27 listopada 2019

POKOT

Przejrzałem ostatnio mój zeszyt z zapiskami, z których to wynotowałem sobie albumy z lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych, które udało mi się pozyskać w przeciągu tych jedenastu miesięcy. Takie zdobycze cieszą mnie najbardziej, nie tylko ze względu na swą unikatowość, ale i muzykę jaka jest na nich zawarta. Bycie kolekcjonerem płyt to wspaniałe zajęcie, któremu oddaję się z pasją już od wielu lat i wciąż sprawia mi to ogromną przyjemność. Tutaj nieustannie coś się dzieje, a płyty potrafią dostarczyć tak wiele emocji, wrażeń i radości, że nie sposób się nudzić. Płyty podnoszą na duchu, zmuszają do refleksji, pobudzają do życia poprawiając nam tym samym nastrój. Sam zauważam po sobie, że gdy tylko uda mi się pozyskać jakiś wyjątkowy klejnot z epoki lat osiemdziesiątych, dostaję wtedy takiego doładowania endorfin, że mógłbym sprzedawać to szczęście na kilogramy. Może właśnie w tym tkwi sekret kolekcjonowania płyt. Radość sprawia nie tylko muzyka, ale i nośnik więc można by się pokusić o stwierdzenie, że zbieracze płyt mają tego szczęścia dwa razy więcej. W mijającym roku najwięcej wrażeń w tym temacie dostarczyło mi kilka poniższych płyt. Żaden premierowy album nie przyniósł mi tyle radości co właśnie te starocie.


L U T Y

Handful Of Snowdrops "Dans L'oeil De La Tempete" (1991) - bezsprzecznie jedna z największych radości, jaką udało mi się upolować w tym roku. Przepiękna muzyka Handful Of Snowdrops z ich drugiego albumu powinna przypaść do gustu każdemu kto mieni się fanem brzmień spod znaku starego Clan Of Xymox czy choćby grupy The Cassandra Complex. Absolutny klejnot w mej kolekcji.

The Chameleons "Strange Times" (1987) - ten zespół dość długo krążył po orbicie moich zainteresowań. Gdy wreszcie zapoznałem się z wycinkiem ich twórczości wiedziałem już, że ich nieobecność na mojej półce to jakaś kpina więc czym prędzej zacząłem kompletować ich dyskografię. Zacząłem od "Strange Times" i już na samym początku zaliczyłem nokaut w związku z nagraniem Caution. The Chameleons to absolutny kanon, którego w żadnym stopniu nie można pominąć.

K W I E C I E Ń

The Chameleons "Script Of The Bridge" (1983) - idąc za ciosem zakupiłem ich debiutancki album, choć pierwszy zakup nie okazał się zbyt udany. Reedycja poszerzona o drugi dysk, którą nabyłem ma jakiś feler i materiał bazowy nie współpracuje w żaden sposób z moim odtwarzaczem.  Kupiłem więc starą edycję bez bonusów i z oryginalną okładką, która gra wzorcowo. Piękne falowe granie nie pozbawione pięknych melodii, ale bez popadania w miałki pop. Album ten jak i pozostałe dokonania grupy mają u mnie status - ratować z pożaru, co oznacza najwyższą kategorię ważności.

The Chameleons "What Does Anything Mean? Basically" (1985) - ależ ta płyta się zaczyna. Niech mi ktoś powie są syntezatory są obciachowe. Wszystko zależy od tego jak zostaną wykorzystane. W takim Silence, Sea and Sky robią taki nastrój, że serce samo mięknie. Zresztą ich płyty czarują od pierwszych do ostatnich minut. Mógłbym ich słuchać naprzemiennie, a i tak nie miałbym ich dość. Szkoda, że dziś do ich muzyki trzeba się dokopywać łopatą, bo przecież zasługiwali by odnieść sukces nie mniejszy niż Joy Division. Potencjał był i to jeszcze jaki szkoda więc, że koleje ich losu nie potoczyły się nieco inaczej. 

C Z E R W I E C

The Sound "From The Lion's Mouth" (1981) - gdy usłyszałem pierwsze nagranie z tejże płyty zachorowałem na punkcie tego albumu. Szukałem, szukałem, aż wreszcie udało mi się go zdobyć, choć wciąż marzę też o zdobyciu tego albumu w edycji jewel case, ale póki co ceny dość zaporowe. Muzyka jaką tworzyli The Sound to klimaty bardzo pokrewne The Chameleons czy The Teardrop Explodes. Może nieco bardziej zadziorne i surowe, ale wciąż opierające się na wspaniałych liniach melodycznych.

