22 lutego 2016

ZNIKŁO GDZIEŚ ZA NAMI

Znów wolny czas skurczył się do wielkości piłki do golfa, stąd też moja mniejsza aktywność w lutym. Niemniej, cały czas tropię intrygujące dźwięki, wynajduję zapomniane płyty lat minionych i staram się rzucić na nie nieco światła. Radość z odkrywania takiej muzyki jest wprost przeogromna. Chyba nawet większa, niż ze zdobywania aktualnych premier płytowych. Wiem, że dziś liczą się przede wszystkim nowości, a to co było znikło gdzieś za nami i nie wróci więcej jak śpiewała Maryla Rodowicz, niemniej warto poświęcić swój czas na te archeologiczne poszukiwania, choćby po to, aby wyrobić sobie nieco szerszą perspektywę o muzyce. Ograniczając się tylko do kilku znanych gwiazd, tracimy z pola widzenia nie mniej ważne obiekty. Wśród moich ostatnich odkryć prym wiedzie niemiecka synthpop'owa grupa Edenfeld. Zawiązała się ona na początku lat dziewięćdziesiątych (1992 r.) i działała gdzieś tak do roku 2003*. W tym czasie nagrała trzy płyty - "Evolution" (1996), "New Horizon" (1999) oraz "Terra E" (2003). Polecam zwłaszcza dwie pierwsze, które w mojej ocenie są ich najciekawszymi albumami. Dla osób chcących zagłębić się nieco w historię grupy, nie mam dobrych wiadomości. Informacje dostępne w Internecie są wyjątkowo skąpe. Co ciekawe, grupa nawet nie doczekała się swojego hasła w rodzimej Wikipedii. Jedyne co udało mi się znaleźć, to tekst w języku niemieckim jakiegoś fana, który ucieszył się z powodu reaktywacji grupy w 2014 roku. Powrócili wtedy z nowym singlem zatytułowanym "Alive Like This", który to łączył w sobie nowoczesne brzmienia z synthpop'em lat osiemdziesiątych. Niestety, nie było to już tak intrygujące jak ich wcześniejsze nagrania i być może dlatego nie przełożyło się to na kolejny album. Odświeżenie i uwspółcześnienie brzmienia nie zawsze wychodzi grupom na dobre. Przykładem może być tu brytyjski duet Hurts, którego najnowszy album "Surrender" (2015) okazał się absolutną porażką artystyczną. Chcąc pozyskać nowych (czyt. młodych) odbiorców poszli w koniunkturalizm i zamiast nagrać album dla głowy, skierowali swą uwagę na nogi. Nie wiem co na to grupa docelowa, dla której przeznaczone były owe dźwięki, ale ja jako fan, poczułem się tak, jakby zespół pokazał mi środkowy palec. Mam nadzieję, że podobnych błędów nie popełnią panowie z Edenfeld, gdyby jednak zdecydowali się opublikować nową muzykę.

Jakub Karczyński

* Podany rok jest datą umowną, gdyż nigdzie nie znalazłem precyzyjnej informacji o czasie zawieszenia działalności. Przyjąłem więc, że datą graniczną będzie rok wydania ostatniej płyty.
 

11 lutego 2016

KILLING JOKE "PYLON" (2015)

