28 kwietnia 2018

LOVE IS COLDER THAN DEATH - OXEIA (1994)

Zdarzało mi się już kupować albumy sugerując się tylko i wyłącznie okładką. Czasami też zawierzałem opiniom innych ludzi. Bywa jednak i tak, że decyduję się na zakup jakiejś płyty bo dana nazwa pojawia się co jakiś czas na orbicie moich zainteresować. Gdy człowiek odpowiednio długo penetruje jakąś niszę to prędzej czy później natknie się na określone nazwy. Tak też było w przypadku grupy Love Is Colder Than Death. Miałem świadomość, że ta niemiecka grupa działa w obszarze moich zainteresowań niemniej nie czyniłem żadnych zabiegów, aby zapoznać się z ich twórczością. Nie żebym nie był ciekawy, ot po prostu nie złożyło się. Przyszedł jednak taki czas, że przeglądając ofertę pewnego antykwariatu muzycznego natknąłem się właśnie na tenże album i długo się nie zastanawiając zakupiłem go w ciemno. Nawet nie zadałem sobie trudu, aby sprawdzić zawczasu co zawiera w sobie ta płyta. Zawierzyłem instynktowi, a przecież nie jest on gwarancją sukcesu. Niemniej kto nie ryzykuje ten szampana nie pije.

Wnikliwy słuchacz kontemplujący uroki okładki z pewnością zwróci uwagę nie tylko na samą grafikę, ale też na spis utworów.  I bynajmniej nie chodzi tu o tytuły kompozycji, co raczej o ich czas trwania. Album wypełniają w przeważającej części miniatury tak jakby zabrakło grupie pomysłów na ich rozwinięcie. Nie za bardzo wiadomo czemu ma to wszystko służyć, bo ani nie tworzy to jakiegoś klimatu, ani tym bardziej nie sprzyja rozsmakowaniu się w muzyce. Ledwie człowiek zdąży zatopić zęby w zaserwowanym daniu, a już kelner talerz zabiera i podsuwa kolejne danie. Dziwne to posunięcie i nie do końca zrozumiałe, no ale widać taka była koncepcja. Muzyce zawartej na tejże płycie trudno odmówić uroku, jednak mało, która kompozycja sprawia, że człowiekowi dreszcz po krzyżu idzie. Tuż za półmetkiem płyty zorientowałem się, że wszystko co dane mi było usłyszeć przeleciało przeze mnie jak przez sito.  Oczka mojej muzycznej sieci pozostały puste. Pomyślałem sobie, że tym razem trzeba będzie obejść się smakiem bowiem staw najwidoczniej słabo zarybiony. I gdy tak płynąłem sobie bezwiednie wraz z nurtem tej muzyki, a poziom znużenia osiągał już granicę krytyczną, nagle ni z tego ni z owego pojawiło się coś co wyrwało mnie na chwilę z tego marazmu. Pierwszym jeszcze dość nieśmiałym sygnałem było nagranie The Surface, ale tak na dobrą sprawę krew żywiej zaczęła krążyć wraz z dźwiękami Second Life. Nawet tytuł jest tu znamienny bowiem za sprawą tej kompozycji czułem się tak jakbym otrzymał drugie życie. Nareszcie grupa nabrała powietrza w płuca. Zrobiło się przestrzennie, rześko i przebojowo. Tylko na boga, czemu tak późno? Gdyby tylko takie dźwięki wypełniały ten album, słuchałbym go bez wytchnienia, a tak odłożę go pewnie na półkę i zapomnę o jego istnieniu. Być może wrócę do niego za kilka lat, ale raczej tylko po to, aby przypomnieć sobie tych kilka wybranych kompozycji niż aby zgłębiać go znów od deski do deski. Zbyt mało tu charakterystycznych motywów, aby uwieść nimi potencjalnego słuchacza. Jedna jaskółka przecież wiosny nie czyni niemniej pokazuje, że w zespole drzemał potencjał do tworzenia naprawdę urzekających dźwięków. Jako że jest to mój pierwszy kontakt z tą grupą nie jestem jeszcze w stanie odnieść się tak do ich wcześniejszej jak i późniejszej twórczości. Być może tworzyli też dużo ciekawsze albumy niemniej przekonam się o tym dopiero, gdy trafią one w moje ręce. Tymczasem pora wyjąć płytę z odtwarzacza i odstawić ją na półkę gdzie czekają już bardziej utytułowane koleżanki oraz koledzy.

Moja pierwsza randka z grupą Love Is Colder Than Death nie wypadła szczególnie interesująco, jednak nie zniechęca mnie to przed dalszą eksploracją ich dyskografii. Mam nadzieję, że trafią się jeszcze albumy, które nie tylko zatrą gorzkawe wspomnienia, ale też staną się jasnymi punktami mej kolekcji i do których będę wracał z niekłamaną przyjemnością. "Oexia" niestety nie spełniła pokładanych w niej nadziei jednak jak to mówią pierwsze koty za płoty.

Jakub Karczyński

18 kwietnia 2018

DARK SIDE OF THE RECORD (store) DAY

Już w najbliższą sobotę Record Store Day czyli święto niezależnych sklepów płytowych. Inicjatywa godna pochwały choć odnoszę wrażenie, że cała ta szczytna akcja uległa nieco wypaczeniu. Jeśli tak dobrze się jej przyjrzeć to można dojść do niezbyt wesołych wniosków. Zadajmy sobie jedno zasadnicze pytanie - kto tak naprawdę zarabia na Record Store Day? Czy beneficjentami są faktycznie małe, niezależne sklepy płytowe czy może najgrubsze portfele mają wytwórnie płytowe tłoczące wszystkie te limitowane edycje płyt, które i tak w większości lądują w sklepach internetowych. One przecież biedy nie klepią. Warto też przyjrzeć się samym wystawcom, którzy pojawiają się na tej imprezie organizowanej czy to w halach czy to w plenerze. Ilu z nich tak naprawdę ma stacjonarne sklepy płytowe, w których to muszą opłacać czynsze? Jeśli takowych znajdziecie to nie szczędźcie im grosza lecz jeśli traficie na bazarowych cwaniaczków omijajcie ich szerokim łukiem. Oni nie mają nic wspólnego z tą inicjatywą. To takie pijawki, które podłączają się pod Record Store Day, aby zrealizować swoje własne cele finansowe. Kondycja małych sklepów płytowych jest im zupełnie obojętna. Ich upadek jest im w zasadzie na rękę bo jakby nie patrzeć stanowią dla nich konkurencję. Czy tak to miało wyglądać? Czy taka była idea tej akcji? Nie sądzę. Niestety małe sklepy zamiast czerpać z tego korzyści muszą ustępować pola wszelkim rodzaju cwaniakom, którzy tylko patrzą jak tu wydoić frajerów.
  
Zasmucający jest też fakt, że ilekroć zbliża się termin tej imprezy niektóre media wprowadzają odbiorców w błąd, twierdząc jakoby Record Store Day to dzień dedykowany płycie winylowej. Skoro tak, to przecież świętować (czyt. zarabiać) mogą wszyscy także ci bazarowi cwaniacy, którzy bardziej niż na muzyce znają się na wycenach płyt i na nawijaniu ludziom makaronu na uszy. A przecież to dzień małych sklepów płytowych, które ledwie wiążą koniec z końcem i to ich interes miał być na pierwszym miejscu, dlaczego więc flagami z napisem Record Store Day wymachują podmioty do tego nieuprawnione? Gdyby jeszcze na tych skwerkach, w halach i tym podobnych miejscach wystawiali się w przeważającej większości właściciele sklepów płytowych to nic bym nie mówił, ale co i rusz zamiast pogodnych twarzy sklepikarzy, widzę chciwe oczy sępów żerujących na naszej naiwności. Z tej też przyczyny mój entuzjazm wobec tej inicjatywy bardzo, ale to bardzo osłabł. Przy pierwszej polskiej edycji informowałem i zachęcałem za pośrednictwem Facebooka oraz bloga do wzięcia udziału w tej wspaniałej inicjatywie. Dziś już tego nie robię, bo mam wrażenie, że ludzie i tak zamiast do sklepów trafią w chciwe łapy winylowych cinkciarzy. Cały ten szał na winyle sprawił, że zrobił się z tego dobry biznes, ale nie dla małych sklepów, a dla sieciówek, koncernów płytowych i tych wszystkich pijawek, o których już wspominałem. Cóż więc począć? Gdy coś szwankuje nam w komputerze to robimy reset i tak też powinno zrobić się w tym wypadku. No chyba, że ta patologia rozkwitła tylko u nas. Jeśli jednak nie jest to tylko nasza specyfika, to głos w tej sprawie powinien zabrać twórca Record Store Day i przypomnieć wszem i wobec jaka idea przyświecała tej inicjatywie. Odnoszę wrażenie, że dla części osób wyraz Store (oznaczające jak wiemy sklep) znajdujący się między słowami Record i Day jest najmniej istotną częścią tego wyrażenia. Tak jakby był niewidoczny, a przecież to fundament, do którego odwoływał się Chris Brown, odpowiedzialny za powołanie tego święta do życia. Nie trudno więc odnieść wrażenie, że znów nakarmiono nie te brzuchy, o które najbardziej chodziło. Dlatego też apeluję do wszystkich, którzy chcą w sobotę świętować Record Store Day. Zastanówcie się u kogo tak właściwie zostawiacie swoje pieniądze i czy zyski z tego dnia trafiają do tych najwłaściwszych rąk. W przeciwnym wypadku całe to świętowanie nie ma najmniejszego sensu.
 
