25 lutego 2015

BAUHAUS - IN THE FLAT FIELD (1980)

Niewyraźne, czarno-białe zdjęcie nagiego mężczyzny, dmącego w coś na kształt trąby, to jedna z bardziej charakterystycznych okładek tamtej dekady. Myślę, że swą rozpoznawalnością dorównuje innemu zdjęciu, które ozdobiło kopertę płyty "Closer" (1980) grupy Joy Division. Co ciekawe, obie te płyty ukazały się w tym samym roku. To co dla jednych było dopiero początkiem drogi (Bauhaus), dla drugich stanowiło jej koniec (Joy Division). Samobójcza śmierć Ian'a Curtis'a ostatecznie przekreśliła dalszą działalność Joy Division i w znaczący sposób przyczyniła się do przypięcia tej grupie łatki z nadrukiem "kultowa". I choć Bauhaus pożył zaledwie trzy lata dłużej, to nie udało mu się zyskać, aż takiej muzycznej nieśmiertelności jak Joy Division. Owszem, dochrapał się łatki grupy kultowej, ale raczej w środowisku słuchającym tego typu muzyki, niż na szerokich wodach mainstreamu. A przecież tworzył równie mroczną muzyką, ale chyba zbyt awangardową w stosunku do twórczości Joy Division. Nie wierzycie? No to posłuchajcie albumu "In The Flat Field" (1980), który otworzył wieko tej trumny.

Ogromny sukces poprzedzającego album singla Bela Lugosi's Dead sprawił, że grupą zainteresował się sam Ivo Watts-Russell z 4AD. Zaproponował on zespołowi nagranie płyty i wydanie jej w dopiero co utworzonej wytwórni. Bauhaus skrzętnie skorzystał z zaproszenia i tak powstała pierwsza i jedyna w dorobku grupy, płyta wydana dla 4AD. Album "In The Flat Field" osiągnął nawet pewien sukces, gdyż został odnotowany na 72 miejscu listy sprzedaży. Z perspektywy czasu, wielu z nas może z niedowierzaniem podrapać się w głowę i zadać sobie pytanie: - Jak to możliwe, aby ta muzyczna awangarda, trafiła w czyjekolwiek gusta, poza pacjentami oddziałów psychiatrycznych? Kto wie, być może jest ich więcej, niż nam się wydaje. Przyjrzyjmy się więc zawartości tego krążka.

Program płyty stanowi dziesięć utworów. Reedycję wzbogacono jeszcze o siedem dodatkowych, ale my zajmiemy się tak zwanym wydaniem kanonicznym, czyli tak jak Pan Bóg przykazał (bez bonusów). Cały album utrzymany jest w jednolitym, surowym klimacie, do którego o wiele bardziej pasuje etykietka post-punkowy, niż gotycki. Sami zainteresowani, odżegnywali się zresztą od tej ostatniej szufladki, bowiem ich twórczość czerpała inspirację z wielu różnych dziedzin sztuki, nie tylko z horrorów. Mroczny wizerunek oraz nawiązanie w utworze Bela Lugosi's Dead do postaci węgierskiego aktora, grywającego postać Draculi, wydaje się definitywnie przesądziło sprawę klasyfikacji gatunkowej. Ojcowie chrzestni gotyckiego rocka, jak o nich mawiano, swym debiutem pokazali, że w ich głowach kiełkuje naprawdę mroczne ziarno. Aby przebrnąć przez całą płytę potrzeba sporo samozaparcia, bo trudno tu o jakieś przyjazne dźwięki. Nic dziwnego, że muzykę tu zawartą poleca się jako podkład do zakładów psychiatrycznych, bowiem opary szaleństwa wydają się spowijać ten album, niczym mgła wrzosowiska. Już sam wokal Murphy'ego przyprawia o gęsią skórkę. Jego histeryczny śpiew, nakręca tę spiralę i kreuję atmosferę, która gęstnieje z każdą minutą. Najbardziej przyjazne wydają się być pierwsze trzy nagrania w postaci  Dark Entries, Double Dare oraz In The Flat Field. Każde z nich stało się bauhaus'ową klasyką, której raczej nie odważyłbym się nazwać przebojami. Później zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Początkowo jeszcze dość nieśmiało - A God In Alcove, aby na wysokości utworu Dive porwać nas niczym lawina śnieżna. Nie każdy wyjdzie z tej przejażdżki żywym, ale spróbować warto. Zastrzegam, że nie jest to moje ulubione oblicze Bauhausu. Preferuję ten późniejszy i znacznie dojrzalszy, z płyt "The Sky's Gone Out" (1982) oraz "Burning From The Inside" (1983). Zdaję sobie jednak sprawę, że są też tacy, którzy cenią sobie ten surowy i nieokrzesany Bauhaus ponad wszystko. Pozostali raczej zniechęcą się do grupy, stąd też poznawanie jej dorobku polecam zacząć od końca (nie licząc albumu wydanego po reaktywacji - "Go Away White" [2008] - z racji na jego surowy charakter). Nawet Tomasz "Nosferatu" Beksiński, nie za bardzo cenił sobie pierwsze dwa albumy grupy, czemu dał wyraz w artykule "Bela Lugosi Is Dead"*. W sumie trudno mu się dziwić, znając jego upodobania muzyczne. Próżno tu bowiem szukać nastrojowych i melodyjnych utworów, pełnych romantyzmu przy których można by się włóczyć po cmentarzach. W owych dźwiękach rozsmakować się mogą jedynie miłośnicy post punku, spragnieni surowego mięsa i skór. Pozostali raczej zamiast nastawiać wczesne płyty Bauhausu, niech nastawią sobie zegarki lub wodę na herbatę. Tak czy owak, wiele nie stracą.

