25 maja 2022

AMERYKAŃSKI SEN SZKOTÓW


Mówi się, że Irlandia ma U2, Walia The Alarm, a Szkocja Big Country. O U2 napisano już chyba wszystko, o The Alarm warto przypominać, a z grupą Big Country mam dość spory problem. Co prawda zakupiłem sobie ostatnio z ciekawości ich debiutancki album "The Crossing" (1983), ale nadal nie potrafię opowiedzieć się czy jestem bardziej za czym może przeciw. Zacznijmy może od tego, że nie jestem entuzjastą amerykańskiej muzyki (z drobnymi wyjątkami rzecz jasna), która co tu dużo mówić jest zwykle przesłodzona i nad wyraz grzeczna. Wyjątkiem rzecz jasna grupy z kręgu punk i okolic z zastrzeżeniem, że mamy tu na myśli protoplastów, a nie współczesne pop punkowe zespoły, które przedawkowały cukier w kostkach. Ameryka choć stworzyłą muzykę punk to jest też twórcą kultury fast foodów i mam wrażenie, że z czasem pożeniłą te dwie koncepcje co wydaje się dość absurdalnym posunięciem. O wiele lepiej z punk rockiem radzili sobie na Wyspach Brytyjskich stąd też dziś to właśnie Wielka Brytania dzierży sztandar zwycięstwa. Co ciekawe, za miarę muzycznego sukcesu uznawało się podbicie Ameryki stąd być może niektóre zespoły chcąc ułatwić sobie to zadanie przywdziewały atrybuty kojarzone z USA. Niejako wyzbywały się nieco swej brytyjskości przez co traciły też w mojej opinii swą wiarygodność. Sztandarowy przykładem jest dla mnie grupa Big Coutry. Niby brytyjska, niby korzystająca w swej muzyce z elementów  rodzimego folkloru, ale jakoś tak wszystko brzmi bardzo amerykańsko. Spójrzmy na logo grupy. Przecież to wypisz wymaluj czcionka w bardzo amerykańskim stylu. Taka trochę jakby ją wzięli z jakiegoś zapyziałego baru w Kansas. Już samo słowo country w nazwie wiele sugeruje, ale może to tylko kwestia przypadku. Gdy popatrzymy sobie na okładki ich płyt, których uroda pozostawia wiele do życzenia, to spostrzeżemy, że i grafika niektórych albumów także przesiąknięta jest tym stylem. Widać to zwłaszcza w przypadku takich płyt jak "The Seer" (1986), gdzie pojawia się orzeł bielik, który to jest symbolem narodowym Stanów Zjednoczonych. I tu ciekawostka ornitologiczna. Orzeł bielik nie jest orłem lecz ptakiem z rodziny jastrzębiowatych. Także tytuły płyt i piosenek niekiedy osadzają nas bezpośrednio w USA jak choćby płyta "The Buffalo Skinners" (1993) czy utwory The Selling Of America czy We're Not in Kansas. Nie wiem kto w zespole miał takie amerykańskie ciągoty i czym to było spowodowane, ale jak dla mnie wygląda mi to na zwykły koniunkturalizm. Jeśli jeszcze opłaciło się to przy pierwszej płycie, która była notowana na tamtejszej liście na wysokim osiemnastym miejscu, to kolejnej albumy nigdy już nie zdołały wznieść się ponad tę poprzeczkę. Dużo lepiej wiodło się im na Wyspach Brytyjskich, gdzie płyta "Steeltown" (1984) zawędrowała aż na sam szczyt, podczas gdy na liście Billboard 200 osiągnęła zaledwie siedemdziesiąte miejsce. Z czasem lądowali już na coraz odleglejszych pozycjach by w latach dziewięćdziesiątych całkowicie zniknąć z amerykańskiej listy. Zastanawiam się kto dziś pamięta o Big Country i czy ich muzyka jest jeszcze żywa za Wielką Wodą. Pewności nie mam, ale coś mi się zdaje, że cała para poszła w gwizdek.

