30 grudnia 2017

DEPECHE MODE - SPIRIT (2017)

Każda premiera nowego wydawnictwa Depeche Mode wprowadza jakieś takie niezdrowe pobudzenie wśród dziennikarzy czy to odbiorców ich muzyki. Poniekąd jestem w stanie to zrozumieć, w końcu solidnie zapracowali na swój sukces oraz miejsce w jakim się znajdują. Logo Depeche Mode jest dziś rozpoznawalne nie tylko przez fanów grupy, ale i osoby, które z muzyką mają kontakt raczej marginalny. Ktoż nie słyszał Enjoy The Silence niechaj pierwszy rzuci kamień. Ogromny sukces albumu "Violator" (1990) właściwie ustawił im karierę na kolejne lata, choć bez wytężonej pracy mógłby rozmienić się on na drobne. Nawet mniej udane płyty w rodzaju "Exiter" (2001) nie były w stanie zachwiać karierą grupy. Po tylu latach działalności właściwie mogą już robić to co chcą, bez oglądania się na kogokolwiek. I tak też czynią. Od premiery płyty "Spirit" minęło już sporo czasu, każdy zdążył już wyrazić o nim swoją opinię czy to w prasie, w radiu czy też internecie. Mnie się nie spieszyło. Czekałem, aż opadnie cały ten kurz by na spokojnie dorzucić swoje trzy grosze. Oto i one.

Grosz pierwszy. Single. Na początek może słówko wyjaśnienia. Nigdy nie byłem jakimś zagorzałm fanem Depeche Mode, co nie znaczy, że ich nie lubiłem. Śledziłem dość pilnie kolejne wydawnictwa, słuchając ich z większym ("Playing The Angel" [2005]) lub mniejszym ("Delta Machine" [2013]) przejęciem. Kiedy pojawiła się informacja o nowym albumie grupy nie popadłem w jakąś nadmierną ekscytację. Można by powiedzieć, że przyjąłem ją z obojętnością, nie licząc na specjalnie porywający album. Pierwszy singiel wytypowany do promocji był tyleż sympatyczny co przeciętny. Gdzie mu tam do Precious czy do wspomnianego Enjoy The Silence, a jednak z czasem jakoś polubiłem Where's The Revolution. Jednak to nie single tworzą album, ale to co poutykane jest pomiędzy nimi. To już nie te czasy, że album składa się niemal z samych singli (vide "Thriller" (1982) Michaela Jacksona, gdzie wszystkie siedem piosenek trafiło do promocji albumu).  Z albumu "Spirit" wykrojono trzy single (Where's The Revolution, Going Backwards, Cover Me), choć tak na dobrą sprawę potencjał komercyjny miał w sobie wyłącznie ten pierwszy. Nie znaczy to wcale, że były to złe kompozycje, one po prostu średnio nadawały się na radiowe anteny. Zbyt ambitne jak na ucho masowego odbiorcy.

Grosz drugi. Poprzedni album.  Gdy ukazywał się "Delta Machine" jakoś nie potrafiłem zrozumieć tego wszechobecnego entuzjazmu wylewającego się z prasy, internetu jak i ust wielu fanów. Wszystkie te zachwyty budziły we mnie zdumienie i nijak nie zmieniały mojej opinii o tym wydawnictwie. W moich uszach brzmiał on szorstko i niezbyt przekonująco. Potencjał wielu nagrań został zaprzepaszczony przez zbytnie udziwnianie brzmienia. Tak jakby grupa bała się nagrać bardziej konwencjonalne piosenki w obawie przed odrzuceniem przez środowisko krytyków i fanów. A przecież wystarczy przypomnieć o płycie Soulsavers "The Light The Dead See" (2012) z gościnnym udziałem wokalisty Depeche Mode, gdzie bez produkcyjnych i brzmieniowych fajerwerków udało się stworzyć album o jakim Depeche Mode może tylko pomarzyć. Skrycie liczyłem, że doświadczenia zdobyte przy nagrywaniu tego albumu, zaprocentują na kolejnej płycie grupy z Basildon. Niestety nadzieja okazała się płonna. Trzeba było poczekać jeszcze kilka lat, aż do premiery krążka "Spirit", nim pewne refleksy znane z albumu "The Light The Dead See" padły  na twórczość macierzystego zespołu Dave'a Gahana. 