Podsumowując. Wyprawa w świat dźwięków, wykreowanych przez grupę Bauhaus na swej pierwszej płycie, zalecana jest tylko najbardziej wytrwałym osobnikom. Poziom szaleństwa osiąga tu momentami naprawdę wysokie wartości. Zanim zdecydujecie się podjąć wyzwanie, skonsultujcie się z waszym lekarzem lub farmaceutą. I zapamiętajcie. Z tej drogi nie ma odwrotu.   

 Jakub Karczyński

* "Tylko Rock" nr 8 (72) sierpień 1997
 

22 lutego 2015

PETER MURPHY - ZAMIERZCHŁA PRZESZŁOŚĆ

Dziś przejrzałem swoją płytotekę, aby wygrzebać z niej albumy nieco zapomniane, ale i takie, których nie dane mi było skrupulatnie posłuchać. W natłoku coraz to nowszych płyt, czasem nie ma kiedy posłuchać z uwagą tego co się nabyło, bo już kolejny krążek czeka w kolejce. Później jak już się wrzuci w regał taką płytę, to często człowiek o niej zapomina i dopiero przy jakiejś okazji przypomni sobie o jej  istnieniu. I tak spirala szaleństwa się nakręca, a płyt zamiast ubywać, przybywa. Myślę, że spokojnie znalazłbym około stu albumów, nad którymi warto by było jeszcze przysiedzieć. Wydobyć z nich jakieś perełki, które umknęły przy wcześniejszych odsłuchach albo chociaż skrupulatnie zgłębić dany album. Gdyby tak jeszcze można poszperać w jakiś materiałach źródłowych, poczytać teksty to już by była pełnia szczęścia. Niestety zazwyczaj wygląda to zupełnie inaczej. Dlatego też co jakiś czas robię sobie taki przegląd i odkurzam kilka albumów, na które akurat najdzie mnie w danym momencie ochota. 

Dziś padło na debiutancką płytę Peter'a Murphy'ego zatytułowaną "Should The World Fail To Fall Apart" (1986). Zazwyczaj gdy już pada nazwisko Murphy'ego to wymienia się takie albumy jak "Love Hysteria" (1988) czy jeszcze sławniejszy "Deep" (1989). Jest to jak najbardziej zrozumiałe, ale z drugiej strony sugeruje potencjalnemu słuchaczowi, że pozostałe płyty są nic nie warte i szkoda zawracać sobie nimi głowę. Absolutnie proszę wyzbyć się takiego myślenia, bowiem może i Murphy wyznaczył tymi płytami swój szczyt, ale nigdy też nie zaniżył lotów na tyle by postawić na nim krzyżyk. Album "Should The World Fail To Fall Apart" miał zdjąć z artysty etykietę twórcy gotyckiego. I choć nie uświadczymy tu mroku znanego z albumów Bauhausu, to jednak sam głos Petera kreuje tego typu atmosferę. W porównaniu z utworami macierzystej grupy więcej tu dynamiki i brzmień charakterystycznych dla lat 80. To taka próba pożenienia muzyki pop z post punkiem. Dodajmy, że bardzo udana. Wśród swoich faworytów wymienię cover grupy Magazine The Light Pours Out Of Me, nastrojowy i przywodzący na myśl "ballady" późnego Bauhausu  Confessions, mroczny i chyba najbliższy stylistyce Bauhausu, utwór Never Man, Final Solution (cover Pere Ubu) i zamykający całość, niezwykle klimatyczny Jemal. Jeśli dodamy, że producentem całości był nie kto inny tylko Ivo Watts-Russell, to obraz całości zostaje niniejszym dopełniony. 

