26 kwietnia 2019

OPERACJE PLASTYCZNE

Nareszcie jest. Najbardziej wyczekiwany transport angielskich Kameleonów do Polski właśnie stał się faktem. Od wtorku "zwierzaczki" zadomowiły się w moim odtwarzaczu i cieszą tak ucho jak i oko. Album dotarł do mych rąk bowiem w stanie nienaruszonym, a stopień jego zachowania jest wręcz wyśmienity. Brak śladów użytkowania świadczy o tym, że jego poprzedni właściciel bardzo o niego dbał. Nic dziwnego, mając taki skarb w kolekcji głupotą by było działać na jego szkodę, obniżając w ten sposób jego wartość. Teraz to ja zadbam o to by pozostał w takim stanie jak najdłużej.

Gdy zestawiłem obie okładki obok siebie jeszcze wyraźniej dostrzegłem graficzną mizerotę remasterowanej wersji z 2008 roku. No przecież ten kto zaprojektował ten wizualny koszmar powinien dostać jakiś wyrok za sprofanowanie okładki oryginału. Nie dość, że ją pomniejszył, wpasował w jakąś okropną ramkę to jeszcze przy użyciu komputera rozciągnął obraz w taki sposób, że ruiny wieży przypominają wszystko tylko nie ją samą. Kwintesencją dziadowskiego wykonania jest ledwo widoczny tytuł albumu wkomponowany w pejzaż nieba. Wygląda to trochę tak jakby ktoś dopisał go sobie przy użyciu Worda. Koszmar, koszmar i jeszcze raz koszmar. O wydrapanej nazwie w ramie tegoż obrazu już nawet nie będę się rozpisywał bo jest ona tak samo brzydka jak wszystko inne. Jedyną wartością tejże edycji jest duża liczba zdjęć zamieszczona wewnątrz książeczki, dobry papier no i rzecz jasna drugi krążek z dodatkową zawartością.


Porównując obie edycje nie da się nie zauważyć, że zmieniono właściwie wszystko, przez co strona wizualna nijak ma się do pierwowzoru. Można by rzec, że jest to wariacja na temat tamtej grafiki dlatego też nie pozbywajcie się ze swych kolekcji starych edycji. Najgorsze jest jednak to, że nie jest to przypadek odosobniony. Bardzo często zdarza się, że przy wznowieniach okładki płyt są podrasowywane i niestety zazwyczaj źle się to dla nich kończy. Wyjątkiem jest sytuacja gdy pierwowzór był na tyle nieudany, że przy reedycji zdecydowano się poprawić jego mankamenty (vide Ziyo "Tetris" [1993] ). Chociaż tu też biję się z myślami czy może jednak nie trwać na straży tych pierwotnych koncepcji jakiekolwiek by one nie były. Niech zatem każdy sam rozsądzi ten aspekt w swojej głowie.

Jakub Karczyński

24 kwietnia 2019

STARA APTEKA

Gdy w 1979 roku wydawali swój debiutancki album nie było mnie jeszcze na świecie. Nie załapałem się na ich słynną trylogię, nie oglądałem chwil ich największych triumfów ani nie dane mi było odkrywać na bieżąco uroków ich najpopularniejszych albumów. Pierwszą płytę kupiłem dopiero gdzieś koło 2001 roku czyli w czasie, gdy najważniejsze punkty w swej karierze mieli już dawno za sobą. Mimo to, grupa ta stała mi się niezwykle bliska i towarzyszyła w najlepszych latach mojego życia. Jej twórczość głęboko wryła się we mnie i osiadła gdzieś na dnie duszy. W ostatnich jedenastu latach powracała do mnie niezwykle rzadko bowiem sam zespół nie dostarczał nam żadnych nowych dźwięków. Gdy nie dorzucasz drwa do ognia, płomień z czasem wygasa. I tak też było w tym wypadku. Płyty obrastały kurzem, a z każdym rokiem nadzieja na rozniecenie tego paleniska zdawała się być coraz mniejsza i mniejsza. Uczucie jednak nie wygasło, ono po prostu tliło się gdzieś głęboko w środku, czekając na odpowiedni moment. Pierwszą iskierką dającą nadzieję na ożywienie dawnej miłości była zapowiedź nowej płyty. Jeśli wszystko ułoży się po naszej myśli, otrzymamy ją jeszcze tej jesieni. Oby tylko była warta tych jedenastu lat oczekiwania. Druga iskra pojawiła się dokładnie w minioną niedzielę. Wtedy to swoje sześćdziesiąte urodziny obchodził bowiem Robert Smith, lider i twórca The Cure. Przypuszczam, że w związku z tym wydarzeniem, Robert będzie chciał obdarować nas czymś zupełnie wyjątkowym. Kto wie, może będzie to album przywołujący najlepsze tradycje The Cure. Coś co zaspokoi tak ambicje samego Smitha jak i fanów spragnionych ujrzeć, a właściwie usłyszeć coś na miarę dawnych arcydzieł w rodzaju "Disintegration" (1989). Wszak sześćdziesiątka na karku to nie przelewki. Przypuszczam, że w tym wieku coraz częściej towarzyszą człowiekowi myśli oplecione pajęczyną melancholii.