Television Personalities "Closer To God" (1992) - na grupę Television Personalities natknąłem się przypadkiem, gdy szukałem w pewnym sklepie internetowym albumów zespołu Television. Wśród propozycji pojawili się także i oni. Postanowiłem sprawdzić cóż to takiego i dość szybko zaplątałem się w te dźwięki, które z każdą chwilą upewniały mnie, że to zespół, którym warto się jak najszybciej zainteresować. Tytułowe nagranie z tego albumu zakotwiczyło mi w głowie na tyle mocno, że czym prędzej podjąłem próbę pozyskania go na kompakcie. Muzyka grupy opisywana jest zazwyczaj za pomocą takich haseł jak post punk, neo psychodelia czy indie pop. Jak by tego nie klasyfikować to i tak dźwięki generowane przez Television Personalities bezsprzecznie pozostają w kręgu moich muzycznych zainteresowań.

Ian McCulloch "Candleland" (1989) - pierwszy solowy album lidera Echo & The Bunnymen, którym udowodnił, że i pod własnym nazwiskiem potrafi nagrywać rzeczy piękne i niezwykłe. Stylistycznie nie jest to zbyt odległe od tego co robiły Echa więc potencjalni słuchacze mogą czuć się bezpieczni. "Candleland" warte jest każdej sekundy jaką poświęcicie na posłuchanie tego albumu. Jeśli lubicie twórczość macierzystej formacji Iana, to nie ma siły by ta płyta nie przypadła Wam do gustu. Moje serce już skradła, teraz czas na Wasze.

W R Z E S I E Ń

Martyn Bates "Stars Come Trembling" (1990) - absolutnie czarowna płyta ozdobiona niezwykłym głosem Martyna Batesa, którego śmiało można umieścić na tej samej półce co nieodżałowanego Marka Hollisa. Podobny sposób ekspresji i zbliżona wrażliwość na muzykę. Obu tych panów postrzegam jak takie barwne ptaki, których fenomen trudno uchwycić słowami. Nie ma więc co się silić na werbalną ekwilibrystykę, zamiast tego lepiej nastawić sobie wspomniany album i wczuć się w ten niesamowity krajobraz dźwiękowy.

L I S T O P A D

The Teardrop Explodes "Kilimanjaro" (1980) - odkrywanie takich płyt to niezwykle silne doładowanie emocjonalne. Słuchałem tego albumu namiętnie po kilka razy dziennie i absolutnie nie mam go jeszcze dość. The Teardrop Explodes szturmem wdarli się do mojego serca stąd też po przemaglowaniu zawartości tego albumu niezwłocznie zabrałem się za kolejny klejnot z ich dyskografii.

The Teardrop Explodes "Wilder" (1981) - wydany rok po debiucie "Wilder" ani trochę nie spuszcza z tonu. Poszli za ciosem i nagrali kolejny wspaniały album. Post punk przyprawiony dęciakami brzmi niezwykle interesująco i nie ma w tym ani krzty obciachu. Przekonajcie się na własnej skórze. Jak już wspominałem, żaden instrument nie jest przecież obciachowy, kiepskie mogą być co najwyżej pomysły muzyczne.

Sigue Sigue Sputnik "Flaunt It" (1986) - to z pewnością najbardziej szalony album jaki udało mi się kupić w tym roku. Prawdziwa jazda bez trzymanki dla ludzi, dla których granice muzyczne nie mają żadnego znaczenia. Niezwykle ożywcza muzyka, sklecona z tak dziwnych elementów, że aż głowa boli. Najważniejsze, że ten muzyczny gulasz daje się zjeść ze smakiem, a po wyczyszczeniu talerza idziesz sprawdzić do kuchni czy, aby w garnku nie została czasem jeszcze odrobina.

***

Przed nami jeszcze grudzień i tu także liczę na miłe zaskoczenia muzyczne. Wszak polowanie trwa cały rok. Nie ma przerw, odpoczynku czy chwili wytchnienia. W tym temacie trzeba być nieustannie czujnym i gotowym do ustrzelenia najlepszej okazji bo drugiej szansy może już wszak nie być. Nabijam więc strzelbę, nastawiam uszu i wypatruję kolejnych zdobyczy godnych zasilić moją kolekcję.  Darz bór zatem. Darz bór.

