30 czerwca 2015

MAŁE TĘSKNOTY

Wtorkowy poranek. Słucham sobie właśnie płyty "Wolflight" Steve'a Hackett'a i zapijam dźwięki pyszną kawą. Z każdym przesłuchaniem coraz bardziej wciągam się w ten album. Kupując ten krążek, zdecydowałem się na piękne, analogowe wydanie. Czyżby hipsterstwo dopadło i mnie? Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu cena analoga była nad wyraz atrakcyjna, no i piękna okładka zrobiła swoje. Co prawda, na razie zamęczam dołączony do niego kompakt, ale przyjdzie też i czas, aby poszurać igłą po analogu. Twórczość Hackett'a nie jest twórczością łatwą i wymaga skupienia. Przekonałem się o tym przy płycie "To Watch The Storms" (2003), którą odkrywałem mozolnie, piosenka po piosence. Swego czasu, miałem nawet myśl, aby pozbyć się tej płyty. Na szczęście opatrzność czuwała nade mną. O losach albumu zadecydowało właściwie jedno nagranie - Serpentine Song. Odkryłem je dopiero po pewnym czasie, choć płyty słuchałem od "deski do deski". To był właśnie ten strzał, który rozsadził mi serce i przekonał mnie do pozostawienia tej płyty w moich zbiorach. 


Zapewne każdy z nas, przeżył w swoim życiu taką sytuację, że pozbył się czegoś za czym później tęsknił. Mnie zdarzyło się to co najmniej dwukrotnie. Paradoks polega jednak na tym, że owe płyty nie podobały mi się jakoś szczególnie. Pozbyłem się ich wtedy z czystym sumieniem, a pieniądze przeznaczyłem na bardziej interesujące mnie tytuły. Czemu więc czasami do nich tęsknie? Przyczyna jest prosta. Oba tytuły były swoistymi unikatami. Pierwszym z nich to album Rubicon "Room 101" (1995). Album absolutnie nieudany w stosunku do cudownego "What Starts, End" (1992). Wyzbyty czaru, a nawet wszelkich nawiązań do muzyki mroku. Panowie z klimatów około Fields Of The Nephilim'owych, przeszli na coś w rodzaju grunge'u. Krótko mówiąc, nie dało się tego za bardzo słuchać. Niemniej, czasami nachodzi mnie myśl by jeszcze raz tego posłuchać i sprawdzić jak dziś odebrałbym tę muzykę.
Drugim tytułem, który powędrował w świat, był album rodzimego zespołu, który kupiłem w sklepie płytowym w Rawiczu. Gdy go ujrzałem, po prostu nogi mi się ugięły, bo już wtedy był on sporym unikatem. Jeśli dodam, że zapłaciłem za niego jakieś 26 złotych to zawał już gwarantowany. Mowa tu o jedynym albumie grupy Madame "Koncert" (1999), będącym zapisem ostatniego występu zespołu. Grupa co prawda rozpadła się w połowie lat osiemdziesiątych, ale płyta została wydana dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Przez zespół przewinęło się wiele znanych nazwisk jak choćby Robert Gawliński (Opera, Wilki), Robert Sadowski (Houk, Kobong), Jacek Perkowski (T.Love) czy Leszek Biolik (Republika, Wilki). Niestety, sama płyta nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia. Wracałem do niej rzadko, a w przypływie słabości pozbyłem się jej. Zapewne miałem wtedy na oku inne, bardziej rozpalające mą wyobraźnie płyty, stąd też taka a nie inna decyzja. 

Dziś już bardziej rozważnie wyzbywam się swoich zbiorów, zwłaszcza jeśli chodzi, o rzeczy trudno osiągalne. Znam też jednak takie osoby, które jeśli już coś kupią, to nie pozbywają się tego nigdy. Niemniej, jeśli zbiory powiększają się z każdym rokiem, to siłą rzeczy trzeba dokonywać co jakiś czas selekcji, bowiem mieszkania z gumy nie są. No chyba, że kupimy sobie drugie lokum, przeznaczone tylko i wyłącznie na pomieszczenie naszej pasji. 