Choć od jego urodzin minęły już trzy dni, ja wciąż nie mogę uwierzyć w to, że Robert Smith jest już sześćdziesięciolatkiem. Gdy przekraczałem próg jego apteki, liczył on sobie zaledwie czterdzieści dwie wiosny. Teraz gdy jest on starszy o osiemnaście lat, wciąż nie widzę go w roli starego farmaceuty. Zastanawiam się kiedy nastąpił ten nagły przeskok? Być może klucz do tej zagadki tkwi w ich mniejszej aktywności wydawniczej na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Zamiast tworzyć kolejne rozdziały tej historii, woleli wracać do już zapisanych stron, przypominając publiczności swoje stare dokonania. Tak nie buduje się swej legendy, tak się przechodzi na artystyczną emeryturę. Z każdym kolejnym rokiem coraz mniej było we mnie wiary w to, że grupa jest jeszcze w stanie coś stworzyć. Wyglądało to tak jakby przeżywali jakiś kryzys twórczy, z którego nie bardzo wiedzieli jak wyjść. A może po prostu doszli do wniosku, że już wszystko osiągnęli i nie ma sensu tworzyć nowych rzeczy bo i tak większość chce słuchać tylko tego co już dobrze znają. Mam nadzieję, że powrócą z albumem godnym miana The Cure i utrą nosa wszystkim tym, którzy już dawno pogrzebali ich pod grubą warstwą piachu.

Jakub Karczyński

PS Obraz użyty do zilustrowania tego wpisu jest dziełem Zdzisława Beksińskiego. To jedna z moich ulubionych prac tego nieodżałowanego artysty.
  

19 kwietnia 2019

KULAWY KAMELEON

W ostatnim czasie dość poważnie przejrzałem swoje zbiory płyt, aby sprawdzić czy być może nie znajdzie się tam coś co można by posłać w świat, a za zdobyte w ten sposób środki zakupić bardziej interesujące mnie tytuły. Impulsem do tego była płyta grupy The Chameleons "Script Of The Bridge". Jej starą edycję udało mi się wyszperać na jednym z portali aukcyjnych za dość przyzwoite pieniądze. Jedyna nieprzyzwoitość to koszt przesyłki, który niemal dorównywał wartości płyty. Można było co prawda wybrać inną formę przesyłki, ale wtedy nie miało się gwarancji, że w razie jej zagubienia w transporcie otrzyma się cokolwiek. Paczka była bowiem nierejestrowana więc wszelkie próby śledzenia jej drogi nie wchodziły w grę. Odżałowałem więc już tę droższą opcję, aby nie użerać się z angielską pocztą bo nie mam na to ani czasu ani zdrowia. 

