29 marca 2020

KILLING JOKE - PANDEMONIUM (1994)

Rok 2020. Ziemię ogarnia pandemia zabójczego wirusa. Wśród ludzi szerzy się panika. Rządy poszczególnych krajów podejmują nierówną walkę z nowym typem zagrożenia. Z dnia na dzień światowa ekonomia doświadcza takiego kryzysu, o jakim nawet nie śnili najbardziej pesymistyczni analitycy. Spora część ludzkości zostaje odizolowana w miejscach zwanych rezerwatami. Zdziesiątkowana ludzkość musi zmierzyć się nie tylko z zabójczą pandemią, ale i z własnymi instynktami przetrwania, które nakazują przeżyć za wszelką cenę. Carolco Pictures przedstawia. "PANDEMONIUM". Nowy film Jaza Colemana, reżysera takich hitów jak "NIGHT TIME" czy "BRIGHTER THAN A THOUSAND SUNS". "PANDEMONIUM" to niezwykle realistyczna wizja świata w obliczu zagłady. Czy jesteśmy na nią gotowi? Jaka przyszłość czeka ludzkość i jak wielką cenę jesteśmy w stanie zapłacić w zamian za przetrwanie? Tego wszystkiego dowiecie się z nowego thrillera science fiction "P A N D E M O N I U M".

Czytał Tomasz Knapik.
 

Ten filmowy trailer stylizowany na epokę kaset VHS jak ulał pasuje nie tylko do naszej zaokiennej rzeczywistości, ale i do nastroju wykreowanego na "Pandemonium". Killing Joke. Zespół instytucja, który sam dla siebie stanowi wyznacznik najwyższej jakości. Grupa, która wskazuje kierunki i inspiruje tak debiutantów jak i starych scenicznych wyjadaczy. Pomimo tylu lat działalności wciąż potrafią zaskakiwać, tak jak choćby w 1994 roku, gdy na sklepowych półkach pojawił się album "Pandemonium". Tak monumentalnego i wciskającego w fotel dzieła grupa w swym dorobku jeszcze nie miała. To album na czasy ostateczne. Soundtrack, który mógłby ilustrować zagładę rasy ludzkiej i to w skali o jakiej nam się nie śniło. Już pierwsze dźwięki nie pozostawiają wątpliwości co do niezwykłości tego albumu. Tytułowe nagranie jest potężne, złowieszcze i prze do przodu niczym czołg. Lepszego otwarcia nie można było sobie wprost wymarzyć. Jeśli jednak myślicie, że zespół pozwoli wam zaczerpnąć oddechu to grubo się mylicie. Jak już się wsiadło na tę diabelską karuzelę to już tak szybko się z niej nie zejdzie. Każdorazowo otrzymujemy serię tak zabójczo precyzyjnych ciosów, że aż człowiekowi brakuje tchu. Nie zdziwiłbym się też gdyby ktoś umarł z zachwytu przy tej płycie bo choć lata mijają to ona wciąż zachwyca. Jest jak diament, którego nic się nie ima. Wszystko jest tu dopracowane w najmniejszym szczególe więc nie za bardzo jest się do czego przyczepić. Kompozycje ostre jak brzytwa, tną przestrzeń i wchodzą niczym nóż w masło. Receptą na sukces okazała się mieszanka tak nieprawdopodobnie dużej ilości stylów, że aż trudno uwierzyć, iż to wszystko stworzyło spójną całość. Co dociekliwsi słuchacze odnajdą tutaj wpływy muzyki bliskiego wschodu, metalu, industrialu, trance, a nawet techno. Przyznacie, że może się człowiekowi od tego zakręcić w głowie. Sztuką jest więc znaleźć do tych pozornie nieprzystających elementów odpowiedni klucz. Im się to udało, o czym zaświadczam z całą odpowiedzialnością. Trzeba tylko otworzyć swój umysł, a muzyka ta wniknie w wasze komórki i odciśnie ślad w waszym DNA. Jak z pewnością zauważyliście nie rozbierałem płyty na czynniki pierwsze bo w przypadku takich albumów nie ma sensu wyróżniać poszczególnych utworów. Tej płyty trzeba słuchać w całości, od przysłowiowej deski do deski. Dopiero wtedy poczujecie jej prawdziwą moc. Z tego co powyżej przeczytaliście moglibyście wysnuć wniosek, że to jedna z najlepszych płyt w dorobku Killing Joke. I słusznie. Tak w istocie jest, ale jeśli nie wierzycie na słowo przekonajcie się o tym na własne uszy. 

"Pandemonium" to z pewnością najodważniejszy album w całej karierze Killing Joke. Na przestrzeni lat ich styl ewoluował, ale dopiero tutaj wykonali prawdziwie milowy skok, za co należy im się uznanie i dozgonny szacunek. Lubię takie odważne płyty, które nie tylko poszerzają horyzonty muzyczne, ale i igrają ze słuchaczem. Testują nasze granice i uczą otwartości na to co nowe. Łamią schematy i pokazują, że w muzyce nie powinno być żadnych granic i zahamowań. Jedynym ograniczeniem jest umysł twórcy, a właściwie jego wyobraźnia. Im bardziej nieszablonowa i nieokiełznana tym lepiej dla muzyki. Nie nakładajmy więc na muzyków kajdan i dajmy im eksperymentować i zmieniać swoją muzykę jeśli tylko mają na to ochotę, a będziemy świadkami narodzin tak wspaniałych płyt jak choćby ta.