Jakub Karczyński
    

26 czerwca 2015

JOHN CARPENTER'S - LOST THEMES (2014)

Jeśli wychowywaliście się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to nie ma siły, abyście nie natknęli się na filmy Johna Carpenter'a. Jego twórczość wypełniała niejedną wypożyczalnię kastet video. Takie tytuły jak "Halloween" (1979), "Mgła" (1980) czy "Coś" (1982), znikały z półek w mgnieniu oka. Trzeba było mieć sporo szczęścia, aby na nie trafić. Ten amerykański twórca horrorów i filmów science fiction, zyskał nie tylko sławę, spore grono oddanych wielbicieli, ale także nie mniejszą liczbę naśladowców. Może nie wszyscy wiedzą, ale John Carpenter jest też odpowiedzialny za oprawę muzyczną do niektórych swoich filmów. Pomimo sześćdziesięciu siedmiu lat na karku, nie spieszno mu do emerytury. Mało tego, niedawno zdecydował się zadebiutować pełnoprawnym albumem muzycznym, zatytułowanym "Lost Themes". 

Zagubione motywy, bo tak należałoby przełożyć ten tytuł, sugeruje nam, że utwory tu zebrane to rzeczy obarczone już swymi latami. Być może pomysły na nie, narodziły się przed wieloma laty, jednak wykonanie ich jest jak najbardziej współczesne. John Carpenter zaprosił do studia Daniela Davies's oraz swego syna Cody'ego. Efektem ich pracy jest blisko pięćdziesiąt minut fantastycznej muzyki. Jeżeli ktoś w dalszym ciągu roni łzy po Tangerine Dream lub z nutką nostalgii wspomina radiowe programy Jerzego Kordowicza, to bezapelacyjnie powinien sięgnąć po ten album. Wypełnia go tak różnorodna muzyka, że polubią ją nie tylko entuzjaści elektroniki, ale i fani muzyki filmowej oraz wszelkiej maści klimaciarze. Nie brak tu dźwięków, które doskonale sprawdziłyby się w filmie grozy, albo w nowych odcinkach kultowego "Z archiwum X". Jak wspomina Carpenter, tworzenie tej muzyki to była wspaniała zabawa. Pierwszy raz nie musiał ograniczać się fabułą filmu, dzięki czemu mógł popuścić wodze swej wyobraźni. Tworzenie muzyki ilustracyjnej to duża sztuka. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy kiedyś tego próbowali, albo też przesłuchali niezliczone ilości muzyki filmowej. Nie zawsze to co dobrze brzmi w filmie, broni się w oderwaniu od niego. Sztuką jest stworzyć taką muzykę, która nie poniesie porażki na żadnym z tych pól. Zapewne nie trzeba przypominać o tym takiemu staremu wyjadaczowi jak Carpenter, bowiem zawartość "Lost Themes" mówi sama za siebie. Nie ma tu miejsca na bylejakość, rozwleczone kompozycje, które brzmią jakby miały się nigdy nie skończyć czy też nudne, ilustracyjne pejzaże. Tu wszystko jest wyraziste, poczynając od pięknych motywów melodycznych, a skończywszy na pieczołowicie budowanym klimacie pełnym tajemnic i grozy. Poza wspomnianą elektroniką, znalazło się też i miejsce dla gitary elektrycznej, która pojawia się okazjonalnie w kilku utworach. Nie burzy to bynajmniej wykreowanego nastroju, a wręcz go ubarwia i poszerza muzyczny horyzont. To wszystko sprawia, że nie sposób oderwać się od tej płyty. Takich nagrań jak Vortex, Obsidian, Abyss czy Wraith może pozazdrościć Carpenter'owi nie tylko Tangerine Dream ale i sam Jean-Michel Jarre. Świadczy to nie tylko o dużym talencie reżysera, ale i o swoistym wyczuciu materii, w której się porusza. Nic dziwnego, obraca się w niej już ponad czterdzieści lat i chyba nie powiedział jeszcze swego ostatniego słowa. 