Jakub Karczyński

18 listopada 2019

ZAPISKI WARIATA

Nie ma przypadków. Tak zwykł mawiać Piotr Kaczkowski i chyba coś w tym jest. Bo przecież jak wytłumaczyć fakt, że pewna sekwencja zdarzeń doprowadza do zakupu płyty, o której jeszcze pięć minut temu nie mieliśmy bladego pojęcia. Coś takiego przydarzyło mi się właśnie w dniu dzisiejszym. Wszystko zaczęło się od muzyki The Teardrop Explodes. Otóż słuchając sobie płyty "Kilimanjaro" (1980) naszła mnie myśl, aby zajrzeć do pewnej starej encyklopedii poświęconej muzyce lat 80 by sprawdzić czy mają tam oni swoją notkę. Przy okazji chciałem też odszukać biogram The Only Ones. Otworzyłem więc rzeczoną encyklopedię i przerzuciłem kilkanaście kartek. Wzrok mój odnotował, że oto dotarliśmy do literki s. Już miałem przewrócić kartki, gdy dostrzegłem pewną intrygującą nazwę. Szybki rzut oka na pierwsze zdanie. Wyławiam słowa klucze - punk, łowca androidów oraz Sex Pistols. Tyle wystarczyło bym przeczytał uważnie cały ich biogram, a następnie sprawdził na YouTube cóż to takiego. Wpisując w wyszukiwarkę nazwę Sigue Sigue Sputnik nie przypuszczałem, że wsiadam właśnie do wagonika, który bez większych ceregieli porwie mnie w szaleńczą jazdę. Nie zdążyłem nawet zapiąć pasów, ale nie miało to większego znaczenia bo tam, gdzie miałem się udać nie obowiązywały prawa fizyki jakie znamy. Już na pierwszym zakręcie poczułem, że zaczynam przenosić się w czasie. Przed oczami migają klisze z lat osiemdziesiątych, w głowie rozbrzmiewa dziwaczny kolaż muzyczny łączący w sobie muzykę punk z glam rockiem, a doprawione jest to syntezatorami, które co rusz wygrywają jakieś znane motywy muzyki klasycznej. Istne pomieszanie z poplątaniem. Zamiast czym prędzej wyskoczyć z tego wagonika, łapię się na tym, że siedzę grzecznie i czekam na kolejne atrakcje. Chyba nawet mam uśmiech na twarzy, ale nie mam pewności czy to jeszcze moja twarz czy może już oblicze szalonego Jokera. Gdzieś na horyzoncie zamajaczył mi właśnie napis "stacja końcowa", do której gnam już na złamanie karku. Kolejne zakręty pokonywane są z taką szybkością, że aż nieprawdopodobnym wydaje się fakt, iż jeszcze trzymam się w torze. Przede mną ostatnia prosta, a ja już czuję, że ta szaleńcza podróż nie pozostanie bez wpływu na moje zdrowie psychiczne. Gdy wreszcie wagonik się zatrzymuje, opuszczam go chwiejnym krokiem, z trudem łapiąc oddech i pion. Oglądam się za siebie, patrząc na trasę jaką przebyłem i uśmiechając się tajemniczo, krzyczę na cały głos niczym osioł ze Shreka - JA CHCĘ JESZCZE RAZ !!!

