18 października 2023

POZA STREFĄ KOMFORTU


Końcówka lata była tego roku wyjątkowo gorąca. Choć zdawało mi się, że w powietrzu wyczuwam już zapach jesieni, to jednak lato postanowiło powalczyć o swój wymiar czasu do samego końca. Ani myślało kapitulować choć przecież prędzej czy później musiało ustąpić miejsce swej siostrze. Ta zadbała o to by nie zabrakło nam corocznego festiwalu kolorów w koronach drzew, ale i sprawiła, że z każdym kolejnym dniem zmuszeni jesteśmy zakładać na siebie coraz więcej odzieży. Jesień to też dobry czas by wrócić do dawno niesłuchanych płyt, a także odpowiednia chwila by zmierzyć się z albumami, z którymi dotychczas jakoś nie było nam po drodze. Zanim jednak podejmiemy się wyzwań warto choć na moment odkurzyć płyty swych ulubieńców.

Wracam więc do albumu "Faith" (1981) grupy The Cure, który wyjątkowo dobrze brzmi, gdy za oknem szarzyzna zaczyna pożerać otoczenie. Chłód muzyki idealnie współgra z temperaturą na termometrze, która pikuje w dół coraz szybciej i szybciej. Głos Roberta Smith'a choć bywa niekiedy lodowaty (Funeral Party) potrafi też wlać w słuchacza nieco ciepła (All Cats Are Grey) i sprawić, że poczujemy się jak pod ciepłym kocem. Trylogia w skład, której wchodzą albumy "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" i "Pornography (1982) to moja ulubiona "lektura" na jesienną słotę. Ciepło tego pierwszego jest jak początek jesieni. Chłód tego drugiego to z kolei jesień w pełnym rozkwicie, a mrok trzeciego to już zima ze swymi krótkimi i ponurymi dniami. Pozycja obowiązkowa dla wszelkiej maści melancholików i dołersów.

Jesień to także czas na powrót do tych nieco bardziej wymagających albumów stąd też daje szansę takim płytom jak "Just After Sunset. The Poetry Of Rainer Maria Rilke" (1998). Jest to efekt współpracy dwóch nietuzinkowych artystów, z których jeden (Martyn Bates) jest filarem zespołu Eyeless In Gaza, a z kolei ona (Anne Clark) jest angielską poetką, która poza pisaniem wierszy działa także na polu muzyki. Na ich wspólne dzieło składają się teksty Rainera Marii Rilke, stanowiące za fundament, na którym to wzniesiono tę muzyczną budowlę. Album ze względu na swą oszczędność aranżacyjną może nie porywa bogactwem dźwięków, ale warto dać mu szansę w te chłodniejsze dni. Jesienna aura jest wszak jego największym sprzymierzeńcem. Płyta z kategorii ciekawostek, ale warto nastawić uszu bo być może takiej muzyki właśnie nam teraz trzeba.

Idąc za ciosem, odkupiłem sobie niedawno album, który niegdyś powędrował w świat. Wtedy ta sfera dźwięków nie znajdowała w mych uszach zrozumienia. Czas jednak zmienia nie tylko naszą zewnętrzną powłokę, ale także działa na nasze upodobania muzyczne. Stąd też obecność w mojej płytotece takich albumów jak choćby ten. "Second Edition" (1986) to druga płyta w dorobku Public Image Limited. Początkowo ukazała się w formie metalowego pudełka i tak też została nazwana - "Metal Box" (1979). W jego wnętrzu skrywały się trzy dwunastocalowe winyle oraz lista utworów. Nieco później album ten otrzymali właściciele odtwarzaczy CD. Zrezygnowano już jednak z metalowego pudełka, zmieniono okładkę oraz nazwę, a także dokonano korekty kolejności nagrań. I w takiej też formie trafił on w moje ręce. Przegryzam się przez niego niczym kwas przez metal, chłonę jego zawartość i staram się zebrać wszyskie te muzyczne klocki w jakiś logiczny twór. Trzymajcie kciuki za powodzenie tej misji.

Ostatnim wyzwaniem jakie postawiłem przed sobą jest album "Room Of Light" (1986) grupy Crime And The City Solution. Częściowo skłonił mnie do tego poznański koncert, który zaanonsowano na dziewiąty dzień grudnia. Lepszej okazji nie będzie by ich zweryfikować. Póki co, pozostają płyty, a właściwie płyta. Swego czasu miałem w swej kolekcji album "The Bride Ship" (1989), ale jakoś nie zapałałem do niego wielkim uczuciem. Poszedł więc w świat szukać przyjaźniejszego właściciela, a ja na wiele lat dałem sobie spokój z twórczością grupy. Dopiero rok temu skusiłem się na zakup kolejnego albumu, który ponoć jest ich opus magnum. Tak zapewniał recenzent nieodżałowanego czasopisma "Zine" pisząc o nim tak: Najlepsza płyta zimnej, bluesowo - postpunkowej kapeli Micka Harveya i Rowlanda S. Howarda, związanych z Birthday Party i The Bad Seeds. Na pewno nie ma na tej płycie hitów. Za to jest zbiór ballad i taka gotycka strzelistość, że można nią sobie żyły popodcinać. A z katakumb w tle przebija się jazgotliwa, nie taka znów przyjemna bluesowa gitara. Ta płyta to czysta depresja, jak "Closer" czy "In The Flat Field". Prawda, że brzmi zachęcająco? 

Czas więc wracać do słuchania muzyki i zgłębiać to co dotychczas nie zostało zgłębione.
 

Jakub Karczyńśki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz