30 sierpnia 2019

NAWIEDZONE STUDIO

Minionej niedzieli w Poznaniu mieliśmy wyjątkowy dzień, bowiem to właśnie w tym dniu świętowaliśmy dwudziestą piątą rocznicę wyjątkowej audycji jaką jest "Nawiedzone Studio". Każdy kto szuka w radiu czegoś więcej niż tylko wielkie przeboje okraszone komentarzem nie najwyższych lotów, powinien zainteresować się tym programem, który choć bazuje w większości na rocku, nie boi się też sięgać po inne gatunki muzyczne. Nie znajdziecie go jednak w swoich radioodbiornikach bowiem jego zasięg ogranicza się tylko do terenu Poznania, ale wystarczy wejść w niedzielę o godzinie 22:00 na stronę radia Afera (https://www.afera.com.pl/) i już możecie cieszyć się nieszablonową muzyką i wielką wiedzą prowadzącego. No właśnie, prowadzący. Pan Andrzej to człowiek dość oryginalny, zakręcony na punkcie muzyki jak mało kto. Jego prywatna kolekcja płyt z pewnością jest w stanie zawstydzić niejednego melomana czy radiowca. Nie widziałem jej na własne oczy, ale wiem, że jest ogromna. Nie powinno więc dziwić, że każdy program aż skrzy się od różnego rodzaju nastrojów muzycznych. Choć audycja trwa cztery godziny, to i tak nie jest w stanie pomieścić tego wszystkiego co chciałby zaprezentować prowadzący. Ileż to razy słyszałem od Pana Andrzeja, że on ma jeszcze muzyki na kolejne kilka godzin, a tu trzeba ograniczyć się do tych "skromnych" czterech.

"Nawiedzone Studio" to program, który odkrył dla mnie mnóstwo pięknej muzyki, także tej o jakiej piszę na łamach "Czarnych słońc". Ileż to rozmów odbyłem z Panem Andrzejem na temat płyt i zespołów tego dziś już nie jestem w stanie zliczyć. Pamiątką z tamtych spotkań pozostały mi małe karteczki, na których to Pan Andrzej zapisywał mi płyty danego artysty, od których warto zacząć poznawać jego twórczość. Część z nich dziś dumnie spogląda na mnie z regału i cieszy nie tylko oko, ale i ucho. Mam nadzieję, że w kolejnych latach nie zabraknie nowych inspiracji. I choć nie zawsze podzielam fascynacje muzyczne Pana Andrzeja, to słucham audycji w każdą niedzielę z ogromną przyjemnością bowiem takich programów jak "Nawiedzone Studio" nie ma już za wiele w eterze. To właśnie za jej sprawą w ostatnich tygodniach odkryłem dla siebie muzykę grupy Wire Train. Ten amerykański zespół grający nową falę nawiązywał nici muzycznego porozumienia z grupami z Wysp Brytyjskich, które łączyły w swojej twórczości elementy muzyki punk z bardziej popowymi rzeczami. W taki oto sposób uzyskałem kolejny drogowskaz prowadzący mnie w nowe rejony muzyczne. I tak niemal od piętnastu lat wyławiam z audycji co smaczniejsze kąski, które później lądują w moim odtwarzaczu. W związku z tym uznałem, że warto podziękować Panu Andrzejowi za te wszystkie lata, dostarczając mu do radia kartkę z życzeniami. Jej treść jest ogólnodostępna więc śmiało mogę zamieścić poniżej jej treść.