Jakub Karczyński

15 kwietnia 2018

DUCH WIEJE TAM GDZIE CHCE

W ostatnim czasie znów nawiedził mnie duch wczesnych lat osiemdziesiątych (ten od gotyku i post punku) i targa mną tak już od tygodnia. Rozgościł się w mej głowie i ani myśli odejść. Zresztą wcale go nie wyganiam, bo przecież jego wizyty są niezwykle oczyszczające i potrafią napełnić mnie mnóstwem nowej energii. Duch jak to duch ma swoje zachcianki więc co i rusz każe wyjmować mi z półek płyty, które czas przykrył kurzową pierzynką i słuchamy ich niemal raz za razem. Zaczęło się od Bauhausu i albumu "Mask" (1981), który był taką moją wyrwą w dyskografii zespołu. Co prawda posiadałem jego piękne wydanie w wersji Omnibus, ale nie wiem czy wy też tak macie, że wersje kolekcjonerskie cieszą oko, ale wraca się do nich tak rzadko, że niemal zapomina się o ich istnieniu. Z tego też powodu sprawiłem sobie podstawową wersję tegoż albumu, aby nie tylko zakleić tę dziurę w dyskografii, ale też aby móc w razie czego szybko po niego sięgnąć. Kiedy tak wsłuchiwałem się w kolejne utwory z tejże płyty doceniłem wreszcie to surowe i szorstkie oblicze grupy jakim raczyli nas na dwóch pierwszych płytach. Pozwoliło mi to też spojrzeć nieco łaskawszym okiem na ich ostatni album "Go Away White" (2008), na który nieco kręciłem swego czasu nosem. Co ja poradzę, że lubię ładne, melancholijne melodie i to właśnie je staram się wyłowić w pierwszej kolejności. "Go Away White" w tym wypadku była jak surowa ryba, której jakiś kucharz zapomniał oporządzić i przyprawić do smaku. Na szczęście wraz z upływem czasu mój żołądek zahartował się na tyle, że nie tylko przetrawiłem ową rybę, ale i rozsmakowałem się w tym daniu. Idąc za ciosem nastawiłem koncertówkę "Gotham" (1999) będącą zapisem reaktywacji grupy, z której ostatecznie i tak nic nie wynikło. Pozostała tyko ta jakże przyjemna płyta z jednym nowym utworem, który poznaliśmy zarówno w wersji koncertowej jak i studyjnej. Jak przyznał w jednym z wywiadów* Daniel Ash: Bauhaus to cztery wiecznie niezaspokojone ambicje. Chemia, jaka się tu wytwarza, jest  piekielnie twórcza, ale na dłuższą metę okazuje się zbyt toksyczna. Niestety od dziesięciu lat trumna z napisem Bauhaus jest znów zamknięta i chyba nie zanosi się na to by coś w tej kwestii miało się zmienić. Niemniej nie ma co przybijać ostatniego gwoździa, bo przecież przed 2008 rokiem, nikt także nie śnił o nowym wydawnictwie od grupy Bauhaus.

