizowany w ramach sesji dla legendy brytyjskich mediów jaką był niewątpliwie John Peel. Ten niepozorny album, na który to składa się zaledwie sześć kompozycji, został zrealizowany w 1985 roku lecz na jego wydanie w formacie CD musieliśmy poczekać do 2001 roku. Materiał ten jest o tyle cenny, że nagrany został przez legendarny skład, w osobach: Ronny Moorings, Anke Wolbert oraz Pieter Nooten. To właśnie oni stworzyli fundament brzmienia, które sprawiło, że ten holenderski zespół wypłynął na szerokie wody. Gdy słucham sobie dziś głosu Anki Wolbert to, aż żal serce ściska, że ich drogi rozeszły się tak szybko. Ponoć miały na to wpływ sprawy ambicjonalne. Gdy zespół zaczynał odnosić sukcesy, wytwórnia zasugerowała by na kolejnej płycie zwiększyć liczbę utworów z głosem Anki do połowy zawartośći albumu, dając tym samym do zrozumienia Ronny'emu, że ma usunąć się nieco w cień. Chyba nie trzeba zbytniej przenikliwości umysłu by domyślić się jaki był tego efekt. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do recenzji singla "Phoenix Of My Heart" https://czarne-slonca.blogspot.com/2022/06/single-xymox-phoenix-of-my-heart-1991.html. Wróćmy jednak do sesji radiowych dla BBC. Poza klasycznym składem warto też odnotować udział dodatkowych muzyków jakimi byli Frank Weyzig (klawisze/gitara) oraz Peter Haartsen (gitara/efekty specjalne/taśmy). Nie wiem czy to za ich sprawą czy też może trzon zespołu był w życiowej formie, ale udało im się stworzyć fantastyczne nagrania, które w mojej ocenie brzmią niekiedy lepiej niż oryginały. Warto więc mieć je w swych zbiorach choć musicie liczyć się z tym, że tanio nie będzie. Ceny oscylują w granicach 50 euro (płyta plus koszt wysyłki) więc musimy być gotowi na wydatek rzędu 230 złotych. W dobie zawrotnych cen płyt winylowych można to uznać za niewielki koszt, więc wszystko zależy od zasobności naszego portfela. Czy warto inwestować w ten album? Jak najbardziej, zwłaszcza, że ten oryginalny skład, nie pozostawił po sobie zbyt wielu płyt. W ramach tego wydawnictwa możemy posłuchać więc wybranych nagrań z płyt "Subsequent Plaesures" (1984) - Muscoviet Mosquito, "Clan Of Xymox" (1986) - Stranger, Seventh Time oraz "Medusa" (1986) - After Call, Agonised By Love oraz Mesmerised, które to na pełnoprawnym albumie przybrało nazwę Medusa. Sesje dla BBC to niepowtarzalna okazja do sprawdzenia tego jak brzmiał Clan Of Xymox, gdy płynęli pod pełnymi żaglami. Zanurzcie się więc w oceanie czasu, przygaście światło i przeżyjcie ich dni wielkiej chwały.  

 