Grosz trzeci. Nowa płyta. To co przede wszystkim zwraca uwagę to pewien spokój jaki bije od tego albumu. Podskórne napięcie wyczuwalne na "Delta Machine" jakby się ulotniło, dzięki czemu zyskały na tym same kompozycje. "Spirit" nie oferuje nośnych, radiowych hitów, o których będziemy pamiętać za pięć, dziesięć czy piętnaście lat. Nie znaczy to jednak, że nie warto poświęcić mu grama uwagi. I niech nie zwiedzie was pierwsze wrażenie bowiem prawdziwy diabeł tkwi tuż pod powierzchnią i ujawnia się z każdym kolejnym odsłuchem. Dzięki temu "Spirit" starcza na o wiele dłużej. Jest co odkrywać, od pięknych nastrojowych nagrań w postaci The Worst Crime, Cover Me czy No More (This Is The Last Time), których z pewnością nie powstydziliby się także Soulsavers, po te nieco dynamiczniejsze fragmenty płyty takie jak Where's The Revolution, Scum czy So Much Love. Potknięć na tym albumie jest naprawdę niewiele. Wszyscy zgodnie oskarżycielski palec kierują w stronę nagrania Eternal (jedno z dwóch nagrań, w którym wokalne stery przejmuje Martin Gore), którego obecność jest tu zupełnie zbyteczna. To taka typowa zapchajdziura zabierająca niepotrzebnie miejsce i czas z życia potencjalnego odbiorcy. Już zdecydowanie lepiej wypada druga kompozycja z udziałem Martina. Fail pięknie finalizuje podstawową część płyty i pozostawia człowieka w poczuciu zawieszenia. Stan melancholijnej kontemplacji nie opuszcza słuchacza wraz z ostatnimi dźwiękami płyty lecz wybrzmiewa jeszcze te kilka chwil w ciszy. To najlepszy dowód na to, że muzyczna podróż jaką odbyliśmy miała nie tylko swoją wartość, ale i sens.

Wydając tak mało komercyjny album jakim jest "Spirit", trzeba być albo niezwykle odważnym albo być już w takim miejscu, w którym to nie oglądasz się na niczyje oczekiwania. Depeche Mode z takim bagażem doświadczeń nie ma już czego się obawiać. Każda ich kolejna płyta jakakolwiek by nie była, nie tylko doskonale się sprzeda, ale i napędzi im nieprzebrane tłumy na kolejne trasy koncertowe. Tym bardziej docenić więc trzeba fakt, że wciąż im się chce tworzyć nową muzykę zamiast odcinać kupony od dawnej sławy. Nikt nie miałby im tego za złe. Oni już przecież swoje zrobili. Mogliby przecież przekazać pałeczkę młodemu pokoleniu. Problem w tym, że nie ma komu. Chcąc nie chcąc, Depeche Mode musi więc trwać na swoim posterunku. Oby jak najdłużej.