"Nawiedzone Studio" ma już 25 lat. Byłem w podobnym wieku, gdy pewnej niedzieli kręciłem gałką radiową w poszukiwaniu ciekawej muzyki. Nie pamiętam już jaki utwór zwrócił na siebie moją uwagę, ale wyregulowałem radiową falę na 98,6 MHz i od tamtej pory ciągle się jej trzymam. Ileż to płyt poznałem dzięki Panu, tego już nie zliczę.  Na moich półkach piętrzą się dziesiątki albumów, które kupiłem za sprawą Nawiedzonego Studia. Do dziś pamiętam audycję, w której to zaprezentował Pan fragmenty „Twist Of Shadows" grupy Xymox i wrażenie jakie zrobił na mnie ten album. Lata mijają, a ja wciąż uważam ją za jedną z najważniejszych płyt swojego życia. Poza tym to za sprawą "Nawiedzonego Studia" poznałem zespół The Mission, który to uwielbiam po dziś dzień. 

Bez wszystkich tych niedzielnych nocek z pewnością byłbym uboższy o wiele dźwięków jak i interesujących opowieści, które im towarzyszyły.   

Nie pozostaje mi nic innego jak podziękować Panu za wszystkie te piękne wieczory i życzyć "Nawiedzonemu Studiu" kolejnych 25 lat. Płyt do audycji z pewnością nie zabraknie, a i o zapał jestem spokojny.  

Każdy komu nie dane było wysłuchać choćby jednej audycji "Nawiedzone Studio" niech w najbliższą niedzielę naprawi ten błąd. Zapraszam do słuchania w imieniu swoim jak i Pana Andrzeja.

Jakub Karczyński


PS Zdjęcie wykonane ręką Andrzeja Masłowskiego. Tak, to ta sama ręką co nastawia płyty w audycji "Nawiedzone Studio" :P
  

21 sierpnia 2019

BLIŻEJ BOGA

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Te słowa w swoim życiu słyszał chyba każdy z nas. Ich wymowa jest chyba dla każdego czytelna i zrozumiała. Przypomniałem sobie o nich w miniony poniedziałek, gdy wyciągałem ze skrzynki przesyłkę z Okinawy. Zanim jednak o jej zawartości, cofnijmy się w czasie o jakieś dwa tygodnie. Wtedy to właśnie otrzymałem na swoją skrzynkę pocztową wiadomość od pewnego sklepu internetowego o następującej treści: Przykro nam, ale nie mamy dla Ciebie dobrych wieści Chwilę po tym jak złożyłeś Twoje zamówienie, nasz dostawca próbował zarezerwować dla Ciebie zamówiony artykuł. Niestety okazało się, że zamówione produkty nie są aktualnie dostępne w ich zasobach. Zapas po prostu się wyczerpał… To oznacza, że byliśmy zmuszeni anulować Twoje zamówienie. Pierwszą reakcją była myśl: a niech to szlag! Emocje jednak po chwili opadły i przyszedł czas oswojenia się z tą informacją. Przetrawiłem ją więc bez zbędnego ociągania i pogodziłem się z faktem, że zamówiony album "Closer To God" (1992) grupy Television Personalities, nie stanie jednak na mojej półce. Szkoda bowiem utwór tytułowy tak mocno wkręcił mi się w głowę, że zapragnąłem mieć ten album w swojej płytotece. Nie było to rzecz jasna pierwsze wydanie lecz wznowienie tejże płyty, które na rynku pojawiło się w 2006 roku. Wydane jak mniemam w cienkim kartoniku mającym w zamyśle imitować płytę winylową. Przypuszczenie swoje opieram na innym albumie tejże grupy wznowionym kilka lat wcześniej. Forma wydania może i ciekawa, ale i tak gdybym miał wybór, to bez mrugnięcia okiem wybrałbym edycję w plastikowym pudełku. No nic na to nie poradzę, że tak jak nie zapałałem wielką miłością do analogów, tak też nie pokochałem ekologicznych opakowań. Zostawmy jednak ten temat i skupmy się na rzeczonym albumie. Chcąc jakoś umniejszyć sobie poczucie zawodu i rozczarowania zajrzałem na pewien zagraniczny portal aukcyjny by sprawdzić jak tam wygląda sprawa z dostępnością tego tytułu. Okazało się, że łatwiej tam kupić kompakt z epoki wydany w plastikowym pudełku niż ową ekologiczną reedycję. Nie muszę chyba mówić, że fakt ten sprawił mi ogromną radość. Pozostało tylko wybrać najbardziej korzystną ofertę i czekać nadejścia przesyłki. W cenie jaką przyszłoby mi zapłacić za moje niezrealizowane zamówienie, miałem opłacony album jak i jego wysyłkę do Polski. Oferta była naprawdę korzystna więc nie było się tu nad czym zastanawiać. Nawet koszty przesyłki biły na głowę inne oferty. Wysyłka z Okinawy to zaledwie dwadzieścia siedem złotych, co przy kwotach rzędu stu złotych za paczkę z USA stanowi śmiesznie mały koszt. Co prawda w aukcji zaznaczono, że płyta może spędzić w podróży i miesiąc czasu, ale na szczęście dotarła do mnie po tygodniu oczekiwania. W poniedziałek wyjąłem ją ze skrzynki pocztowej i niemal od razu trafiła do odtwarzacza. Póki co, nic więcej o zawartości muzycznej napisać nie mogę bowiem pierwsze wrażenia nie zawsze są trafne. Poza tym ogrom materiału jaki wypełnia ten album wymaga odpowiedniej ilości czasu by móc wyrobić sobie opinię na jego temat. Z pewnością poświęcę mu nieco uwagi na łamach "Czarnych słońc" jednak trudno mi powiedzieć kiedy to dokładnie nastąpi. Z pewnością temat nie zaginie bo w niedalekiej przyszłości chciałbym przybliżyć nieco sylwetkę samego zespołu bo zdaje się, że w naszym kraju nie są zbytnio popularni. Ciekawi mnie czy kiedykolwiek ktoś emitował ich nagrania na falach rodzimego eteru. Jeśli jesteście w posiadaniu takich informacji to dzielcie się nimi w komentarzach. Tymczasem pora kończyć ten wpis bo płyta sama się nie przesłucha.