Killing Joke to zespół wyjątkowy. Pomimo tylu lat działalności, tylu nagranych płyt, wciąż cieszy się niezwykłym poważaniem i uznaniem, nie tylko wśród fanów, ale i krytyków muzycznych. Krocząc swoją drogą od prawie czterdziestu lat, nieustannie zadziwia i zaskakuje słuchaczy. Co ciekawe, pomimo tak długiej obecności na rynku muzycznym, nigdy nie odnieśli takiego sukcesu na jaki zasługiwali. W dalszym ciągu funkcjonują gdzieś na obrzeżach tego biznesu. Rozbłysnęli tylko raz, w 1985 roku, za sprawą płyty "Night Time". Przemknęli przez firmament mainstreamu niczym kometa i zniknęli gdzieś w czeluściach kosmosu. Nie zniechęciło ich to jednak do dalszego działania. Uparcie realizowali swoje pomysły i koncepcje, co zaowocowało stworzeniem niepowtarzalnej marki oraz brzmienia. Najwyższą zanotowaną pozycją na brytyjskiej liście najlepiej sprzedających się albumów, była lokata numer 11, którą to osiągnęli właśnie za sprawą krążka "Night Time". Mało tego, w tamtym czasie otrzymali za niego nawet srebrną płytę i chyba w dalszym ciągu jest to ich najlepiej sprzedający się album. Po swym odrodzeniu w 2003 roku, Killing Joke średnio co trzy lata, raczy nas kolejnymi płytami, które konsekwentnie pną się w górę list sprzedaży w UK. Jednak to nie o nie tutaj chodzi. Myślę, że ktoś taki jak Jaz Coleman,  ma ważniejsze rzeczy na głowie, niż sprawdzanie aktualnych notowań sprzedaży. Niemniej o swoje nowe dziecko może być spokojny. Album "Pylon" (2015) zameldował się na pozycji numer 16, tak samo jak przed ponad dwudziestu laty płyta "Pandemonium" (1994). To ich trzeci najlepszy wynik w całej dotychczasowej karierze, a to zapewne jeszcze nie ich ostatnie słowo.

Killing Joke ma tak różnorodne płyty jak różnorodnych ma fanów. Słuchają go przecież fani metalu, post punk'owcy, ludzie zakochani w industrialu, ale i osoby szukające w muzyce pewnego pierwiastka melancholii i smutku. Zapewne można by dopisać tu jeszcze kilka grup, z których każda uwielbia ten zespół za co innego. Każda też czegoś innego oczekuje od grupy i na coś innego czeka. Sądzę, że nie byłoby też zgodności, co do tego, którą z płyt należałoby uznać za najlepszą. Z tej też przyczyny, trudno jest napisać recenzję ich najnowszej płyty, pod którą wszyscy mogliby się zgodnie podpisać. Dlatego też postanowiłem postawić (jak zresztą za każdym razem) na swoje subiektywne odczucia i wnioski.