Co prawda miesiąc wcześniej kupiłem tę samą płytę tyle, że w edycji wydanej na dwudziestopięciolecie wzbogaconą o dodatkowy dysk, ale za to z koszmarnie pozmienianą okładką. Skusiła mnie bardzo niska cena więc już zacierałem ręce na samą myśl posłuchania tej płyt. Jako że w drodze do odtwarzacza ustawiła się dość spora kolejka, The Chameleons musieli chwilę poczekać na swą kolej. Wrzuciłem pewnego pięknego dnia płytę do wieży, a tu zamiast muzyki z głośników słyszę ciężko pracujący kompakt. Wyjąłem więc czym prędzej płytę ze środka i powtórzyłem proceder. Tym razem na ekranie wyświetlacza pojawił się napis "no disc". Zgłupiałem więc doszczętnie. I nie pomogły prośby ni groźby, płyta za żadne skarby nie chciała ruszyć. Sprawdziłem więc drugi dysk, ten grał bez problemu. Po kilku dniach zabrałem ten album do samochodu i tam jakoś zaskoczył choć nie bez problemów. Odtwarzacz czasami prosił, aby wyjąć album ze środka. Nie wiem, może muzyka mu nie odpowiadała? Po którejś tam próbie jednak zaskakiwał i grał, ale już sam fakt tych perypetii wprowadzał do mego życia pewien dyskomfort. Przeszła mi nawet myśl czy nie zareklamować u sprzedającego tej płyty, ale odpuściłem bowiem po odjęciu kosztów wysyłki, kwota jaką bym odzyskał nie była warta zachodu. Zakasałem więc rękawy i zacząłem szukać innych edycji. Nawet nie marzyłem, że trafię na wersją z 1985 roku i to nie za miliony złotych monet, a w cenie niecałych siedemdziesięciu złotych. Pamiętam, że przed laty brałem udział w licytacji tej płyty na krajowym polu i tam cena zatrzymała się na jakiś stu dwudziestu złotych jeśli mnie pamięć nie myli.  Czekam teraz na jej dostarczenie. Mam nadzieję, że szybko trafi do mych rąk bowiem wciąż nie wiem co za skarby skrywa płyta numer jeden. Owszem, można sobie ją odsłuchać w Internecie, ale jaki byłby wtedy sens kupowania płyt? Nie psujmy więc sobie zabawy na własne życzenie.

Jakub Karczyński
   

16 kwietnia 2019

FIELDS OF THE NEPHILIM - LIVE IN WROCŁAW

Informacja o wrocławskim koncercie Fields Of The Nephilim spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Ujrzeć na żywo tę legendę gotyckiego rocka to marzenie, które pielęgnowałem w sobie od wielu lat. Sposobności ich zobaczenia było co najmniej kilka, ale na przeszkodzie stawała lokalizacja koncertów. Gdy już zjawiali się w naszym kraju, wybierali zazwyczaj odległą (z mojej perspektywy) Warszawę. Jako młody chłopak nie miałem jeszcze w sobie tyle odwagi by wyprawić się do stolicy w pojedynkę. Żyłem więc sobie tym marzeniem, licząc na to, że być może kiedyś uda mi się je zrealizować. Lata mijały, a Fields Of The Nephilim wciąż pozostawali nieuchwytni. Zmieniło się to dopiero w tym roku, gdy ogłoszono, że grupa wystąpi w naszym kraju na jedynym koncercie i to nie w Warszawie, a w nieodległym Wrocławiu. Uznałem, że lepszej okazji już mieć nie będę.

Do stolicy Dolnego Śląska przybyłem ostatnim pociągiem, który gwarantował mi udział w tym wydarzeniu. Szybki spacer do miejsca mego docelowego noclegu, pozostawienie zbędnych rzeczy i w drogę na tramwaj, który bezpośrednio dowiózł mnie niemal pod drzwi sali A2. Byłem już tu na koncercie Petera Murphy więc obiekt ten nie stanowił dla mnie tajemnicy. Po przekroczeniu jego progu, skierowałem swe kroki do stoiska z gadżetami. Szybki ogląd sytuacji i już wiedziałem, że nic tam nie kupię bowiem ceny przyprawiały o zawał serca. Niedorzecznością było wydawać 100 zł na koszulkę, którą w Internecie można zakupić za połowę tej ceny. Bluzy z kapturem za 200 zł to już prawdziwy gwóźdź do trumny. Gdyby jeszcze cena gwarantowała jakość to nic bym nie mówił, ale niestety tak nie było. Zresztą tego typu garderoba nie jest już mi dziś do szczęścia potrzebna. Co innego płyty, te zawsze chętnie przygarnę pod swój dach. Niestety wybór był bardzo ograniczony i sprowadzał się do trzypłytowego koncertowego boksu "Ceremonies: Ad Mortem, Ad Vitam" (2012) oraz winylowego singla "Prophecy" (2016). I to właśnie on zainteresował mnie najbardziej choć sam utwór nie jest może szczególnie wybitny. Mimo to warto by go włączyć do swoich zbiorów, ale nie za cenę 100 zł. Bywam niekiedy szalony, ale w tym wypadku górę wziął zdrowy rozsądek więc odwróciłem się na pięcie i udałem się w kierunku sceny. 