Jakub Karczyński

12 czerwca 2023

ECSTASY


Ile znacie zespołów, których nazwa zaczyna się na od litery x? Ja kojarzę tylko dwa. Pierwszym z nich jest niemiecka grupa X-mal Deutschland, która to chyba jeszcze nie pojawiła się na łamach "Czarnych słońc", za co serdecznie przepraszam bo jej dorobek ze wszech miar wart jest tego by Wam go zaprezentować. Gdyby nie ten zespół, kto wie czy powstałby nasz rodzimy Closterkeller, który to był pod jego silnym wpływem. Najlepszym dowodem jest artystyczne imię Anji zapisywane tak na cześć Anji Huwe, która to w zespole pełniła rolę wokalistki. Drugą grupą, którą to odkryłem stosunkowo niedawno jest zespół XTC (czyt. ecstasy). Ten niesamowicie utalentowany zespół, znalazł się w strefie mojego zainteresowania za sprawą wywiadu, którego w 2021 roku udzielił mi Andy Clegg. Wśród swoich inspiracji z lat osiemdziesiątych poza takimi grupami jak Buzzcocks, The Chills czy The Stranglers, wskazał także i XTC. Musiało upłynąć nieco wody w Warcie, zanim zagłębiłem się w ich dorobek. Rozpocząłem od płyt "Black Sea" (1980) oraz "Mummer" (1983), o których to w przestrzeni internetowej pisano nad wyraz ciepło. Przy okazji liznąłem co nieco historii zespołu, aby przygotować grunt pod muzykę. Miałem więc świadomość tego, że zaczynali oni od muzyki nowofalowej by po pewnym czasie podryfować w kierunku wysublimowanego popu. Nie wiedziałem tylko gdzie przebiega ta granica między obiema tymi krainami. Postanowiłem jednak zaryzykować i rozpocząć od płyt z początku lat osiemdziesiątych. Skłamałbym gdybym napisał, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie, musiałem nieco oswoić się z tymi dźwiękami, które przy pierwszym kontakcie wydały mi się nieco zbyt popowe. Nie ma w tym wszak nic złego bowiem dobry pop też trzeba umieć zrobić, a to wielka sztuka. Na wspomnianych albumach nie brakowało wysmakowanego popu, ale szorstkich, falowych brzmień próżno było już tam szukać. Przestawiłem więc zwrotnicę w głowie i wjechałem na te tory, które z każdym kolejnym kilometrem oswajały mnie z tą dźwiękową krainą. Ta płytowa forpoczta utorowała mi drogę do ich kolejnych albumów jakimi były "The Big Express" (1984) oraz ostatni w ich dorobku album zatytułowany "Wasp Star (Apple Venus Volume 2) (2000). Teraz ustawiam swą optykę na początek ich działalności by posłuchać jak brzmieli, gdy w głowach szumiał im falowy wiatr. Coś czuję, że tym sposobem zgromadzę także i pozostałe płyty z ich dyskografii bowiem jak wszyscy wiemy, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Podstawiam więc już swój talerz, licząc po cichu na kulinarną ekstazę.


Jakub Karczyński

26 maja 2023

DO IT YOURSELF


Natknąłem się niedawno na informację, że w Krakowie odbywa się festiwal poświęcony zinom. Przyznam, że niezwykle zaskoczyła mnie ta informacja bo nie przypuszczałem, że ktoś w dobie Internetu, poświęca jeszcze czas na tworzenie tego typu wydawnictw. Po wsłuchaniu się w treść wywiadu z twórcami tego festiwalu okazuje się jednak, że będą tam wystawiać się głównie twórcy tak zwanych art zinów, zinów literackich i komiksowych. Smutne to nieco, że obszar muzyczny jest tu właściwie nieobecny, a przecież niegdyś to właśnie muzyka nadawała ton tego typu wydawnictwom. Niestety wraz z rozwojem technologii, idea drukowanego zina straciła rację bytu. Internet sprawił, że informacje można było wyszukać w sieci za pomocą kilku kliknięć więc twórcy papierowych zinów, chcąc nie chcąc, musieli przenieść się do Internetu. Zyskali z pewnością większe grono odbiorców jak i możliwość bieżącej publikacji. Już nie trzeba było gromadzić przez pół roku informacje, redagować, drukować i rozsyłać. Wszystko to było na wyciągnięcie ręki. Pomimo niezaprzeczalnych zalet, szkoda mi trochę tych papierowych zinów, które pomimo swego amatorskiej formy, miały wiele uroku. To właśnie na ich łamach można było dotrzeć do informacji, których nawet dziś próżno szukać w Internecie. Nie wszyscy twórcy bowiem dali się złapać w internetową sieć. Wielu po prostu zaprzestało publikacji. Cieszę się więc, że udało mi się jeszcze załapać na kilka numerów zina Cold, który to niezwykle interesująco opisywał wydawnictwa jak i twórców z takich nurtów jak coldwave, gothic, death rock, psychodelia czy neofolk. To tam można było przeczytać o zespołach, o jakich w większości nie pisało się w oficjalnej prasie. To im udzielali wywiadu twórcy zamieszkujący na co dzień muzyczne podziemie, które aż kipi od nadmiaru dźwięków. Miłośnicy sceny industrialnej, dark ambientu, czy awangardy, mieli do dyspozycji bardzo profesjonalne w formie i treści wydawnictwo Hard Art, które to ukazywało się jeszcze do 2019 roku. Niestety i ono zamilkło. Niektóre numery są jeszcze dostępne w sklepie internetowym serpent.pl więc zainteresowanych odsyłam pod ten właśnie adres.