Słucham już tej płyty czwarty raz i wciąż odkrywam tu coś nowego, coś co każe mi kolejny raz wciskać przycisk "play" gdy tylko płyta dotrze do końca. Udany to debiut, niestety stojący w cieniu swych następców. Szkoda, ale tak to już czasem bywa. Polecam zagłębić się w ten album, bo wart jest Waszego czasu. Coś czuję, że trzeba będzie zaopatrzyć się w reedycję tej płyty, wzbogaconej o dodatkowy materiał. Póki co słucham starej edycji, ale to też ma swój urok. 

Jakub Karczyński

12 lutego 2015

STEVE STRANGE - NEKROLOG

Smutna wiadomość nadeszła z brytyjskich mediów. W wieku 55 lat zmarł Steve Strange, frontman grupy Visage. Jak podaje BBC News, przyczyną śmierci był atak serca. Muzyk zmarł we śnie, przebywając w egipskim szpitalu w Sharm el-Sheikh. W pamięci słuchaczy pozostanie na zawsze choćby tylko dzięki temu nagraniu.



 

Dorobek Visage zamyka się w obrębie tylko czterech albumów. Trzy pierwsze płyty wydane zostały w epoce czyli latach osiemdziesiątych, a ostatni zaledwie dwa lata temu. Album "Hearts And Kniefe" (2013) dawał nadzieję na to, że podobnie jak Ultravox, tak i Visage wznowi swą działalność. Dziś już wiemy, że tak się nie stanie. Śmierć Steve'a Strange'a przekreśliła te plany definitywnie. Nie pozostaje nam nic innego jak zapalić świeczkę, nastawić stare płyty i wsłuchać się w tą romantyczno-melancholijną muzykę. Spoczywaj w pokoju panie Strange. Obyś nigdy nie zniknął w szarości.