Długo nie trzeba było czekać, aż wypełni się ona dźwiękiem. Zanim scenę objęli w swe władanie Fields Of The Nephilim, swoje przysłowiowe pięć minut miała Jordan Reyne. Niezwykle sympatyczna dziewczyna, która jak się okazało nagrała już w swym życiu całkiem pokaźną ilość płyt. Jej występ zrobił na mnie dość dobre wrażenie pomimo kilku technicznych zgrzytów, które to jednak składam na karb tremy. Artystka potrafiła wybrnąć z trudnych sytuacji w niezwykle uroczy sposób czym zjednała sobie publiczność. Jej instrumentarium było nad wyraz skromne gdyż ograniczało się do gitary, efektów zapętlających i głosu wokalistki. Nawet z tak ograniczonym zestawem dźwięków, Jordan dała radę przyciągnąć uwagę publiczności. We Wrocławiu promowała swój najnowszy album zatytułowany "Bardo" (2019), który to nagrała z polskimi muzykami. Album godzien uwagi tak samo jak i cała jej twórczość. Sama twierdzi, że wykonuje muzykę eksperymentalną choć moje skojarzenia biegły raczej do artystów w rodzaju Zola Jesus i szeregu innych panien odmalowujących swą muzykę w nieco ciemniejszych barwach.