Podobnie zacząłem już myśleć o nowej muzyce od grupy The Cure. Lata mijały, a nowej płyty jak nie było tak nie ma. Pisałem o tym zresztą całkiem niedawno we wpisie "It's Over Mr Smith?" i jak się okazuje przebudziłem chyba jakieś tajemne moce. Zaczynam coraz bardziej wierzyć w siłę sprawczą mojej działalności, bo oto przed kilkoma dniami gruchnęła informacja, że Robert Smith znów nabrał ochoty na tworzenie nowej muzyki. Planuje wkrótce wejść do studia i zacząć coś tworzyć co być może za jakiś czas stanie się nowym albumem grupy. Trzymam za to kciuki, bo stęskniłem się już za The Cure jak za żadnym innym zespołem. Posłuchałem sobie nawet w ostatnim czasie kilku ich płyt i to nie tylko tych powszechnie lubianych jak "Pornography" (1982), ale i tych mniej docenianych jak album "The Top" (1984). Nawet naszła mnie myśl, aby go zrecenzować, bo przecież chyba mało kto zwraca na ten krążek uwagę, a nie jest to wcale tak zła płyta jak się o niej mówi. Co do nowych pastylek z apteki pana Roberta Smitha, to liczę na to, że tym razem ustrzeże się on błędów jakie prześladowały dwa ostatnie wydawnictwa. Przede wszystkim produkcja. Nie oczekuję fajerwerków, ale też nie chcę takich partaczy jak Keith Uddin, który wespół z Robertem Smithem położyli w kilku miejscach album "4:13 Dream" (2008) na łopatki. Współpracy ze współczesnymi magikami od konsolety też bym nie zalecał, ani tym bardziej wchodzenia drugi raz do rzeki zwanej Ross Robinson. Po drugie mam już dość krzyczącego Smitha, który zamiast śpiewać wydziera się jakby go kto żywcem ze skóry obdzierał. Wolę gdy nie forsuje nadmiernie swojego gardła, bo przecież nie za to pokochaliśmy The Cure, a za nastrój jaki potrafiła wytworzyć na swych albumach oraz za doskonale osadzony w dźwiękach ten zbolały głos Smitha. Po trzecie czekam na świetne, spójne i klimatyczne kompozycje, a nie takie koszmary jak Sleep When I'm Dead, The Scream czy irytująco żenujący It's Over.  Jeśli Smith ma także w planach tworzyć takie błahostki jak The Only One, The End Of The World czy Taking Off to może niech już faktycznie zamknie swoją aptekę. Jeśli jednak ma ambicję nagrać album na miarę swych dawnych dokonań, to czekam z otwartymi ramionami. Nie wymagam, aby był to od razu poziom "Disintegration" (1989), ale przecież albumem "Bloodflowers" (2000) pokazali, że wciąż mogą stworzyć coś co nie jest tylko bladą kopią dawnych płyt lecz także niesie pewną nową jakość. Liczę na to, że nowym albumem przywrócą dawny blask szyldowi The Cure. Trzeciej gorzkiej pigułki już chyba fani nie przełkną. Trzymajmy więc mocno kciuki za ekipę Roberta Smitha.