Zgodnie z duchem Do It Yourself (DIY) sięgam sobie właśnie po kapele z nurtu punk rock, które powołały ten etos do życia. Brak środków finansowych sprawiał, że trzeba było wytężyć szare komórki by stworzyć coś z niczego. Chciałeś mieć gitarę, ale nie było cię na nią stać, to musiałeś zrobić sobie ją sam. Nie było innej rady. Tak właśnie tworzyły się podwaliny punk rocka, a idea DIY sprawiła, że niemożliwe nagle stało się możliwe. Pieniądza to nie problem jeśli masz smykałkę do kombinowania i odnajdywania rozwiązań tam, gdzie inni widzą tylko problemy. Posłuchajcie sobie pionierów punk rocka, którzy przeszli drogę od krótkich piosenek opartych na trzech akordach, do muzyki post punkowej, operującej bogactwem brzmień i pomysłów. Ograniczeniem była tylko wyobraźnia twórcy. Obecnie obserwujemy trend zgoła odmienny. To technologia wyręcza człowieka w pracy twórczej. Najlepszym przykładem jest chatGPT, który nie tylko potrafi tworzyć teksty na zadany temat, ale i komponować piosenki. Technologia zastępuje nas już w tylu aspektach życia, że za chwilę nie będziemy do niczego potrzebni. Sami wyrzucimy się z boiska, oddając inicjatywę w ręce technologii. Lenistwo posunięte do granic absurdu. Zastanawiam się tylko czy aby to czego chcemy jest tym co dostajemy. Brzmi jakoś znajomo, prawda?

 

Jakub Karczyński 


17 maja 2023

MAŁY NEMO


O życiu często decyduje przypadek. Ci, którzy się z tym nie zgadzają, mogą podmienić sobie słowo przypadek na przeznaczenie, bóg czy cokolwiek innego. Ja pozostanę przy tym pierwszym wariancie, bowiem za moim ostatnim odkryciem muzycznym stał algorytm, który to wrzucił na moją playlistę, jeden z utworów grupy Little Nemo. Zrobił to jednak z takim wyczuciem, że zaproponowana kompozycja, wstrzeliła się w sam środek mojego muzycznego gustu. Utwór New Flood, bo o nim mowa, to nagranie, które otwiera album "Sounds In The Attic" (1989). W 1991 roku, dźwięki z tego wydawnictwa wybrzmiały także w audycji Tomasza Beksińskiego. W programie zaprezentowane zostały trzy nagrania, a były to Sandcastle, Tales Of The Wind oraz Fear In Colour. Tomek zwierzył się, że po zapoznaniu się z zawartością płyty, ponowną jej "lekturę" zaczynał zawsze od kompozycji Sandcastle. Nie ma się co dziwić, bo to niezwykle przebojowe nagranie, które wgryza się człowiekowi w pamięć, niczym zły pies w nogawkę listonosza.

Swoją drogą, warto zaznaczyć, że zdjęcie ilustrujące niniejszy wpis, powstało zanim doszperałem się informacji o związkach Tomka i Little Nemo. Tu już nie mam pewności czy stał za tym przypadek, bóg czy przeznaczenie, ale czy to, aż tak ważne? Uznajmy po prostu, że miałem nosa co do wyboru tła.