Jakub Karczyński

21 marca 2020

PANDEMIA


Pandemia koronawirusa postawiła cały świat na głowie. Nie sądziłem, że przyjdzie mi przeżyć coś takiego. Coś co do tej pory znaliśmy tylko z filmów katastroficznych stało się naszym udziałem. Nic dziwnego, że wciąż mi się wydaje, że obudziłem się przez pomyłkę na planie jakiegoś filmu, a nie w świecie, który jeszcze do niedawna składał się ze względnie bezpiecznych elementów. Niestety każdego poranka przychodzi budzić mi się wciąż na planie owego filmu. Szczypanie nie pomaga, wciąż tu tkwię i nie za bardzo wiem jak wrócić do tego starego świata. Każą siedzieć w domu, unikać kontaktów z ludźmi więc unikam i siedzę wśród czterech ścian. Na szczęście domowa biblioteka i płytoteka zaopatrzone nad wyraz dobrze więc o przerwy w dostawie kultury nie muszę się martwić. Żal za to odwołanych koncertów, zwłaszcza, że w kwietniu miałem pojechać na dwudniowy występ The Mission, na których to mieli odgrywać materiał ze swych starych płyt. Miejmy nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze. Europejska trasa Misjonarzy została w całości odwołana i przesunięta na bardziej dogodny czas. Ostatnim koncertem na jakim dane mi było być był występ The Legendary Pink Dots, który to zresztą opisywałem niedawno na łamach "Czarnych słońc" więc nie ma sensu ponownie rozpisywać się na jego temat. Powiem tylko tyle, że za jego sprawą znów rozsmakowałem się w ich muzyce. Uzupełniam dyskografię bo braki w tym temacie mam naprawdę spore. Nie trudno o nie jeśli spojrzymy jak potężną dyskografią dysponuje ta nietuzinkowa grupa. W ostatnim czasie nabyłem więc "Angel In Detail" (2019), "Any Day Now" (1987) oraz "The Golden Age" (1988). Tę pierwszą mam już rozpracowaną, drugą miałem w innej wersji, ale chciałem mieć z oryginalną szatą graficzną, a z trzecią dopiero się zapoznaję. Muzyka Kropek to osobne uniwersum, które mieści w sobie tak wiele różnych dźwięków przez co nie da się jej upchnąć w jednej szufladzie stylistycznej. I dobrze, nie wszystko musi być tak skrupulatnie sklasyfikowane. Wszak muzyka to nie atlas botaniczny. Muzyka to przede wszystkim emocje i wspomnienia, które kolekcjonujemy jak niegdyś znaczki pocztowe. Zbierajmy je dalej (wspomnienia, nie znaczki), choć przez najbliższy czas będziemy zdani na zasoby własnych półek oraz sklepów internetowych. NIE RYZYKUJCIE !!! Pozostańcie w domach, bądźcie zdrowi i bezpieczni.

Jakub Karczyński

13 marca 2020

THE PSYCHEDELIC FURS - THE PSYCHEDELIC FURS (1980)

Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień,
Już bliżej jest niż dalej, o tym wiesz.
Czterdzieści lat minęło, odeszło w cień,
I nigdy już nie wróci, rób, co chcesz.

Tak w tym roku mogłaby sobie zaśpiewać grupa The Psychedelic Furs, gdyby tylko znała temat przewodni z "Czterdziestolatka", a wszystko to w związku z przypadającym w tym roku czterdziestoleciem ich debiutanckiej płyty. Jubileusz ten miał miejsce dosłownie przed kilkoma dniami. To właśnie siódmego marca 1980 roku, na sklepowych półkach pojawił się ten niezwykły album. Wyprodukowany w większości przez jednego z najbardziej znanych dziś producentów jakim jest Steve Lillywhite. Wyjątkiem jest kilka nagrań, którym ostetecznego szlifu nadali Howard Thompson, Ian Taylor oraz sam zespół. Ciekawostką jest fakt, że album ten w wersji amerykańskiej różni się od swego brytyjskiego odpowiednika tak ilością utworów jak i ich układem. W USA słuchacze mogli usłyszeć dodatkowo  Susan's Strange oraz Soap Commercial, które to zrealizował nie kto inny jak Martin Hannett. Zabrakło jednak utworu Blacks/Radio stąd też chcąc usłyszeć to nagranie trzeba albo zakupić brytyjskie wydanie tejże płyty lub wyposażyć się w reedycję, która to zawiera nie tylko oryginalny układ utworów, wspomniane powyżej kompozycje, ale i bonus w postaci coveru Mack The Knife. Wróćmy jeszcze na chwilę do producentów tejże płyty. Obecność takich nazwisk jak Lillywhite czy Hannett na jednej płycie może działać na wyobraźnie. Lillywhite najbardziej kojarzony jest z grupą U2, z kolei Hannett zapisał się w świadomości słuchaczy jako gość od Joy Division, a przecież każdy z nich ma w swym portfolio wielu innych wykonawców, którym pomagali w produkcji ich płyt. Na przestrzeni lat, zbudowali swoją markę, pomagając takim grupom jak choćby The Psychedelic Furs, dostać się na szczyt. Nie wszystkim się udało, ale ci, którzy tam dotarli wywindowali nie tylko siebie, ale i swych producentów.