"Lost Themes" poza wszystkimi swoimi zaletami ma też niestety dwie i to dość spore wady. Po pierwsze. Albumu z tą muzyką próżno szukać na sklepowych półkach. Jeśli jesteście zainteresowani jego nabyciem, musicie zdać się na sklepy internetowe oraz przygotować się na wydatek rzędu dziewięćdziesięciu złotych. I to właśnie jest ta druga wada. Niemniej zaręczam, że muzyka zgromadzona na "Lost Themes" warta jest swej ceny. To nie tylko świetne kompozycje, ale i niepowtarzalny klimat, do którego przyjemnie będzie powrócić nie tylko po paru miesiącach, ale i za dwa, trzy lata.  Jeśli dawno nie czuliście przyjemnego mrowienia na plecach, John Carpenter z pewnością Wam je zapewni.

Jakub Karczyński

25 czerwca 2015

KRUCZE OPOWIEŚCI

Czasami próbuję sięgnąć pamięcią do chwil, gdy dopiero zaczynały kształtować się moje preferencje muzyczne. Staram się dociec co było tą iskrą, która roznieciła ogień. Co sprawiło, że muzyka stała się tak ważną częścią mojego życia. I choć towarzyszyła mi ona od najmłodszych lat, to dopiero gdzieś pod koniec szkoły podstawowej, zacząłem słuchać jej w bardziej świadomy sposób. Wcześniej chłonąłem muzykę lekką, łatwą i przyjemną, o której dziś myślę z lekkim zażenowaniem. To właśnie grzechy dzieciństwa, które skrywamy pod łóżkiem w metalowym pudełku, szczelnie zamkniętym na kłódkę. Kluczyk już dawno temu utopiony w stawie, ale mimo wszystko strzeżemy pudła w obawie przed jego rozszczelnieniem. Spuśćmy więc litościwie zasłonę milczenia na okres błędów i wypaczeń i skierujmy się nieco dalej. 

Tak jak już wcześniej wspomniałem, świadomość muzyczną zyskałem gdzieś pod koniec szkoły podstawowej. Stało się to jak mniemam za sprawą pewnego kruka. Zatoczył on nade mną krąg i przykrył mój świat swymi czarnymi skrzydłami. Skąd wziął się ów mroczny przybysz? Czyżby z kart literatury? Nie, o twórczości Edgara Allana Poe, nie wiedziałem wtedy zupełnie nic. Nadleciał on wprost z filmu "Kruk" (reż. Alex Proyas, 1994), który musiał wpaść mi w ręce w jakiejś wypożyczalni kaset video lub też zobaczyłem go w telewizji. Tego już niestety nie pamiętam. Faktem jest, że zrobił on na mnie na tyle duże wrażenie, że po pewnym czasie, zakupiłem sobie kasetę ze ścieżką dźwiękową do tego filmu. To właśnie tam, po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą The Cure i to ona wyznaczyła kurs moich dalszych poszukiwań muzycznych. 


Gdyby nie utwór Burn grupy The Cure, kto wie jak ukształtowałyby się moje upodobania muzyczne. Być może w ogóle nie słuchałbym muzyki, albo konsumowałbym to, co podsunie mi radio Bzdet czy RFN FM. Na szczęście stało się inaczej, za co jestem dozgonnie wdzięczny Robertowi Smith'owi. Można by rzec, że zamieszczając na tej kompilacji, jeden ze swych najpiękniejszych utworów, wyrwał mnie ze szponów tandety. Pozostali artyści także nie poszli na łatwiznę i stworzyli nad wyraz udaną i spójną płytę. Tak genialnie zestawionej ścieżki dźwiękowej, z tyloma świetnymi utworami, ze świecą dziś szukać. Pomimo że znalazło się tu spore grono artystów, których twórczość nie jest szczególnie bliska mojemu sercu, chylę przed nimi czoła. Udało im się stworzyć pewną zwartą całość, która dobrze koresponduje z obrazem, ale też broni się w oderwaniu od niego. Jeżeli jest jeszcze ktoś na tym świecie, kto nie słyszał tej muzyki, to niech szybko nadrabia zaległości. Kto wie, być może kruk skradnie także Wasze serce, tak samo jak zrobił to przed laty z moim.  