Jakub Karczyński


23 maja 2022

VANGELIS (1943 - 2022)

Michael Ochs Archives

Od kilku dni przestrzeń wokół mnie wypełnia muzyka Vangelisa. Powód jest wszystkim doskonale znany. Ten niebywale zdolny kompozytor przeszedł w miniony wtorek stąd do wieczności. Ponoć odpowiedzialny był za to COVID-19, na który to leczono muzyka w Paryżu. Odszedł jeden z najwybitniejszych twórców, którego dzieła żyć będą w ludzkiej pamięci po kres naszych dni. Kiedy myślę o jego twórczości w pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl ścieżka dźwiękowa do filmu "Blade Runner" (1994), którą noszę głęboko w sercu do dziś dnia. To bezsprzecznie jedno z najwybitniejszych osiągnięć Vangelisa, w mojej ocenie dużo lepsze niż "Rydwany ognia" (1981), za które to otrzymał nagrodę Oscara. Sam Vangelis mówił, że ma on w swym dorobku dzieła, które ceni zdecydowanie bardziej niż "Rydwany ognia". Myślę, że sporo w tym racji. Ja także dużo częściej wracam do takich płyt jak "Antarcitca" (1983), "L'Apocalypse des animaux" (1973), "Opera Sauvage" (1979), "Direct" (1988) czy "The City" (1990), niż do muzyki z "Rydwanów ognia". Oczywiście motyw przewodni jest naprawdę urzekający i to on głównie ciągnię tę płytę wzwyż. Nie można też pominąć milczeniem dwóch tematów Abraham's Theme oraz Eric's Theme, które również mają w sobie sporo uroku jednak tak jak pisałem powyżej, w przepastnej dyskografii Vangelisa znajdziecie mnóstwo piękniejszych rzeczy. Co by nie mówić miał on lekką rękę do tworzenia melodii, które zapadały słuchaczowi w pamięć. Ostatnio dość intensywnie słuchałem płyty "Rosetta" (2016), w której pobrzmiewa ten charakterystyczny dla niego dobrotliwy romantyzm. Czymże on jest? W moim odczuciu to coś co sprawia, że słuchając jego muzyki stajemy się lepszą wersją samego siebie. To coś co powoduje, że łagodniejemy i nabieramy odpowiedniej perspektywy do otaczających nas spraw. Jeśli muzyka może zmieniać ludzi i świat to właśnie tak ją sobie wyobrażam. Czy może być jakaś większa nobilitacja dla muzyka? Chyba nie. Żal więc, że przychodzi pisać nam już o nim w czasie przeszłym. Choć zgasł w nim płomień życia, to blask jego dorobku będzie jeszcze długo widoczny. Musimy tylko odpowiednio o niego zadbać. Spoczywaj zatem w pokoju elektroniczny architekcie.

Jakub Karczyński

18 maja 2022

U2 - WAR (1983)


Gdy myślę o wojnie, w głowie pojawiają mi się zdjęcia z podręczników szkolnych, kadry z telewizji, gdy trwała wojna z terroryzmem tocząca się na terenie Afganistanu czy Iraku. Echem niosą się także sugestywne i przerażające obrazy II wojny światowej z kart rodzimej literatury, którą to czytało się w czasach licealnych. Wszystko to jednak było zbyt odległe by odpowiednio zadziałało na wyobraźnie. Dopiero gdy wojna zapukała do drzwi naszego sąsiada, człowiek zaczyna odczuwać pewne sprawy jakoś tak bardziej. Wszystkie odległe do tej pory wojenne scenariusze, stały się nagle niezwykle realne i bliskie. Obyśmy nigdy nie doświadczyli wojennych okropieństw, które są dziś udziałem narodu ukraińskiego. Wspierajmy ich walkę na każdy możliwy sposób i ugaśmy to zarzewie wojny, które rozpalił Władimir Putin. Nie mam absolutnie żadnych złudzeń, że jego imperialny apetet jest dużo, dużo większy. Temat wojny poza tym, że pojawia się na kartach literatury i taśmach filmowych nie obcy jest też muzyce. Bez większego problemu odnajdziemy w niej nie tylko protest songi, ale i kompozycje o stricte antywojennej wymowie. W swoich zbiorach mam dwie takie płyty, które to przychodzą mi do głowych, gdy myślę o tej tematyce. Pierwszą jest album Pink Floyd "The Final Cut", który wywarł na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza warstwą liryczną, ale i muzyka nie ustępowała jej nawet na krok. Wiem, że nie jest to zbyt ceniona pozycja w ich dyskografii, ale to już nie mój problem. Drugim albumem jest trzecia płyta irlandczyków z U2, o wymownym tytule "War" (1983).