Prawdziwy mrok nastał, gdy na scenie pojawili się oni. W kłębach dymu wyglądali jak zjawy, które raz po raz wyłaniają się z mroku by za chwilę zatopić się w nim całkowicie. Ktoś jednak chyba nie do końca przemyślał ten aspekt występu bowiem nie po to przychodzi się na koncert by oglądać kłęby dymu. Delikatne zadymienie w zupełności załatwiłoby sprawę. W tej scenerii najlepiej prezentował się gitarzysta, ubrany tak jak przystało na prawdziwego kowboja. Westernowa stylizacja nadawała odpowiedniego klimatu, zwłaszcza gdy ze sceny płynęły dźwięki z najbardziej kowbojskiej płyty w dorobku Fields Of The Nephilim jaką jest "Dawnrazor" (1988). Rozpoczęli od Intro (The Harmonica Man) będącego ozdobą klasycznego spaghetti westernu Sergio Leone "Pewnego razu na dzikim zachodzie" (1986). Trudno o lepsze wprowadzenie. Dreszcz na karku pojawił się już z pierwszymi dźwiękami Preacher Man. Wystarczyło zamknąć oczy by ujrzeć ten dziki zachód, gdzie w powietrzu znajduje się więcej ołowiu niż tlenu, a miejscowemu grabarzowi od natłoku roboty łopata przyrosła już do rąk. Niestety nastrój ten tak szybko jak się pojawił tak też szybko zniknął wraz z dźwiękami Trees Come Down. Z ręką na sercu przyznam, że nie jestem wielbicielem tego utworu i znalazłbym z dwadzieścia lepszych nagrań, które warto by umieścić w koncertowej rozpisce. Choćby takie Vet For The Insane z "Dawnrazor", które stanowi jeden z najjaśniejszych punktów tej płyty, a który to nie zabrzmiał tego wieczoru we wrocławskim klubie. Przy Endemoniada wiedziałem już, że akustyk nagłaśniający ten koncert zbyt pofolgował sobie z głośnością bowiem na pierwszy plan wysunięta była perkusja i gitara. O ile dźwięki gitary nie przeszkadzały, tak perkusja momentami wręcz ogłuszała słuchacza, że aż w uszach piszczało. Nie jest to tylko moje spostrzeżenie bowiem po koncercie przeczytałem kilka podobnych opinii. Czasem przeszkadzało to bardziej innym razem mniej, ale można było to zrobić zdecydowanie lepiej. Wraz z Love Under Will przenieśliśmy się na album "The Nephilim" (1988), na którym to w pełni objawił się już styl grupy. Tu po raz kolejny przyjemny dreszcz podniecenia przeszył moje ciało, a świadomość uczestnictwa w tym niezwykłym misterium była najwyższą nagrodą. To był zdecydowanie jeden z bardziej udanych momentów tego koncertu. Po nim dosłownie na jeden moment powróciliśmy do ich debiutanckiej płyty, aby wysłuchać tytułowego nagrania. Ten ponad siedmiominutowy kolos zabrzmiał bardzo majestatycznie choć momentami uszy krwawiły od dźwięku perkusji. Balsamem dla nich okazał się Moonchild, który zelektryzował zgromadzony tłum. To chyba podczas tego utworu, ktoś próbował nawet rozkręcić pogo wprawiając mnie w lekkie zdziwienie bo czego jak czego, ale pogo na koncercie Fields Of The Nephilim się nie spodziewałem. Moonchild niesamowicie ożywił ten koncert. Widać wiele osób czekało na te dźwięki, tak jak ja w skrytości ducha czekałem na nagranie The Watchmen. Jak się okazało nie były to płonne nadzieje. Ku mojej ogromnej radości zabrzmiało ono zaraz po Księżycowym dziecku i przyniosło ze sobą mnóstwo pięknych emocji i wspomnień, gdy dopiero zaczynałem odkrywać tę muzykę. Cieszę się, że znalazło się też miejsce dla nagrania Psychonaut, do którego zrealizowano przed laty niesamowicie psychodeliczny teledysk. Na wrocławskiej ziemi zabrzmiało równie majestatycznie i przebojowo. Nikt chyba nie przypuszczał, że oto dotarliśmy niemal do kresu podróży. Na finał zespół przygotował jednak nie lada atrakcję bowiem sięgnął po najbardziej rozbudowaną kompozycję z albumu "The Nephilim" jaką jest Last Exit For The Lost. Chyba nikt nie czuł się rozczarowany bo to przecież utwór z gatunku "klękajcie narody". Nakręcający się niczym sprężyna. Od spokojnego wstępu, aż po wybuchowy finał. Przyznam, że czułbym się bardzo niepocieszony gdyby zabrakło tej kompozycji we Wrocławiu. Można więc powiedzieć, że wisienka z tego tortu okazała się nad wyraz smaczna. Czy można było oczekiwać więcej? Byli tacy co twierdzili, że tak i twardo stali wyczekując bisów. Ich cierpliwość została po chwili nagrodzona najświeższym nagraniem jakim jest Prophecy. To całkiem zgrabny utwór choć nie ma w sobie tyle uroku co wspomniany Moonchild czy Blue Water, które tego wieczoru nie dostąpiło jednak zaszczytu prezentacji scenicznej. Więcej szczęścia miało Mourning Sun, jedyny akcent z ostatniej studyjnej płyty zespołu. Niestety nie zabrzmiał on tak doskonale jak na albumie, toteż po jego wybrzmieniu opuszczałem salę z lekkim poczuciem niedosytu.

To na co można by narzekać poza wspomnianą głośnością i kłębami dymu, to z pewnością długość tego koncertu. Trwał on nieco ponad godzinę, choć Fields Of The Nephilim chyba nigdy nie rozpieszczali fanów w tym względzie. Rzut oka na rozpiskę londyńskiego koncertu z 1988 pozwala stwierdzić, że nie były one wcale dłuższe. Co ciekawe, lista utworów bardzo przypomina to czego dane nam było wysłuchać we Wrocławiu z pominięciem rzecz jasna rzeczy, które stworzono po 1988 roku.  Pokrywa się aż osiem z czternastu kompozycji. Żałuję jednak, że nie znalazła się choć jedna nuta z "Elizium" (1990), który to album ukochałem sobie nad wyraz mocno. Widać nie można mieć wszystkiego. Cieszy za to dobra forma Carla McCoya, jego głos nie zmienił się nic a nic, tak jak i jego fizjonomia. No może nieco więcej siwych włosów na głowie, ale kto by się tym przejmował.