Jakub Karczyński

26 grudnia 2017

MUZYCZNY KOROWÓD

Koniec roku za pasem, znak to, że czas zabierać się za podsumowanie roku. Niestety z braku czasu nie zdążyłem jeszcze zapoznać się z wszystkimi tegorocznymi premierami płytowymi jakie zawędrowały pod mój dach, a co tu dopiero mówić o ich zgłębianiu. Trudno więc jest mi powiedzieć kiedy takowe podsumowanie pojawi się na łamach "Czarnych słońc". Zajrzałem przed momentem do ubiegłorocznego wpisu na ten temat i nieco się uspokoiłem bowiem wtedy także miałem podobne zaległości w słuchaniu jak teraz. Zatem chyba nie będzie tak źle z tym podsumowaniem jak sądziłem. Co prawda dopiero przedwczoraj rozfoliowałem najnowszy album Lacrimosy, choć od jego premiery minęło już dobrych kilka miesięcy, ale jak widać wszystko musi mieć swój czas. Pretekstem do tego była kolejna rocznica śmierci Tomka Beksińskiego, który jak wiemy uwielbiał muzykę tej grupy. Niestety bez jego osoby muzyka Lacrimosy jakby straciła cząstkę swojej magii. Być może wpływ na to ma też fakt, że Lacrimosa nie nagrywa już tak obłędnych albumów jak choćby "Elodia" (1999). Dziś są to już raczej pojedyncze utwory wyławiane z kolejnych wydawnictw grupy, niż całe porywające dzieła. No, ale nie samą Lacrimosą człowiek żyje o czym zaświadczy poniższa lista pretendentów do objęcia muzycznego tronu za rok 2017. Oto zatem alfabetyczny spis płyt, które udało mi się upolować w przeciągu minionego roku:

Alison Moyet "Other"
Anathema "Optimist"
Bjorn Riis "Forever Comes To An End"
Cigarettes After Sex "Cigarettes After Sex"
Clan Of Xymox "Days Of Black"
Closterkeller "Viridian"
Deep Purple "Infinite"
Depeche Mode "Spirit"
Drab Majesty "The Demonstration"
Dreamcar "Dreamcar"
Eloy "The Vision, The Sword And The Pyre"
Flaming Lips "Oczy Mlody"
Grandaddy "Last Place"
Greta Van Fleet "From The Fires"
Gary Numan "Savages (Songs From A Broken World)"
Hidden By Ivy "Beyond"
Kilbey / Kennedy "Glow And Fade"
Lacrimosa "Testimonium"
Mew "Visuals"
Mike Oldfield "Return To Ommadawn"
OMD "The Punishment Of Luxury"
OST "Blade Runner 2049"
Rendez Vous "Raz dane"
Roger Waters "Is This The Life We Really Want?"
Slowdive "Slowdive"
Soros Dolorosa "Apollo"
Starsailor "All This Life"
Steve Hackett "The Night Siren"
Steven Wilson "To The Bone"
Strawbs "The Ferryman's Curse"
Styx "The Mission"
The Eden House "Songs From The Broken Ones"
The Jesus And Mary Chain "Damage & Joy"
The Night Flight Orchestra "Amber Galactic"
Traitrs "Rites And Ritual"
U2 "Songs Of Experience"
Ulver "The Assassination Of Julius Caesar"

Te trzydzieści siedem albumów to o dziesięć albumów więcej niż przed rokiem więc jak widać jest co robić. Jeśli dodać do tego jeszcze wszystkie te płyty, których data premiery dyskwalifikuje je, aby wziąć udział w tegorocznym podsumowaniu, to mój odtwarzacz w tym roku z pewnością kurzem nie zachodził. Liczę na to, że w kolejnych latach wciąż będzie dobrze mi służył i emerytura jeszcze mu nie grozi. 

Jakub Karczyński

PS Autorem dzieła przyzdabiającego ninieszy post zatytułowanego "Trzej muzykanci" jest Diego Velázquez, hiszpański malarz doby baroku.