Jakub Karczyński

18 sierpnia 2019

MR HUSSEY

Jesień zbliża się wielkimi krokami, tak jak i koncert Wayne'a Husseya w urokliwej stolicy Dolnego Śląska. Przyznam szczerze, że gdy dowiedziałem się o tym wydarzeniu, nie od razu zapałałem entuzjazmem i początkowo nie brałem pod uwagę swego uczestnictwa. Pomyślałem sobie, że jeśli ten występ będzie oparty o jego solowy, dość nudny dorobek, to chyba nie warto nim sobie głowy zawracać. Nie umieszczałem go przeto w swoim koncertowym grafiku, a myśl o nim podryfowała sobie spokojnie w odmęty mojej pamięci. Aż tu pewnego dnia zaczepia mnie mój towarzysz koncertowy i pyta czy wybieramy się we wrześniu na Husseya. Zamiast powiedzieć, że nie, że to pewnie straszne nudy będą, dałem sobie chwilę do namysłu. Pierwsza myśl jaka zaświtała mi w głowie to taka, że skoro dobry kolega oferuje ci swoje towarzystwo, to głupotą byłoby zaprzepaścić okazję obejrzenia swego ulubieńca, nawet jeśli ze sceny miałoby wiać nudą. Poza tym lepiej przekonać się o tym na własnej skórze, niż dowiedzieć się z prasy jaki to fantastyczny występ przeszedł mi właśnie koło nosa. Jeśli dodamy do tego fakt, że ceny biletów były śmiesznie niskie, to już naprawdę nie było nad czym się zastanawiać. Nie spieszyłem się jednak z zakupem biletu bo nie czułem jakiejś wielkiej presji, że oto trzeba się sprężać bo zaraz wejściówek zabraknie. Hussey to nie Depeche Mode czy inna Metallica, których występy wyprzedają się w mgnieniu oka. Poczekałem sobie zatem spokojnie do połowy sierpnia i w końcu zmobilizowałem się by zakupić bilet. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem, że zostało ostatnie dziesięć biletów. Odetchnąłem z ulgą, ale też i ucieszyłem się z faktu takiego zainteresowania występem Husseya. Miejsca siedzące wyprzedane co do sztuki, pozostały tylko stojące. Nic nie szkodzi, bo i tak innych biletów nie braliśmy pod uwagę. Gdy już chwyciłem w swe ręce wydruk z napisem Wayne Hussey ex Sisters Of Mercy, The Mission dotarło do mnie, że oto przyjdzie mi kolejny raz stanąć oko w oko z człowiekiem, który odpowiada za utwory, które kształtowały moją wrażliwość muzyczną. Jako że koncert będzie dość kameralny, mam nadzieję, że trafi się okazja, aby strzelić sobie selfie z Waynem. Byłaby to z pewnością niezwykła pamiątka, godna oprawienia w ramy. Trzymajcie zatem kciuki.