Jakub Karczyński
 

15 listopada 2019

DZIKIE KILIMANJARO

Na sklepowych półkach co i rusz pojawiają się jakieś reedycje tej czy innej płyty. Zazwyczaj impulsem  do tego typu działań są różnego rodzaju rocznice. Wtedy to wytwórnie prześcigają się w wydawaniu jak najbardziej opasłych edycji, które pustoszą później nasze portfele i zajmują przestrzeń naszych mieszkań. Stoją później te płyty i zbierają nam tylko kurz bo przecież raz się tych dodatków posłucha i więcej się do nich nie wraca. No chyba, że ktoś ma inaczej, ale u mnie te błyskotki mają raczej żywot tak krótki jak jednorazowe naczynia. Z tej też przyczyny przestałem inwestować swoje pieniądze w tego typu edycje przez co wytwórnie nie mogą na mnie zbyt wiele zarobić. Nie daję sobie po prostu wciskać dwa razy tego samego towaru. Mało tego, ja wręcz obsesyjnie poszukuję starych edycji płyt bez jakichkolwiek bonusów. Czasem jednak nie da się ich uniknąć bowiem w latach osiemdziesiątych, gdy kompakty dopiero podbijały światowe rynki, wytwórnie chcąc zachęcić do ich nabywania upychały tam kolejne nagrania. Bywało i tak, że zapełniały te płyty do maksimum przez co album trwający dajmy na to 45 minut wzbogacał się o kolejne 35 minut muzyki. Ktoś powie, że to świetnie, ale dziś gdy mamy do czynienia na każdym kroku z nadmiarem wszystkiego, warto wrócić do tego co najistotniejsze. Do samej esencji muzyki. To właśnie podstawowy program płyty ma nam dostarczyć najwięcej emocji i to na nim powinniśmy koncentrować swoją uwagę. Dodatki nie powinny nas rozpraszać, a tym bardziej zaburzać koncepcji artystycznej autora. W przypadku książek wydaje się to logiczne, dlaczego więc w muzyce nie zastosować tych samych prawideł. Wiem, że dla wytwórni liczy się przede wszystkim zysk, a ponowna sprzedaż tego samego produktu, aby miała sens musi skusić klienta dodatkową zawartością. I tak od lat nakręca się ta spirala by dawać więcej i więcej. Ciekaw jestem kiedy, ktoś w końcu krzyknie, że mamy dość i nie przełkniemy już ani kawałeczka. Zawczasu więc wypisałem się z tego wyścigu i zamiast rozgrzewać się do czerwoności na kolejne rocznicowe edycje, wyszukuję na aukcjach starych edycji, które potrafią sprawić mi o wiele więcej radości niż jakakolwiek współczesna płyta. Jeśli jest to jeszcze dość trudno osiągalna edycja to szczęście jest tym większe.
  
W ostatnich dniach udało mi się kupić dwie płyty Brytyjczyków z The Teardrop Explodes.  Debiutancki album dotarł do mnie zaskakująco szybko choć przecież jechał do mnie z Wysp Brytyjskich. Cieszy mnie nie tylko szybka dostawa, ale przede wszystkim fakt, że jest on w bardzo dobrym stanie. Poza tym edycja wydana przez Fontana pozbawiona jest zbędnych bonusów. Wyjątkiem jest nagranie Reward, które wklejono między nagrania. Oryginalnie, płyta LP nie zawierała tej kompozycji. Dołożono ją na edycjach CD bowiem to właśnie ona odniosła największy sukces stąd też taka, a nie inna decyzja. Gdy słuchamy płyty od przysłowiowej deski do deski, to daje się wyczuć, że to tak zwana doklejka bowiem między nagraniami brak pauzy przez co jeden utwór przechodzi momentalnie w drugi. Do tego nagranie Second Head ma spokojniejszą końcówkę, a Reward wali od razu z grubej rury więc trudno nie zorientować się w tym szwindlu. Ten niewielki mankament realizacyjny wcale jednak nie odbiera radości jaką daje słuchanie "Kilimanjaro" (1980). Post punk miesza się tu z psychodelią, a przez głowę przebiegają takie nazwy jak Talking Heads, The Stranglers czy wspomniane niedawno The Only Ones. Gdy dołożymy do tego świetnie osadzony głos Juliana Cope'a w niebanalnych strukturach dźwiękowych, to otrzymujemy przepis na naprawdę błyskotliwy album, skrzący się pomysłami i pięknymi melodiami, do których chce się wracać raz za razem. Ze wstydem muszę przyznać, że jeszcze do niedawna nie miałem pojęcia o istnieniu The Teardrop Explodes. Na jej trop naprowadził mnie YouTube podsuwając kolejne propozycje do odsłuchu. Rzadko korzystam z tego typu sugestii, ale czasem mi się zdarza i muszę powiedzieć, że było to jak najbardziej słuszne posunięcie. W obecnych czasach, gdy radio nie kształtuje tak gustów jak niegdyś, warto mieć oczy i uszy dookoła głowy bo nigdy nie wiemy skąd nadejdzie inspiracja by czegoś posłuchać. Internet daje nam niemal nieograniczone możliwości poznawania muzyki. Sztuką jest wyłowić z niego te najbardziej wartościowe i smakowite kąski. Nie zawsze się to udaje, ale trzeba próbować jeśli chcemy poszerzać swoje horyzonty i nasze kolekcje płytowe. Nim kolejny raz nastawię w odtwarzaczu "Kilimanjaro", pójdę sprawdzić czy, aby nie trzeba uwolnić ze skrzynki pocztowej kolejnej bestii w postaci albumu "Wilder" (1981) The Teardop Explodes. Drogę ma długą bo leci do mnie, aż z Australii, ale może pomyślne wiatry przywiały go już do Polski.