Zespół Little Nemo, zaczynał od klimatów post punkowych, by z czasem podryfować w kierunku new wave. Aż dziwne, że wcześniej na niego nie natrafiłem. No, może nie tak do końca. Skłamałbym gdybym powiedział, że to zespół kompletnie mi nieznany. Nazwa ta, przemknęła mi już kiedyś przed oczami, niemniej jak widzicie, muzyka dotarła do mnie z dużo większym opóźnieniem. Zachęcony utworem New Flood, sięgnąłem po cały album, który to nabyłem zupełnie w ciemno. Przeczucie i tym razem mnie nie zawiodło. Choć od jego stworzenia, upłynęło już ponad trzydzieści lat, to czas obszedł się z nim niezwykle łagodnie. Owszem, słuchać, że to muzyka minionych dekad, niemniej broni się doskonale do dziś dnia. Do kogo zatem adresowane jest to wydawnictwo? Przypuszczam, że najwięcej emocji, wzbudzi ono w osobach, które rozkochały się w dźwiękach takich grup jak Bazooka Joe, The Mission, The Church, All About Eve czy Echo & Bunnymen. Zachęcam jednak do zapoznania się z zawartością tej płyty także osoby, które sympatyzują z muzyką lat osiemdziesiątych, a które to mogły zwyczajnie przegapić to wydawnictwo. Zapewniam, że czas spędzony w towarzystwie tych dźwięków, nie będzie czasem straconym.


Jakub Karczyński

27 kwietnia 2023

LORRIES



Kompletowanie pełnych dyskografii na CD bywa niekiedy problematyczne, ale zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Czasem łatwiej o zakup płyty winylowej niż małego, srebrnego krążka. Wiem, że dziś winyle są bardziej pożądane, ale ja wolę mniej problematyczne nośniki, których nie trzeba co chwilę odkurzać, myć i co pół godziny przekładać ze strony na stronę. Udało mi się skompletować na CD studyjną twórczość takich grup jak The Cure, Siouxsie & The Banshees, The Mission, czy Echo & The Bunnymen by wymienić tylko te najbardziej rozległe. Gorzej jest z grupami, które nagrały tylko parę albumów, a ich popularność nie dorównuje tym wymienionym przed chwilą. Tak właśnie jest w przypadku grupy Red Lorry Yellow Lorry, która to dorobiła się zaledwie pięciu płyt i prawie tyle samo kompilacji. Chcąc wejść w ich posiadanie zmuszeni jesteśmy nie tylko do intensywnych poszukiwań, ale także do odchudzenia nieco swego portfela. Najłatwiej pójdzie ze składankami bo są one ogólnodostępne, gorzej jak zamarzą nam się albumy studyjne. Do tej pory udało mi się skompletować tylko "Nothing Wrong" (1988) i "Blow" (1989) oraz składankę "Generation" (1994). Lorries bo tak zespół został ochrzczony przez fanów, został powołany do życia w 1981 roku i był aktywny do 1991 roku. Co ciekawe, jednym z założycieli był Mick Brown, który przeszedł w 1986 roku do The Mission i bębnił tam aż do 1996 roku. Choć Lorries wznowili swą działalność w 2003 roku, to jednak do tej pory nie dorobili się nowej płyty. Nie znaczy to, że nic nie powstało bowiem w 2004 roku stworzono cztery premierowe kompozycje, które to są dostępne na stronie grupy. Niestety to wciąż zbyt mało by stworzyć z tego album. 

W poszukiwaniu kolejnych płyt grupy, zapuściłem się nawet w rewiry twórczości solowej. Na pierwszy ogień poszedł album gitarzysty i kompozytora Lorries, którym jest Chris Reed. Płyta "Birthday Skin" (1994) to pierwszy i póki co ostatni album jaki ukazał się pod tym szyldem. Poza kompozycjami autorskimi, znalazło się tu też miejsce dla jednego utworu Johna Lennona - I Found Out, który to John zamieścił na swym pierwszym solowym albumie. Miłośnicy Lorries nie powinni czuć się rozczarowani zawartością tej płyty bowiem to solidne, rockowe granie, które świetnie wpasowuje się w twórczość macierzystej formacji Chrisa. Może nie jest tak drapieżna jak wczesna twórczość Ciężarówek, ale słucha się jej bardzo przyjemnie. Myślę, że stanowi ciekawe uzupełnienie dorobku grupy więc jeśli kiedyś natkniecie się na nią w jakimś antykwariacie, to śmiało możecie przygarnąć ją pod swoje skrzydła.