Jakub Karczyński
 

PROBLEMY SERCOWE

Przed kilkoma dniami dotarła do mnie dość zatrważająca informacja, w której to informowano, że Peter Murphy (ex Bauhaus) wylądował w szpitalu. We wtorkowy wieczór zgłosił się on do nowojorskiej placówki medycznej, skarżąc się na trudności z oddychaniem. Po przebadaniu lekarze orzekli, że to zawał. W związku z tym, odwołano najbliższe występy artysty. Muzyk ponoć już dochodzi do zdrowia więc pozostaje wierzyć, że ten incydent to tylko przestroga na przyszłość. Oby tylko Peter wziął sobie .... do serca zalecenia lekarzy bowiem chcielibyśmy nacieszyć się jeszcze nim jak i jego nową muzyką. Czekam z niecierpliwością na kolejny solowy album bo od wydania płyty "Lion" minęło już pięć długich lat. Cały czas mam też w pamięci jego wrocławski występ, na którym to zaprezentował utwory z repertuaru swej macierzystej formacji. Wypadł wtedy kapitalnie i wydawał się być w doskonałej formie. Jak się okazuje sześćdziesiąt dwa lata przebiegu mogą dość wydatnie osłabić nasz wewnętrzny silnik, a rock & rollowy styl życia nie każdemu służy. Murphy jednak nie zwalnia w tym temacie tempa, choć nie wszystkie jego poczynania zasługują na poklask. Przypomnijmy choćby jego ubiegłoroczny incydent w Szwecji, który zakończył się wyrzuceniem muzyka z jego własnego koncertu. To dopiero jest wyczyn. Chluby także nie przynosi mu wypadek samochodowy z marca 2013 roku, w którym to ciężko ranna została jedna osoba. Murphy jako sprawca zamiast udzielić pomocy, uciekł z miejsca zdarzenia lecz po krótkim pościgu ujęli go świadkowie tego wypadku. Spuśćmy więc już litościwie kurtynę milczenia na grzechy przeszłości i życzmy Peterowi szybkiego powrotu do zdrowia i więcej rozwagi tak w życiu jak i na scenie. Artyści wszakże to także ludzie, którzy zmagają się z takimi samymi problemami jak zwykli zjadacze chleba. Nawet zdawałoby się niezniszczalny Mick Jagger musiał w ostatnim czasie wyremontować swoje wiekowe serce by móc swą niezwykłą witalnością wprawiać w osłupienie kolejne pokolenia fanów. Miejmy nadzieję, że i Peter Murphy dotrzyma mu kroku wszak jeszcze nie czas by przechodzić na tamten świat. 

Jakub Karczyński

PS Autorem zdjęcia wykorzystanego w niniejszym wpisie jest Sergione Infuso/Corbis.