Jakub Karczyński
 

04 listopada 2019

SPOJRZENIE WSTECZNE

W minionych tygodniach jesień pokazała nam swoje piękniejsze oblicze. Słoneczne, ciepłe dni, a do tego dookoła dosłownie dywany różnokolorowych liści, tworzących iście bajkowe pejzaże. Nic tylko cieszyć oko. Niestety nie trwało to zbyt długo i wcześniej czy później słońce musiało oddać pola szarej melancholii, która obecnie wypełnia nam zaokienny krajobraz. Nie smuci mnie to jednak bowiem i ta pogoda ma też swój urok. Trzeba tylko umieć dostrzegać pozytywne aspekty takiej sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być trudne, ale jakoś musimy sobie poradzić z tą aurą. Do wiosny jeszcze daleka droga więc dla podbarwienia krajobrazu polecam zaopatrzyć się w dobrą muzykę. Niech każdy sam zdecyduje co kryje się pod tym przymiotnikiem. 

Jako że w tym roku znów niewiele płyt, którymi mógłbym się zachwycać, wertuję sobie od pewnego czasu przewodnik płytowy by odkryć rzeczy, które na przestrzeni lat umknęły mej uwadze. Tym sposobem natrafiłem na coś co zwie się The Only Ones. Dziwny to twór, ale przez to niezwykle interesujący. Debiutowali w 1978 roku beztytułowym albumem, który można umieścić w szufladce z napisem post punk, ale jak na moje ucho to nieco się on z tej szuflady wymyka, a przynajmniej jakaś jego część. Płyty co prawda jeszcze nie mam, ale z pewnością postaram się o nią bo lubię takie nieoczywiste podróże muzyczne.
  
Przez zupełny przypadek odkryłem także twórczość zespołu The Walkabouts, którego to płytę "Trail Of Stars" (1999), kupiłem w pewnym sklepie z używanymi płytami. Zadziałała tu magia okładki. Była na tyle interesująca, że szybko odsłuchałem sobie kilka nagrań i urzeczony tym co usłyszałem wszedłem w jej posiadanie. Ten amerykański zespół opisywany jest za pomocą takich szufladek jak alt-rock, indie rock, folk rock, alt-country czy slowcore, ale ja tam najwięcej słyszę starego, dobrego dream popu. Mniejsza o szufladki, grunt, że muzyka piękna i jakże doskonale komponująca się z zaokiennym krajobrazem.

Sięgnąłem też dziś po debiutancki album Talking Heads, który pomimo upływu ponad czterdziestu lat wciąż emanuje świeżością, witalnością i przede wszystkim pomysłowością. Mało tego, ma w sobie tyle luzu i naturalności, której obecnie tak mi brakuje wśród młodych kapel. A przecież, gdy ukazał się ten album David Byrne miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, choć na zdjęciu okładkowym (tył) wygląda jak stateczny ojciec trójki dzieci. Kiedyś ludzie wyglądali dojrzalej i mam wrażenie, że nagrywali dojrzalsze płyty. Iskrzące się od nieszablonowych rozwiązań, wskazujące nowe drogi i przede wszystkim inspirujące kolejne pokolenia.

Żal więc nieco, że w tym roku nie natknąłem się na zbyt wiele świeżych i zaskakujących płyt, które wyrwałyby mnie z tych zwyczajowych kolein. Wszystko co zwracało moją uwagę to rzeczy głęboko zakorzenione w przeszłości bądź inspirujące się tym co już było. Niby nie powinienem narzekać, ale przydałby się taki powiew świeżego powietrza, który przewietrzyłby głowę i dał nadzieję na przyszłość. Jedynym ożywczym akcentem tego roku była dla mnie debiutująca dopiero na rynku grupa Modern Nature. Jej muzyka okazała się interesującą, a niekiedy i zaskakującą podróżą do miejsc, w których zdarzyć może się absolutnie wszystko. Ta swoista niepewność wzmaga emocje na tyle, że słuchając jej siedzimy jak na szpilkach, bojąc się ruszyć by nie narazić się na jakiś niespodziewany cios. Życzyłbym sobie więcej takich zaskoczeń w kolejnym roku bo raczej w tym już się ich nie spodziewam. No chyba, że jakiś artysta postanowił zadać słuchaczom nokautujący cios tuż przed wybiciem ostatniego gongu. Nie traćmy więc jeszcze wiary, tylko nadstawmy policzek bo a nuż jeszcze nas ktoś solidnie zdzieli w twarz.     

Jakub Karczyński