Jakub Karczyński


14 kwietnia 2023

OD ZMIERZCHU DO ŚWITU


Gdy spoglądam na okładkę płyty "From Dusk Till Dawn" (1996), cofam się myślami do czasów, gdy człowiek był nie tylko piękny i młody, ale też do chwil, gdy muzykę poznawało się z kaset magnetofonowych pożyczanych od znajomych. Byłem wtedy dość mocno zafascynowany grami RPG, a muzyka stanowiła świetne uzupełnienie takich sesji. Miło wspominam tamte chwile, gdy spotykało się ze znajomymi i siedziało w zamkniętym pokoju po kilka godzin, przeżywając w umyśle różnorakie przygody. Między sesjami odwiedzało się kolegów w domach, a oni podsuwali różnoraką muzykę czy też książki. Pewnego razu otrzymałem do posłuchania kasetę będącą ścieżką dźwiękową do ostatniego filmu Quentina Tarantino. Niestety już nie pamiętam czy byłem wtedy przed czy też po seansie tegoż filmu. Nie zmienia to jednak faktu, że diabelsko mi się ta kaseta spodobała. W tamtym czasie słuchałem głównie muzyki metalowej, rocka oraz folku. Dźwięki bluesa czy też country jakoś pomijałem choć nie należałem do osób z zabetonowaną głową. Zostało mi to zresztą do dziś dnia. Muzyka z "From Dusk Till Dawn" wryła mi się na tyle głęboko w serce i uszy, że zacząłem nieco życzliwiej spoglądać na twórców tej muzyki. Nagle stare dziady z ZZ Top zrobiły się cool, a Jon Wayne śpiewający Texas Funeral potrafił sprawić, że uśmiechałem się pod nosem, słuchając tekstów jakie wypływały z jego ust. Quentin Tarantino ma nie tylko dobre pomysły filmowe, ale i świetne ucho wyławiające dźwięki, które niejednokrotnie obrosły już kurzem. Potrafił pozestawiać takie kompilacje dźwiękowe, że niemodna muzyka, znów odzyskiwała blask w oczach kolejnych pokoleń. Stało się to jego znakiem rozpoznawczym, a dziś tym tropem podążają twórcy takich seriali jak Stranger Things czy Wednesday. I tutaj docieramy do momentu, w którym na scenę wkracza The Cramps. To wręcz wymarzony zespół dla Quentina Tarantino bowiem ich muzyka ma w sobie nie tylko tę nutę staroświeckości, ale i poczucie humoru, które jest nieodzownym elementem filmów Quentina. Wydaje mi się, że chyba nie dostąpili jeszcze zaszczytu by znaleźć się na jakiejkolwiek ścieżce dźwiękowej tegoż reżysera, ale mogę się mylić bowiem nie przestudiowałem uważnie wszystkich jego soundtracków. Gdy słucham takiego Goo Goo Muck, to od razu nasuwają mi się skojarzenia z filmami w rodzaju "From Dusk Till Dawn" (1996), Pulp Fiction" (1994) czy "Reservoir Dogs" (1992). To właśnie ten utwór skłonił mnie do nabycia całego albumu bowiem dotąd w moich zbiorach posiadałem tylko składankę "Off The Bone" (1987). Jak zwykle niezawodny okazał się Discogs, gdzie nie tylko udało się znaleźć ten album, ale kupić go też w naprawdę dobrej cenie. Trzeba było na niego jednak poczekać bo podróż z Holandii zajęła mu koło dziesięciu dni. Najważniejsze, że dotarł i już kręci się w odtwarzaczu ciesząc moje uszy i wciągając niczym najlepszy serial. Jeśli już przy serialach jesteśmy to dacie wiarę, że muzyka The Cramps pojawiła się swego czasu w jednym z odcinków "Beverly Hills 90210"? Nie wiem kto podjął taką decyzję, ale w dowód uznania, należałoby tego kogoś poklepać po plecach i postawić mu przynajmniej butelkę piwa.

 

Jakub Karczyński