Jakub Karczyński
 

11 lutego 2015

W RYTMIE NEW ROMANTIC


Walentynki dopiero za trzy dni, a mnie już ogarnął romantyczny szał. No, może bardziej nowo romantyczny, bo wspomniane święto jednak nie ma tu nic do rzeczy. Mój stan podyktowany jest raczej pewnym wydarzeniem, które nieoczekiwanie uruchomiło lawinę następstw. Otóż przed jakimś tygodniem spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Przychodząc do pracy, zostałem obdarowany przez kolegę niezwykłym prezentem. Z okazji moich urodzin, postanowił wręczyć mi płytę analogową, którą wcześniej wyszperał w sklepie płytowym. Z tego co mi później powiedział, to długo zastanawiał się na co ostatecznie się zdecydować. Ponoć w grę wchodziła grupa Ultravox z płytą "Quartet" (1984) i jeszcze ze dwie inne płyty, ale gdy posłuchał pierwszego nagrania z wręczonej mi płyty, powiedział, że to jest to czego szukał. Skąd wiedział, że akurat tymi torami jeździ mój gust, tego nie wiem, ale gdy tylko włączyłem ową płytę, to wręcz nie mogłem się uwolnić od nagrania I Ran, które rozpoczyna ten album. Słuchałem go raz za razem. Pewnie już niektórzy domyślili się, że chodzi o debiutancki album A Flock Of Seagulls. Album ten z pewnością doskonale kojarzą wszyscy ci, którzy fascynowali się muzyką spod znaku new romantic. To rzecz wiekowa, jak sam nurt zresztą, ale niemniej nie straciła nic ze swej siły rażenia. Debiutancki, beztytułowy album grupy A Flock Of Seagulls sprawił, że znów poczułem emocje jakie towarzyszyły mi gdy odkrywałem takie albumu jak "Vienna" (1980) Ultravox czy "The Garden" (1981) John'a Foxx'a. Chyba rzeczywiście jestem zaprogramowany na lata osiemdziesiąte, ale nic na to nie poradzę, że to właśnie ta muzyka najsilniej na mnie działa. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy dostrzegłem fakt, że nawet we współczesnych grupach szukam tego pierwiastka lat minionych. Jeśli go brakuje, wtedy emocje stygną niczym herbata w mroźny dzień. Wróćmy jednak do grupy A Flock Of Seagulls. Ze wstydem muszę przyznać, że do tego momentu znana mi była ona wyłącznie z nazwy. Wiedziałem o jej istnieniu, potrafiłem z grubsza przyporządkować ją do danego nurtu, ale chyba nigdy nie słyszałem żadnej z ich piosenek. Piszę "chyba", bowiem mogło się zdarzyć, że słyszałem jakiś utwór, ale nie zdając sobie sprawy, że to właśnie grupa A Flock Of Seagulls. Mniejsza z tym. Faktem jest, że od kilku dni ostro przerabiam płyty z muzyką synth pop oraz new romantic. Najwięcej uwagi poza wspomnianym albumem A Flock Of Seagulls, poświęciłem grupie OMD, która jak na mój gust lepiej prezentuje się używając swej pełnej nazwy czyli Orchestral Manoeuvres In The Dark. Może to i zbyt długie, ale za to jakie spektakularne. Wreszcie znalazłem czas by sumienne posłuchać albumu "Organization" (1981) zakupionego już jakiś czas temu, powróciłem też do ostatniego, niezwykle udanego wydawnictwa w postaci "English Electric" (2013) oraz uzupełniłem zbiory o płytę "Dazzle Ships" (1983). Jak widać czasem wystarczy jeden kamyczek by uruchomić prawdziwą lawinę, która przynosi ze sobą mnóstwo pięknej muzyki. Kłaniam się zatem uniżenie Pawłowi, dzięki któremu rozpoczęło się to nowo romantyczne szaleństwo płytowe. Mam nadzieję, że potrwa ono jeszcze przez jakiś czas, bo jest niczym piękny sen z którego, aż żal się zbudzić.

Jakub Karczyński

05 lutego 2015

SABBATH, CZARNY SABBATH

Poranek przywitał mnie mleczną mgłą. Jak okiem daleko sięgnąć, nic tylko mgła. Czyżby świat się jeszcze nie zdążył załadować, a może jakiś kabelek się wypiął i czekamy na przyjazd serwisu, który zlokalizuje usterkę. Skoro obraz nawala, to niech chociaż dźwięk wypełni przestrzeń. Na dobry początek proponuję czarny sabat - Black Sabbath ma się rozumieć. Żeby daleko nie szukać, sięgnijmy po "13", czyli ostatni jak dotąd krążek tej legendarnej formacji. I choć wiem, że nie wszystkim przypadł on do gustu, to jednak trzeba oddać grupie, że dawny duch wciąż krąży między wersami. Mam nadzieję, że kolejny album, który to ma definitywnie zamykać dyskografię grupy, przyniesie równie wiele pięknych emocji i będzie godnym zwieńczeniem ich kariery. Tymczasem nastawmy "13" i rozkoszujmy się ciężarem i tempem kompozycji, które momentami przywodzą na myśl kroczącą Godzillę, której nikt i nic nie jest w stanie zatrzymać. Taki właśnie jest Black Sabbath, którego potężne brzmienie i szaleńczy głos Ozzy'ego, długo będą jeszcze prześladować niejednego sąsiada. To co dla jednych jest nie do zniesienia, innym sprawia niewysłowioną rozkosz. Bo jakże nie zachwycić się tymi szaleńczymi wokalizami Ozzy'ego, gdy do wtóru przygrywa mroczna symfonia pełna majestatu i potęgi. Jakże nie podkręcić potencjometru głośności tak by szyby zaczęły drżeć ze strachu, a tapeta ze ścian, pokornie złożyła pokłon przed księciem ciemności. To wszystko sprawia, że z niecierpliwością czekam na ostatni rozdział tej księgi, której kolejne strony są mam nadzieję właśnie zapisywanie. Jeśli to koniec, to aż chciałoby się sparafrazować kwestię z kultowego "Misia": No pięknie żeś pan nam to wszystko wyśpiewał, panie Osbourne. Zapewne moglibyśmy dalej pociągnąć ten dialog i włożyć w usta Ozzy'ego słowa: Ja wam zawsze, wszystko wyśpiewam ... tyle, że już nie pod szyldem Black Sabbath.

Jakub Karczyński