W filmie "Kruk" padają słowa: "Dzieciństwo kończy się z chwilą, gdy uświadomisz sobie, że umrzesz". Gdyby odnieść je do muzyki, można by rzec, że dzieciństwo muzyczne, kończy się w chwili gdy uświadomisz sobie fakt, że zaczynasz słuchać muzyki głową, a przestajesz nogami. Moje dzieciństwo skończyło się wraz z pierwszymi dźwiękami utworu Burn i lepszego obrzędu przejście, nie mogłem sobie wymarzyć.

Jakub Karczyński

16 czerwca 2015

WIELBŁĄDZIE MIRAŻE

Minęły ponad dwa tygodnie od ostatniego wpisu, a ja wciąż grzebię w starociach. Faza po Beksińskim cały czas trzyma mocno i chyba nie zanosi się, aby miała szybko się skończyć. Pokłosiem tej fascynacji, są albumy takich grup jak Marillion, Fleetwood Mac, Strawbs, Yes, a także bilet na poznański koncert grupy Camel. Zbierałem się już od dłuższego czasu do jego zakupu, ale wciąż pojawiały się jakieś pilniejsze wydatki. Poza tym, jego nabycie, wiązało się z dość sporym uszczupleniem budżetu. Aby zniwelować ten ból, upłynniłem kilka płyt i książek, by nie nadwyrężać za bardzo domowego skarbca. Dziwi mnie tak wysoko wywindowana cena, zważywszy, że Camel nie należy i chyba zresztą nigdy nie należał do pierwszoligowych gwiazd. Swoją popularność w naszym kraju, zawdzięcza on w głównej mierze audycjom Tomka Beksińskiego oraz Piotra Kaczkowskiego. To oni wywindowali tę grupę na szczyt i zapewnili jej miejsce w pamięci słuchaczy. Gdyby nie ich programy, to zapewne dziś, mało kto czekałby z wypiekami na twarzy na ich koncert. Niemniej od tamtych audycji, upłynęło już sporo wody w Wiśle i zapewne wielu słuchaczy, którzy wtedy tak mocno przeżywali tę muzykę, zdążyli już wymazać z pamięci nazwę grupy. Być może proza życia rzuciła ich w miejsca, gdzie nie ma już czasu na słuchanie muzyki, a może najzwyczajniej zmienił im się nieco gust muzyczny i dziś zamiast starych płyt Camel'a, słuchają John'a Coltrane'a lub Herbie Hancock'a. Czy warto więc śrubować, aż tak ceny biletów? Zapewne organizator liczy, że ich sława i popularność wciąż są na tyle żywe w narodzie, że tłumnie zjawi się on na obu koncertach. I daj Boże, aby tak się stało. Gorzej jeśli okaże się, że bilety sprzedały się w znikomej ilości i trzeba będzie odwołać koncerty. Wtedy wszyscy zostaniemy na lodzie, ze znikomą szansą na powrót grupy w najbliższej przyszłości. Żywię jednak nadzieję, że moje czarnowidztwo się nie sprawdzi i wkrótce będziemy świadkami dwóch wspaniałych koncertów, o których to będziemy opowiadać jeszcze naszym dzieciom. W przeciwnym razie spadnie na mnie przykry obowiązek wygłoszenia frazy: "Ja wiedziałem, że tak będzie". 

Jakub Karczyński