Gdybym miał wskazać na ostatnie albumy Killing Joke, które mnie naprawdę zelektryzowały, to wybrałbym wspomniane już wcześniej "Pandemonium" oraz "Killing Joke" (2003). Te płyty zrobiły na mnie ogromne wrażenie i utwierdziły w przekonaniu, że grupa Jaz'a Coleman'a, jeszcze nie raz wstrząśnie mym muzycznym światem. Toteż każda ich kolejna płyta, witana była przeze mnie z wielkim entuzjazmem i nadzieją. Wydane na przestrzeni ostatnich lat albumy "Absolute Dissent" (2010), MMXII (2012) oraz ubiegłoroczny "Pylon", tworzą według słów Coleman'a trylogię. Niestety żaden z tych trzech "tomów" nie zrobił nam mnie już takiego wrażenia, jak wspomniane wcześniej płyty. Pierwszy drażnił mnie zbyt surową produkcją, drugi pomimo świetnego brzmienia, nie zachwycał jakoś kompozycjami. Trzeci choć wypada najlepiej z nich wszystkich, także nie pozbawiony jest pewnych mankamentów. Może się czepiam, ale jak na moje ucho, to wokal Coleman'a jest momentami nieco za bardzo wycofany, przez co stapia się z muzyką. A wystarczyło tylko nieznacznie podkręcić mikrofon i efekt byłby dużo lepszy. Niby drobiazg, a nie pozwala w pełni cieszyć się nową muzyką grupy. Albumowi przydałoby też zwiększyć poziom głośności, bo nie czuć tej potęgi brzmienia, tak istotnej dla brzmienia grupy. Wszystko jest jakieś takie przytłumione i pozbawione głębi. To trochę tak jakby zamówić w restauracji gorący obiad, a otrzymać letnią zupę. No niby da się zjeść, ale rozczarowanie pozostaje. Dopiero podkręcenie decybeli, zdecydowanie polepsza efekt. Zostawmy jednak brzmienie i zajmijmy się samymi kompozycjami. Tutaj na szczęście nastąpił spory progres w stosunku do poprzednich płyt. Album poza ciekawszymi nagraniami, jest też bardziej spójny i przemyślany. Nie ma tu odczucia jak w przypadku "Absolute Dissent", że utwory stanowią trochę taką zbieraninę, jakby każdy był z innej parafii. Nie ma tu też żadnych wpadek czy tak zwanych wypełniaczy. Wszystkie nagrania prezentują bardzo wysoki poziom. Emocji jakich poszukuję, najwięcej odnalazłem w singlowym nagraniu Euphoria, które kolejny raz udowadnia, że Killing Joke ma smykałkę do nagrywania pięknych melodii. Lubię gdy Jaz obnaża przed nami tę wrażliwszą część swojej natury, przez co utwory nabierają odpowiedniej głębi i wymiaru. Podobnie sprawa ma się z utworem Big Buzz, skrojonym jakby z myślą o promocji albumu. Drzemie w nim, bowiem spory potencjał komercyjny, którego szkoda byłoby nie wykorzystać. Oczywiście wszystko w ramach stylu grupy i bez chodzenia na jakieś zgniłe kompromisy. Miło łechce także Autonomous Zone, a to za sprawą dźwięków, które wprost nawiązują do albumu "Pandemonium". Szkoda, że to tylko jeden utwór, ale jak to mówią, lepsze to niż nic. Myślę, że z albumu "Pylon" będą szczególnie zadowoleni fani mocniejszego uderzenia, bowiem grupa przygotowała dla nich kilka naprawdę świetnych nagrań. Poza wspomnianym Autonomous Zone, zespół dorzuca do pieca także w Dawn Of The Hive, New Cold War, New Jerusalem czy w pilotującym album I Am The Virus. To Killing Joke pełen wściekłości, dzikości i furii. Bezkompromisowy strzał między oczy. Tym samym tropem podąża Into The Unknown, nagranie zamykające album. Słychać to zwłaszcza w partiach gitar, które pracują na wysokich obrotach, pięknie wypełniając przestrzeń. Taki Killing Joke też przyjemnie rezonuje w człowieku i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać na kolejną płytę. Jestem ciekaw w jakim kierunku uda się tym razem Killing Joke. Zamykając trylogię albumem "Pylon", mają teraz wolną rękę, co do wyznaczania kierunku dalszej podróży.

Ostatni tom trylogii, okazał się być ich najbardziej udanym dziełem. Niedostatki produkcyjne tylko nieznacznie psują efekt całości, ale widać nie można mieć wszystkiego. Najważniejsze, że maszyna Killing Joke, jest odpowiednio naoliwiona i kosi równo konkurencję. Panowie najmłodsi już nie są, a i tak energii twórczej pozazdrościć może im niejeden młodzian. Nikt im przecież nie jest w stanie zarzucić, że to banda starych ramoli, którzy pograć to sobie mogą, ale tylko w karty. Mało tego, pomimo tylu lat działalności, w dalszym ciągu nie mają sobie równych, a młodsze pokolenia, mogą co najwyżej nosić za nimi instrumenty. Albumem "Pylon" udowodnili, że wciąż mają w sobie żar i potrzebę grania. Oby jak najdłużej, bo przecież ciszy jaka powstanie po ich zejściu ze sceny, nikt nie zapełni.

Jakub Karczyński

PS Trochę żałuję, że nie umieściłem tej płyty w moim TOP 10, bo zdecydowanie na to zasługuje. Myślę, że miejsce w pierwszej piątce miałaby zagwarantowane. 

PS2 Polecam nabyć wersję dwupłytową, która wzbogacona jest o pięć premierowych nagrań. To tak na dokładkę, jakby komuś było mało.