Trzecia płyta jest jeszcze z innej kategorii. Tu z kolei w ogóle na nią nie czekałem bo nie sądziłem, że zespół jest jeszcze aktywny tak w sferze koncertowej jak i wydawniczej. Co prawda od ich ostatniego albumu minęło tyle samo czasu, co od ostatniej płyty The Cure, ale aby być zupełnie szczerym nie śledziłem uważnie kariery tej grupy. Zespół The Damned zaistniał dla mnie tylko za sprawą rewelacyjnego albumu "Phantasmagoria" (1985), który ponoć był jednym jedynym takim gotyckim strzałem w całej historii grupy. Wszak The Damned to czysty punk rock, o czym najdobitniej przekonuje ich debiutancki krążek. Kiedy jednak ujrzałem okładkę świeżo co wydanego "Evil Spirits" (2018), postanowiłem sprawdzić jak obecnie brzmi The Damned no i czy są jeszcze w stanie wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Już pierwsze nagranie utwierdziło mnie w tym, że ta płyta musi znaleźć się na mojej półce. Nie jest to już ten zadziorny punk rock jaki uprawiali przed laty, nie jest to też gotycki mrok, ale coś bliższego dokonaniom The Stranglers. Jako wielbiciel Dusicieli nie mogłem więc przejść obojętnie obok tego wydawnictwa. Skoro już nadgryzłem kolejny kawałek ich dyskografii, postanowiłem poszukać czegoś jeszcze wśród ich płyt. Debiut odrzuciłem bo prosty punk rock jakoś na dłuższą metę mnie nie rajcuje. Zresztą po latach nie ma to już takiej siły oddziaływania jak w chwili, gdy pojawiło się na rynku. Przez te wszystkie lata człowiek nasłuchał się już takiej ekstremy, że trzy akordowe hałaśliwe utwory traktuje już jak ostrzejszą i uboższą brzmieniowo wersję The Beatles. Na szczęście część zespołów dość szybko zrozumiała, że w ramach tamtej stylistyki nie da się wiele zdziałać, więc zaczęli poszerzać nie tylko swoje horyzonty, ale i spektrum dźwięków. Tak właśnie zrodził się post punk. Sięgając po drugi w kolejności album The Damned już słychać wyraźną zmianę w myśleniu o muzyce, a przecież ten album pojawił się w tym samym roku co debiut. Co ciekawe jego produkcji podjął się Nick Mason**, perkusista legendarnego punk rockowego zespołu Pink Floyd i być może to za jego sprawą album podążył w nieco innym kierunku. "Music For Pleasure" (1977) zebrał jednak mieszane recenzje. Choć nie stracił zbytnio pazura to nie był to już aż tak prosty punk rock jakiego oczekiwali fani. Nie była to jednak żadna zdrada, a najnormalniejsza chęć rozwoju. Kiedy więc dziś posłuchałem "Evil Spirits" poczułem ten gigantyczny skok muzyczny  jaki wykonał zespół na przestrzeni tych czterdziestu lat. I dobrze, że tak się stało bowiem nie ma nic gorszego jak uparcie tkwić w szponach jednej stylistyki muzycznej i ślepo podążać za oczekiwaniami fanów.

Jakub Karczyński

* Wywiad ukazał się w 26 numerze magazynu Machina w 2008 roku.
 
** Mniemam, że żart o legendzie punk rocka zrozumiały ;) 

09 kwietnia 2018

SYNTH RUNNER 2049

Pod koniec marca wybrałem się wraz z kolegą Pawłem do Alternativa Club, aby wziąć udział w wydarzeniu Synth Runner 2049, na które to składał się cykl czterech występów inspirowanych latami osiemdziesiątymi. Niemniej nie był to zjazd wampirów z tamtej dekady w rodzaju Modern Talking lecz twórców, którzy ledwie liznęli tamtej dekady, ale to co zobaczyli i czego się nasłuchali odcisnęło na nich na tyle głębokie piętno, że dziś sami starają się przywołać ducha tamtych czasów. Każdy kto pamięta serial i muzykę z Miami Vice powinien z grubsza zrozumieć ten klimat. Młodsi czytelnicy będą musieli odwołać się do ścieżki dźwiękowej jak i samego filmu "Drive" oraz produkcji w rodzaju "Kung Fury". To właśnie ta estetyka złożyła się na nastrój jaki wytworzył się tego wieczora w tymże klubie. Co uważniejsi słuchacze zauważą, że owa stylistyka stała się w ostatnim czasie nad wyraz popularna i odwołują się do niej nie tylko nasi rodzimi twórcy, ale także i artyści spoza naszego kraju. Podsumowując idea tego nurtu sprowadza się do muzyki syntezatorowej zanurzonej w słodkim, popkulturowym kiczu lat osiemdziesiątych. Jako człowiek wychowany w tym duchu nie mogłem odmówić sobie udziału w tej imprezie. Zachętę stanowił dla mnie Nightrun87, który kilka miesięcy wcześniej supportował w Poznaniu grupę Drab Majesty. Wywarł on na mnie na tyle duże wrażenie, że nabyłem wtedy wszystkie płyty jakimi dysponował. Jego kolejna wizyta w stolicy Wielkopolski w ramach Synth Runner 2049 była więc doskonałym pretekstem, aby tego wieczora przekonać się na własnej skórze ile warta jest ta cała retro scena.
 