Kończąc już tę relację wyrażę zadowolenie, że oto spełniło się jedno z moich koncertowych marzeń. I choć nie był to występ perfekcyjny, tak pod względem brzmienia jak i repertuaru, to nie myślę narzekać. Wszak nie zabrakło pięknych momentów, dla których warto było pofatygować się do stolicy Dolnego Śląska, choćby tylko po to, aby poczuć te kilka dreszczy na karku. Liczę na to, że zawitają jeszcze kiedyś do naszego kraju, a wtedy kto wie czym nas uraczą. Może zagrają to, czego nie dane nam było usłyszeć we Wrocławiu i zabiorą nas w końcu do upragnionego Elizium.

Jakub Karczyński

PS Specjalne ukłony i podziękowania dla Andrzeja Olechnowskiego, który wyraził zgodę na umieszczenie swoich fotografii w niniejszej relacji. Dzięki temu zamiast kłębów dymu, możemy podziwiać sylwetki muzyków w pełnej krasie. Kłaniam się za to w pas.
 

06 kwietnia 2019

PRZYGASAJĄCY BLASK

Nie ukrywam, że ogromnie się cieszę na nową płytę grupy The Cure. I choć informacja ta trafiła do mych uszu pierwszego dnia kwietnia, to nie jest to jak możnaby przypuszczać żart. Robert Smith potwierdził, że grupa zamierza wydać swój nowy album gdzieś tak w okolicach jesieni. Co prawda nie ma jeszcze oficjalnej daty, ale miejmy nadzieję, że w końcu doczekamy się tej płyty. Gdy ukazywał się "4:13 Dream" (2008) nie przypuszczałem, że na kolejne wydawnictwo będę musiał czekać długich jedenaście lat. W wywiadzie dla pisma "Rolling Stone" Robert Smith zdradził, że nowa muzyka powinna spodobać się jego najwierniejszym fanom. Ponoć stworzyli około dziewiętnastu utworów, których czas trwania waha się między dziesięć a dwanaście minut. Czyżbyśmy mieli otrzymać najbardziej monumentalne dzieło The Cure? Pomnik trwalszy niż ze spiżu, że tak pozwolę sobie zacytować Horacego. Póki co studziłbym te emocje, bo jak wiadomo Robert Smith już różne rzeczy w wywiadach opowiadał. To czego ja osobiście bym sobie życzył to zaangażowanie jakiegoś porządnego producenta, który sprawi, że nowa płyta będzie po prostu dobrze brzmiała. Dwie ostatnie były w tym aspekcie zupełnymi porażkami. Mam również nadzieję, że Robert już wykrzyczał się na tych albumach i w końcu zacznie śpiewać.  No i na koniec poprosiłbym o więcej klimatu, a mniej hałasu od którego to, aż uszy puchną, a głowa rozpada się na części. Niechaj Robert przypomni sobie myśl jakiej rzekomo hołdował - mniej znaczy więcej. Czasem mniejszymi środkami możemy osiągnąć o wiele więcej. Tak było przecież na kanonicznych dziełach w rodzaju "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981) czy "Pornography" (1982). To właśnie ten minimalizm sprawiał, że ta muzyka była tak niezwykła i urzekająca. Zdaję sobie sprawę, że były to dawne dzieje, ale może choć po części uda się wskrzesić tego dawnego ducha. Nie robię sobie jednak żadnych nadziei, aby potem nie przełykać zbyt dużej porcji goryczy. Nie ma po co pompować tego balonika oczekiwań bo później może okazać się, że pęknie on z ogromnym hukiem. Bądźmy jednak dobrej myśli, w końcu kiedy jak nie teraz mają potwierdzić, że w pełni zasłużyli, aby wkroczyć do Rock & Roll Hall Of Fame. Piszę to oczywiście z przymrużeniem oka bowiem wiadomo, że to co ich tam wprowadziło, to albumy nagrane dawno, dawno temu, za siedmioma górami i lasami. Miło by jednak było gdyby powrócili z czymś naprawdę mocnym i pozwolili nam uwierzyć, że wciąż są liczącym się zespołem, a nie tylko starą, wyblakłą fotografią grupy wspominającej dni dawnej chwały. Tego im życzę bo komu jak komu, ale im się to po prostu należy jak mawiał inny klasyk. 

Jakub Karczyński