24 grudnia 2017

ŚWIĄTECZNA GORĄCZKA

W tym roku święta mają dla mnie szczególny wymiar. Pierwszy raz bowiem zasiądziemy przy wigilijnym stole w poszerzonym składzie. I nie mam tu na myśli naszych rodzin, a raczej pewną małą istotkę, dla której będą to jej pierwsze święta w życiu. I choć nie ma ona jeszcze swojego krzesełka to i tak w tym dniu zajmie szczególne miejsce. Dokładamy starań, aby ten dzień był wyjątkowy nie tylko za sprawą wystroju, ale też i atmosfery pełnej ciepła i życzliwości. W ferworze świątecznych przygotowań warto pamiętać o tym co najważniejsze, bo to nie prezenty, nie jedzenie tworzą atmosferę tego dnia, a my i nasze relacje z najbliższymi nam ludźmi. Przystańmy więc na chwilę i pomyślmy o tym jak chcielibyśmy, aby wyglądały te święta. Czy ma to być gonitwa na złamanie karku czy raczej czas pełen spokoju i refleksji nad tym co w życiu najważniejsze. Cieszmy się obecnością najbliższych, odłóżmy na bok spory i waśnie, wyciągnijmy rękę do kogoś z kim było nam w minionym roku nie po drodze. Kto wie być może otworzą się przed nami nowe, lepsze perspektywy na szczęśliwe życie.

Moi drodzy czytelnicy, życzę Wam zatem nie tylko zdrowych, spokojnych świąt, ale przede wszystkim serdeczności w relacjach rodzinnych. W końcu tego dnia nie ma nic ważniejszego jak rodzina bo to przecież z nimi dzielimy troski i radości naszego życia. Dbajmy więc o nich jak o skarb największy. Wesołych świąt.

Jakub Karczyński

21 grudnia 2017

SOVIET SOVIET / CABARET GREY - POZNAŃ - 06-12-2017

Tramwaj przyjechał jak zwykle o czasie. Linia numer pięć w tym dniu i o tej porze nie była nadmiernie przeładowana pasażerami. Zająłem miejsce siedzące, na uszy nałożyłem słuchawki i dałem się poprowadzić tak dźwiękom jak i linii numer pięć, wiodącej mnie wprost na spotkanie z nieznanym. Bilet na koncert kupiony jakiś czas temu, schowałem w wewnętrznej kieszeni jesiennej kurtki. Nazwa zespołu wypisana na tym skrawku papieru była mi zupełnie obca. Nie tylko nie znałem żadnego albumu, ale i nie odrobiłem należycie zadania domowego przed wspomnianym koncertem. Posłuchałem może ze trzech utworów, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że to coś z kręgu moich zainteresowań muzycznych. Gdy dotarłem do klubu było chwilę przed dwudziestą, na parterze kilka osób bezskutecznie próbowało wypełnić przestrzeń. Zdecydowana większość klientów zgromadziła się na pierwszym piętrze, gdzie tego dnia miały wystąpić rodzime Cabaret Grey oraz włoskie Soviet Soviet. Jako że do koncertu pozostało jeszcze trochę czasu, postanowiłem rozejrzeć się po stanowisku z płytami grupy Soviet Soviet. Nim tam jednak dotarłem zamówiłem zimne piwo, którego cena była niedorzecznie wysoka, ale taka to już powszechna praktyka w tego typu lokalach. Nie popsuło mi to jednak nastroju bowiem czymże jest cena piwa w obliczu muzyki, która potrafi skutecznie zepchnąć na drugi plan tego typu sprawy. Ekscytacja mieszająca się z niepewnością również robiła swoje. Gdy na scenie pojawił się Cabaret Grey utwierdziłem się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu. Muzyka jaka rozbrzmiewała z głośników ewidentnie naznaczona była twórczością wszelkiej maści grup, do których dziennikarze w latach osiemdziesiątych ochoczo doklejali etykietki z napisem post punk oraz goth. Dobrze, że w narodzie są jeszcze ludzie, którzy czują taką muzykę i chcą ją grać. Grupa Cabaret Grey choć młoda wiekiem to sercem zakotwiczona w latach osiemdziesiątych, czego dali dowód sięgając po utwór grupy Bauhaus. Kick In The Eye przyjemnie połechtało moje uszy, choć odniosłem wrażenie, że byłem jedną z nielicznych osób, która rozpoznała ten cover. W ogóle początek koncertu był dość niemrawy jeśli chodzi o reakcje publiczności. Skąpe oklaski nie ułatwiały przełamywania lodów, choć zespół robił co mógł, aby porwać publiczność swą muzyką. Wokalistka wiła się jakby dosięgnął ją taniec świętego Wita, szkoda więc, że nie udało się nim zarazić także publiczności.  Niemniej sam występ grupy oceniam bardzo pozytywnie. Na tyle, że zachęcił mnie on do głębszego zapoznania się z ich twórczością. Żałuję, że nie przywieźli ze sobą płyt bo z pewnością bym się skusił, a tak całe fundusze poszły na albumy Soviet Soviet.