Album zaczyna się dość spokojnie i tajemniczo. To jednak tylko pozory bowiem już po chwili ten instrumentalny wstęp przeradza się w dynamiczny post punk. Gdy do głosu dochodzi szorstki, matowy i ochrypły wokal, wtedy muzyczny portret tego albumu jest już niemal gotowy. Pozostaje dodać do niego kilka detali jak choćby saksofon by uzyskać indywidualny rys, wyróżniający grupę spośród wielu innych. To jednak nie gwarantuje jeszcze sukcesu bowiem bez dobrych kompozycji na nic charyzma, charakterystyczny wokal czy wyróżnik w postaci saksofonu. Na szczęście panowie z The Psychedelic Furs pomyśleli i o tym. Nie było w tym jednak nic z chłodnej kalkulacji wykoncypowanej z myślą o listach przebojów. Utwory choć chwytliwe, nie zdradzają znamion komercyjnych kompromisów. Brzmią surowo jak na post punk przystało, a zarazem nie wyrzekają się melodii. Swymi kompozycjami tworzą system sprytnie utkanych pajęczyn, w które to łapią słuchacza i nie pozwalają mu się z nich oswobodzić. Przyznam szczerze, że nie opierałem się zbyt długo. Dałem im się złowić już przy drugim nagraniu. Sister Europe bo o nim mowa, ma w sobie coś takiego co mnie obezwładnia i nie pozwala wykonać jakiegokolwiek ruchu. Ta swoista katatonia to stan, z którego nie umiem się wyrwać. Być może ma na to wpływ ta swoista melancholia, która unosi się nad tym utworem. Wciąga mnie z każdą sekundą niczym ruchome piaski, a ja nawet nie podejmuję próby wyswobodzenia się. W takiej muzyce mogę pogrążyć się po same uszy. W podobne tony uderza Susan's Strange, które to jak już wspominałem dane było początkowo usłyszeć tylko posiadaczom amerykańskiego wydania tej płyty. I choć nie jest to nic co by mogło wam spędzać sen z powiek to trudno też uznać je za tak zwaną zapchaj dziurę. Z objęć melancholii wyrywają nas z kolei dynamiczny Fall oraz We Love You, w których to do głosu dochodzi pierwiastek punk rockowy. Z kolei w Soap Commercial uwydatniają się elementy charakterystycznego stylu Joy Division, ale to chyba zrozumiała rzecz skoro produkcja spoczęła w takich, a nie innych rękach. W połączeniu z charakterystycznym brzmieniem wypracowanym przez grupę dało to niezwykle interesujący efekt. To co jednak zwraca moją szczególną uwagę to nagranie Imitation Of Christ. W mojej opinii najlepsza rzecz na tym albumie, która mogłaby stanowić za ich wizytówkę. Nieco więc szkoda, że zespół nie zdecydował się zakończyć tym nagraniem płyty bo byłoby to takie swoiste postawienie kropki nad i. W brytyjskim wydaniu kompozycja ta znajduje się na pozycji numer trzy, z kolei w amerykańskim wydaniu, które przychodzi mi tu recenzować, utwór ten umieszczono pod numerem siedem. Do końca pozostały więc nam jeszcze trzy utwory. Niezwykle energetyczny Pulse, wypada całkiem nieźle, w przeciwieństwie do dość monotonnego Wedding Song, które nie wnosi nic istotnego do obrazu całości. Dobrze więc, że to nie ono kończy album. Ten zaszczyt przypadł w udziale kompozycji Flowers. Może nie jest to rzecz z gatunku klękajcie narody, ale wstydu grupie bynajmniej nie przynosi. Powiem więcej to bardzo udane zakończenie, pełne energii i naturalnego luzu. Po czymś takim, aż chce się nastawić płytę jeszcze raz.

Debiutancki album The Psychedelic Furs choć ma na karku już czterdzieści lat, to wciąż jest niezwykle żwawy i co najważniejsze nie trąci myszką. Z pewnością i dziś znajdzie swych odbiorców, zważywszy na fakt, że nurt z jakiego się wywodzi jest wciąż żywy, a i młodzi twórcy sięgają ochoczo po jego wytwory. Warto więc wychodzić poza utarty kanon i posłuchać nieco rzeczy mniej oczywistych. Pierwszy album The Psychedelic Furs nadaje się do tego znakomicie. Jeśli nie mieliście okazji go poznać to nadrabiajcie szybko zaległości i koniecznie dzielcie się wrażeniami w komentarzach.

Jakub Karczyński