14 sierpnia 2019

# a to słabe: RUBICON - ROOM 101 (1995)

Każdy kto interesuje się grupą Fields Of The Nephilim, z pewnością natknął się kiedyś na nazwę Rubicon. I nie chodzi mi o rzekę, którą w 49 roku p.n.e. przekroczyć miał Juliusz Cezar, a o zespół, który zawiązał się po rozpadzie Fields Of The Nephilim. W jego skład weszli byli muzycy tejże grupy, z wyjątkiem Carla McCoy'a, który to działał pod szyldem The Nephilim. Jego dawni koledzy postanowili zaangażować nowego wokalistę i podążyć w nieco innym kierunku muzycznym niż ich macierzysta formacja. Wyzbyli się niemal całkowicie gotyckiej aury, kierując uwagę słuchacza na brzmienia o bardziej rockowym charakterze. Wydali zaledwie dwa albumy, o których dziś chyba mało kto pamięta, a przecież album "What Starts, End" (1992) to rzecz godna nie tylko przypomnienia na łamach tego bloga, ale i falach radiowych. Dziś jednak skupimy się na ich drugim albumie, który co trzeba uczciwie zaznaczyć nijak ma się do ich debiutu. Tyczy się to nie tylko muzyki, która zmieniła swój charakter, ale też i nieco obniżyła lot.

Po co więc poświęcać jej czas, skoro wokół tyle pięknej muzyki? Po pierwsze, choćby z przekory. Po drugie, nie zawsze diabeł taki straszny jakim go malują więc zanim bezmyślnie powielimy kolejny raz czyjąś opinie, warto samemu wyrobić sobie zdanie. Poniżej moje. Być może zachęci ono kogoś do podjęcia próby weryfikacji moich odczuć i obserwacji, do czego serdecznie zachęcam. Po trzecie, mam wrażenie, że album ten jest stosunkowo słabo opisany tak w prasie jak i w internecie. Przyjrzyjmy mu się więc uważnie i odnotujmy wszystkie jego plusy i minusy. 

Znając zawartość muzyczną ich debiutu szybko zorientujemy się, że ktoś świadomie czy też nie, przestawił wajchę zwrotnicy kierując nas tym samym na inny tor. W sferze dźwiękowej zrobiło się jakby bardziej szorstko, tak jakby Rubicon zapragnął być drugim Pearl Jam. Nawet wokal łudząco przypomina manierę Eddie'go Veddera. Jeśli spojrzymy na rok wydania tejże płyty to chyba trop jaki podłapaliśmy nie okaże się błędny. Są to rzecz jasna tylko domysły bo nie znalazłem potwierdzenia w żadnym dostępnym mi źródle, że to właśnie na fali popularności tego stylu, Rubicon zamienił skóry na flanelowe koszule. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych to grunge rozdawał karty w muzyce i nie powinno dziwić, że część grup postanowiła ogrzać się w jego blasku. Tak właśnie tłumaczę sobię tę niespodziewaną woltę stylistyczną, której dokonał Rubicon. Przyznam szczerze, że początkowo byłem bardzo rozczarowany tym albumem. Mało tego, pozbyłem się go ze swej kolekcji nie chcąc zaśmiecać sobie nim półki. Lata mijały, a mnie coraz częściej nachodziła chęć ponownej konfrontacji z tą muzyką. Podjąłem więc próby odkupienia tejże płyty, co wcale nie było prostą sprawą bowiem album ten został wycofany już z katalogu Beggars Banquet. Na szczęście są jeszcze portale aukcyjne, gdzie od czasu do czasu pojawia się ten tytuł, dzięki czemu po kilku latach nieobecności znów zagościł on na mej półce. Co ciekawe ponowna konfrontacja nie wywarła na mnie już tak jednoznacznie negatywnego wrażenia.