Włosi swój koncert rozpoczęli od komunikatu skierowanego w stronę części publiczności, która zajęła miejsca siedzące w tylnej części sali. To nie jest odpowiednie miejsce do słuchania muzyki Soviet Soviet zagaił wokalista dając im do zrozumienia, aby przemieścili się bliżej sceny. I faktycznie, nie mylił się chłopak. To co miało za chwilę zadziać się w klubie "Pod minogą", trudno byłoby kontemplować z pozycji wygodnej kanapy. Energia jaka biła ze sceny była wprost niesamowita. Dało się to odczuć bowiem publiczność jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, przemieniła się z apatycznych zgredów w tłum, który nagle przypomniał sobie od czego ma ręce i nogi. Trochę tak jak gdyby ktoś wreszcie się zlitował i wymienił im stare, zużyte baterie i zastąpił je nowymi o dużo większej mocy. Post punk zaprezentowany przez zespół nie jest szczególnie wymyślny ani oryginalny, ale generuje takie pokłady energii, które można by porównać tylko z eksplozją bomby atomowej. Już pierwszymi dźwiękami pokazali kto tu rządzi i bez większych ceregieli uwięzili publiczność w świecie swojej muzyki. Jeśli był jakikolwiek dystans to runął niczym domek z kart, o czym świadczyły nie tylko oklaski, ale i poruszenie pod sceną. Zespół widząc taką publiczność ani myślał się oszczędzać, dokładali do pieca, aż miło. Właściwie nie było utworu, który by nie przypadł publiczności do gustu. Niestety z racji mojej kompletnej nieznajomości ich twórczości, nie jestem w stanie powiedzieć co zagrali, czego zabrakło, a na co szczególnie czekała publiczność. Stąd też wartość mojej relacji ma wymiar tylko czysto symboliczny i jest ona wyłącznie zapisem wrażeń i odczuć, nie zaś czymś co mógłbym określić mianem koncertowej relacji. Tak to bywa, gdy idzie się na koncert, nie odrobiwszy zawczasu swoich lekcji. Następnym razem będę już lepiej przygotowany, w końcu nie bez przyczyny zakupiłem prawie całą ich dyskografię. Sam koncert minął mi w mgnieniu oka, a opuszczając tego dnia gościnne mury klubu, wychodziłem w poczuciu głębokiej satysfakcji. Zespół chyba również był zadowolony z przyjęcia jakie zgotowała mu tego wieczora publiczność, w przeciwnym wypadku nie uraczyliby nas dwoma bisami. Grunt to dobre wspomnienia, dzięki nim istnieje cień szansy, że jeszcze kiedyś dane nam będzie obejrzeć z bliska tych trzech młodych dżentelmenów. Kto wie, być może już na dużo większych scenach (czego serdecznie im życzę), choć wtedy za bilety przyjdzie nam już zapłacić dużo większe pieniądze.

Jakub Karczyński

11 grudnia 2017

DWIE STRONY KURTYNY

W kalendarzu mamy już grudzień. I choć formalnie wciąż jest jeszcze jesień, to dla mnie ten miesiąc przynależy już w całości do zimy. Za czasów studenckich jakoś tak się utarło, że w tym okresie powracałem do świata progresywnego rocka. Muzyka ta doskonale współgrała mi z pejzażem jaki malował się wokół. Krótkie, mroźne dni pełne surowości stanowiły przeciwwagę dla muzyki niezwykle pięknej, możne i niekiedy nawet romantycznej. W tym gatunku zawsze bardziej ceniłem sobie dobre melodie przedkładając je nad rytmiczne połamańce będące w moim odczuciu sztuką dla sztuki. Stąd też nie wszystkie dzieła grupy Yes są mi jednakowo bliskie serca, a niektóre płyty King Crimson potrafią przyprawić mnie o ból głowy. Zdecydowanie bardziej przemawia do mnie "Close To The Edge" (1972) niż taki "Relayer" (1974) czy "Tales From The Topographic Oceans" (1973), których chyba jeszcze nigdy nie wysłuchałem od deski do deski. Niemniej nazwa topograficzne oceany do dziś dnia skutecznie pobudza moją wyobraźnię. Można się rozmarzyć nad tym zbitkiem słów, a i okładka dorzuca w tym temacie swoje trzy grosze. Może nie jest tak doskonała jak ta zdobiąca album "Relayer", ale też ma swój urok. Jednak nie o grupie Yes miał być tenże wpis, a o grupie Novalis, zdecydowanie bliższej nam pod względem geograficznym. Ten niemiecki zespół wywodzący się z Hamburga działający na przestrzeni lat 1971-1985 to jeden z bardziej znanych przedstawicieli tamtejszego progresywnego rocka. I choć dziś nazwa ta obrosła sporą warstwą kurzu, a o jej dokonaniach pamięta już coraz mniejsze grono, to warto odkurzyć część jej dorobku. Przekonałem się o tym nabywając w ostatnim czasie album "Sommerabend" (1976), którego walory muzyczne są nie do przecenienia. Ogromnie żałuję, że nasze poletko progresywne z tamtych lat było dość ubogie i ograniczało się właściwie do kilku nazw. No bo cóż nam pozostało z tamtych lat? Pierwsza płyta Budki Suflera, Exodus, albumy Czesława Niemena no i przede wszystkim SBB, którego śmiało można uznać za filar tego typu grania w naszym kraju. Mieliśmy też kilka pomniejszych grup jak Ogród Wyobraźni czy Cytrus, ale to już takie kwiatki, które tylko uzupełniają ten obraz. Niemiecka scena była zdecydowanie bardziej rozbudowana i chyba barwniejsza. Dowodzi tego nie tylko potężny dorobek płytowy grupy Eloy, ale też mnogość tego typu grup na tamtejszym rynku. Warto przekonać się jak brzmiała tamtejsza scena jak i również zajrzeć do krajów wchodzących niegdyś w skład demoludów. Młodszym czytelnikom należy się słówko wyjaśnienia. Demoludy to nic innego jak kraje będące w strefie wpływów ZSSR czyli NRD, Węgry, Czechosłowacja, Rumunia, Jugosławia, Bułgaria, Albania, ale i Polska. Hamburg miał to szczęście przynależeć do zachodniej strefy wpływów, dzięki czemu uniknął izolacji także na gruncie muzycznym. Nie powinno więc dziwić, że twórczość zespołów z RFN nie odstawała w niczym od najwybitniejszych dokonań tuzów artystycznego rocka z Wysp Brytyjskich. Przykładem może być przywołany tu wcześniej zespół Novalis. Jego płyta "Sommerbend" to album z najwyższej półki. Już pierwsze przesłuchanie uświadomiło mi, że nie jest on jak setki innych. To jeden z tych krążków, które trącają w człowieku te najwrażliwsze struny i jeśli ktoś nie jest głuchy na piękno to z pewnością to dostrzeże. "Sommerbend" ma bowiem w sobie wszystko to czego można by oczekiwać od rocka progresywnego. Piękne, rozbudowane kompozycje, zagrane od serca w taki sposób, że nie sposób przejść wobec nich obojętnie. O takich albumach zwykło się mawiać, że nie ma co niepotrzebnie strzępić języka, tego trzeba po prostu posłuchać. Zachęcam więc do zapoznania się z zawartością tego albumu. Jak sądzę nie będzie to czas stracony.

Jakub Karczyński