Imprezę otwierał występ tajemniczej postaci ukrywającej się pod pseudonimem Favorit89. Sama nazwa jak mniemam odnosi się do kultowej marki Skody Favorit, która to była takim wyższym etapem dla kierowców, którzy dość mieli już ciasnoty naszych maluszków, a nie stać ich było na zakup dajmy na to Mercedesa. Wysiądźmy jednak z owej Skody i wsłuchajmy się w twórczość Favorit89. A ta przenosi nas w głębokie lata osiemdziesiąte, gdzie syntezatory rozgrzewały umysły takich twórców jak choćby Jan Hammer, odpowiedzialny za muzykę do serialu "Miami Vice". Favorit89 odwołuje się nie tylko do muzyki z tego kultowego serialu, ale i przenosi nas w świat gier komputerowych z brzmieniami, które nieobce były posiadaczom Commodore 64 czy Amigi. Nie trudno było więc odbyć błyskawiczną podróż w czasie. Wystarczyło przymrużyć oczy a dźwięki same nasuwały nam odpowiednie obrazy. Fajnie było przypomnieć sobie czasy swojej młodości, zwłaszcza, że jak widać nie tylko ja mam sentyment do tego typu muzyki. Co ciekawe owa scena skupia coraz większe grono entuzjastów i twórców o czym przekonuje nie tylko Synth Runner 2049, ale i artyści spoza naszych granic w rodzaju Perturbatora czy Kavinsky'ego twórcy muzyki do kultowego już filmu "Drive". Sam Favorit89 wzbogacił swój występ o brzmienie gitary elektrycznej, która doskonale współgrała z dźwiękami syntezatorów. Mało tego, w jednym nagraniu pojawił się i Nightrun87, co tylko doskonale pokazuje, że twórcy tej sceny wspomagają się nawzajem. Zamiast ze sobą konkurować, wolą solidarnie pracować na wspólny sukces. O zapotrzebowaniu na tego typu dźwięki najdobitniej świadczyła żywiołowa reakcja publiczności. Trudno orzec mi ilu było tam autentycznych fanów, a ilu ludzi z przypadku, ale najważniejsze, że muzyka nie trafiała w próżnię.

Mnie najbardziej do udziału w Synth Runner 2049 zmotywowała obecność Nightrun87, którego muzyka jest najbliższa mojemu sercu. Ciepłe, melodyjne dźwięki syntezatora trafiają do mnie bardziej niż odhumanizowana i chłodna twórczość Perturbatora. I choć wiem, że to on robi za gwiazdę tej sceny, to w moim prywatnym rankingu pierwszeństwo daję muzyce z logo Nightrun87. Kolejne spotkanie z Williamem Malcolmem ukrywającym się pod tymże szyldem znów dostarczyło mi mnóstwo wrażeń i emocji. Przede wszystkim była to doskonała okazja, aby zapoznać się z nowym materiałem, jak i usłyszeć przeboje w rodzaju Starships. Aż trudno było ustać w miejscu, nogi same rwały się do tańca lecz w tej materii dałem wykazać się innym przybyłym tego dnia do klubu. Ja w skupieniu pochłaniałem kolejne porcje muzyki sycąc się nią niczym najlepszym daniem.

Niestety z uwagi na dość spore poślizgi czasowe program imprezy dość szybko się zdezaktualizował. Wiedziałem, że nie dane mi będzie bawić się do samego końca, bo impreza miała zakończyć się o drugiej w nocy, a traf chciał, że następnego dnia trzeba było pójść do pracy stąd też z bólem serca wraz z wybiciem północy opuściliśmy z Pawłem gościnne mury Alternativa Club. Gdyby wszystko zaplanowane było jak w szwajcarskim zegarku to dane by nam było obejrzeć jeszcze występ Zombie Commando lecz niestety po północy musieliśmy już zanurzyć się w nocnym pejzażu miasta. Najbardziej jednak nie mogę odżałować finałowego występu, którym był Jeremiah Kane. Wcześniejszy odsłuch kilku nagrań z zasobów YouTube zaostrzał apetyt i napawał sporym optymizmem co do prezentacji scenicznej, no ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Liczę jednak na to, że jeszcze dane mi będzie nadrobić te braki jeśli nie w ciągu najbliższych miesięcy to w jakiejś nieodległej przyszłości. Póki co wystarczyć musi płyta zakupiona przed występem, która złagodzi nieco gorzki smak zawiedzionych nadziei. 

Jakub Karczyński