Po latach muszę przyznać, że to całkiem zgrabny album, którego zalety odkrywa się stopniowo, krok po kroku. Owszem, mniej tu subtelności, którą zastąpił zgiełk, surowość i brud, ale wielbiciele "What Starts, End" także powinni posłuchać tej płyty. Zespół choć zmienił styl, to nie odciął się całkowicie od swych korzeni. Słychać to zwłaszcza tam, gdzie grupa nieco zwalnia swój impet jak choćby w Rest A While czy On Your Side. W obu tych kompozycjach pobrzemiewają jakieś dalekie echa twórczości Fields Of The Nephilim, co przydaje temu albumowi dodatkowego smaku. Widać muzyczne DNA wciąż dawało o sobie znać pomimo prób jego stłumienia. Co ciekawe, brzmienia te wplecione w nowe oblicze grupy prezentują się niezwykle naturalnie, a przy okazji są ukłonem w kierunku dawnych fanów. W mojej ocenie to najlepsze fragmenty tego albumu, choć warto zaznaczyć, że cała płyta trzyma równy poziom. No może z wyjątkiem jedynej ballady jeśli takim mianem można określić nagranie This Drenching Night, które nieco odstaje od reszty tak formą jak i poziomem. Warto też zwrócić uwagę na utwór Ageless inicjujący płytę, który to od razu wrzuca słuchacza na głęboką wodę. Jest mocno, energetycznie, ale i melodyjnie. Myślę, że niejeden wielbiciel flanelowych koszul poczuje przyjemne mrowienie na plecach. Swoją drogą ciekawie byłoby usłyszeć te utwory w wykonaniu Pear Jam bo jak sądzę te dźwięki są najbliższe ich stylistyce. Takie Doubt All wręcz wzorcowo wpasowałoby się w ich repertuar. Rubicon choć próbował podążyć ich śladem, nie odniósł większego sukcesu i po wydaniu albumu "Room 101" ślad po nich zaginął. Jakie byłyby dalsze losy ich kariery, tego możemy się już tylko i wyłącznie domyślać, albowiem nic nie wskazuje na to, aby Rubicon miał wznowić działalność. Pozostawili nam po sobie dwie płyty, po które sięgają wyłącznie wtajemniczone jednostki. Warto więc przypominać, o takich albumach, aby wydobyć je na światło dzienne i być może zainteresowanać nimi kolejne pokolenia słuchaczy.

Zanim opuścimy kurtynę, podsumujmy to wszystko o czym była już mowa. Płyta "Room 101", która z perspektywy czasu jawi się jako nowe otwarcie, okazała się gwoździem do trumny z napisem Rubicon. Zmiana muzycznego kursu powiodła ich wprost do krainy zapomnienia, choć obiektywnie rzecz biorąc album ten miał pewne zadatki, aby odnieść sukces. Co zatem poszło nie tak? Możemy tylko spekulować, ale w moim odczuciu albo nie było już zapotrzebowania na taką muzykę albo nastąpił odpływ starych fanów, którzy nie zaakceptowali nowego oblicza grupy. W grę wchodzą też inne czynniki, jak choćby dojście do głosu nowej sytlistyki w postaci britpopu, która to odsunęła w cień ponury, brudny grunge, zastępując go muzyką, której korzenie tkwiły w twórczości The Beatles. Takiej wolty stylistycznej w przypadku Rubiconu sobie nie wyobrażam, więc może dobrze się stało, że historia ta dobiegła końca wraz za albumem "Room 101".

Jakub Karczyński

PS Polecam wnikliwie przyjrzeć się okładce płyty bo skojarzenia jakie ze sobą niesie są conajmniej interesujące. Z jednej strony wygląda ona tak jakby została stworzona przez Marka Wilkinsona czyli nadwornego niegdyś grafika grupy Marillion dowodzonej przez Fish'a. Myślę, że obwoluta albumu "Fugazi" (1984) najlepiej zilustruje to co mam na myśli. Podobieństwa wręcz same narzucają się do oczu. To jednak nie koniec skojarzeń bo wystarczy wziąć do ręki kopertę albumu "Definitley Mayby" (1994) grupy Oasis, aby stwierdzić, że "Room 101" został stworzony wedle tej samej koncepcji. I żeby nie było niedomówień, za każdą z tych trzech okładek stoi inny autor.