Przez długi czas muzyka tego kwartetu była mi obojętna, funkcjonowała gdzieś obok, poza strefą moich zainteresowań muzycznych. Dopiero od kilku lat zaczynam zżywać się z poszczególnymi płytami i kompozycjami. Co ciekawe, wielkie przeboje U2 to akurat najmniej interesująca mnie sfera stąd też wyławiam z ich płyt te mniej znane nagrania. Przed laty, gdy próbowałem zmierzyć się z albumem "War" miałem zupełnie odwrotne podejście. Pamiętam to rozczarowanie jakie towarzyszyło mi po jego wysłuchaniu. Pomyślałem sobie: Tylko dwa przeboje? Też mi wielka płyta. Jeśli ktoś rozpatruje U2 w takich kategoriach, to właściwie nie ma czego szukać na ich pierwszych wydawnictwach. Każdy kto jednak zainteresowany jest tym mniej komercyjnym obliczem zespołu, powinien posłuchać tego co tworzył ten kwartet z Dublina zanim słowo megalomania stało się synonimem U2. Płyta "War" zwraca uwagę przede wszystkim sugestywną okładką, na której to widzimy zbliżenie twarzy młodego chłopca z rękoma założonymi z tyłu głowy. To symbol niewinności skonfrontowany z okrucieństwami wojny. To też pierwsza płyta U2, która podejmuje tematy polityczne  przypominając wydarzenia z Krwawej niedzieli, gdy pokojowa manifestacja protestująca przeciwko nowemu prawu pozwalającemu internować każdego obywatela podejrzanego o terroryzm, została ostrzelana przez brytyjskie wojsko, w wyniku czego śmierć poniosło trzynaście osób. W większości byli to nastolatkowie. Incydent z 1972 roku ten był na tyle głośny, że po latach doczekał się ekranizacji, za którą odpowiadał Paul Greengrass. I tak też zaczyna się ta płyta. Nagranie Sunday Bloody Sunday to nie tylko świetne otwarcie płyty, ale i przebój, o którym słyszał chyba niemal każdy. Nie ma sensu rozpisywać się na jego temat bo przewałkowano go już tyle razy, że z resztek tego ciasta i tak nic już nie wypieczemy. Skupmy się więc na kolejnym nagraniu, w którym Bono dzieli się z nami swymi obawami życia w świecie, gdzie rozprzestrzenianie się broni jądrowej, a co za tym idzie widmo wojny atomowej, staje się coraz bardziej realne. Młodszym słuchaczom wypada przypomnieć, że gdy zespół nagrywał tę płytę był to czas tak zwanej zimnej wojny. Niemal pięćdziesiąt lat (1947 -1991) pernamentnego napięcia między komunistycznym Wschodem, a kapitalistycznym Zachodem. Polscy słuchacze z pewnością największą atencją darzą utwór New Years Day, który to odnosi się do czasu stanu wojennego, kiedy to internowano Lecha Wałęsę. Co ciekawe utwór ten przedstawia to wydarzenie z perspektywy jego żony, która oczekuje na uwolnienie męża. Pamiętam jak wielkie wrażenie zrobiła na Bono i kolegach akcja flaga, przygotowana przez polskich fanów w 2005 roku na stadionie w Chorzowie. W momencie, gdy zespół rozpoczął grać ten utwór publiczność wyjęła skrawki materiału w kolorach bieli (korona stadionu) i czerwieni (płyta), które utworzyły gigantyczną flagę. To jedna z tych chwil, które zostaną ze mną na zawsze. Wróćmy jednak do programu płyty. Nie będziemy jednak analizować każdego utworu z osobna bo rozkładanie płyty na czynniki pierwsze to strasznie żmudna i nudna robota. Poza tym nie za bardzo jest się tu do czego doczepić. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku więc analiza działania poszczególnych elementów jest chyba zbyteczna. Dziwi mnie jednakowoż, że do masowej świadomości udało się przedostać tylko Sunday Bloody Sunday i New Years Day. Szansę na to miały przynajmniej jeszcze dwie kompozycje jak choćby Like A Song ... czy The Refugee. Niestety nie dostąpiły one zaszczytu wydania w formie singla. Zamiast nich wytypowano Two Hearts Beat As One oraz nagranie 40. W przypadku Two Hearts ... było to posunięcie jak najbardziej zasadne. Miało ono spore szanse zapisać się trwale w pamięci słuchaczy, ale wraz z upływem czasu popadało ono w coraz większe zapomnienie, aż zupełnie wypadło z koncertowych setlist. Z kolei 40 była przegrana już na samym starcie bo choć nie można odmówić jej uroku to jednak nijak nie nadaje się na singla. Nie dziwi więc fakt, że wydano go wyłącznie w Niemczech by promować występ U2 na Loreley Festival. Choć nie odnotowały go żadne listy przebojów, to utwór ten zrobił dość zawrotną karierę koncertową bowiem bardzo często zamykał on występy zespołu. Ponoć jest on piętnastym najczęściej granym utworem U2 co jest niebywałym wyczynem. Z pewnością takimi statystykami nie może pochwalić się nagranie Drowning Man, które to jak wieść niesie nie zostało zaprezentowane na żadnym koncercie. Przytaczam je tutaj jednak z innego powodu bowiem w chórkach udzielał się tu zespół The Coconuts, który to ubarwił swymi głosami również nagrania Red Light oraz Surrender. Nie wiem w jakich okolicznościach doszło do tej współpracy, ale wyszło to grupie ewidentnie na plus. Album zyskał na tym wielowymiarowości, ale nabrał także barw i być może dzięki temu stał się klasykiem tak w ramach dyskografii U2 jak i szeroko pojętej popkultury.

Album "War" to niewątpliwie prawdziwy diament, który jednak nie od razu rzucił na mnie swój urok. Dwa genialne single przyćmiły mi nieco resztę płyty, co przy pierwszym kontakcie dość mocno wpłynęło na moją ocenę. Musiało minąć nieco czasu bym docenił pozostałe nagrania i zżył się z nimi na dobre. Tak już niekiedy bywa, że do pewnych rzeczy trzeba nieco dojrzeć, a nawet wyzbyć się z głowy pewnych klisz i schematów, które nagromadziły się nam na przestrzeni lat. Osobiście przez dość długi czas opływałem twórczość U2 szerokim łukiem. Kojarzyłem ich głównie z tego co można było usłyszeć w radiu, ale dopiero gdy zanurzyłem się w zawartość ich regularnych płyt, odkryłem nieco inną twarz tego zespołu. Mniej komercyjną, mniej osłuchaną i przez to być może bardziej atrakcyjną. Przed kilkoma dniami, Bono obchodził swe sześćdziesiąte drugie urodziny. I choć upływający czas coraz bardziej znaczy jego twarz, to szczęśliwie oszczędza jego głos, który wciąż ma w sobie dawną moc. Czekam więc na kolejne płyty bo wiatru w żaglach jak pokazują koncerty z pewnością im nie brakuje.


Jakub Karczyński