27 maja 2015

RYCERZE PROGRESYWNEGO STOŁU

Za sprawą archiwalnych audycji Tomka Beksińskiego, znów rozsmakowałem się w starym rocku. Ileż piękna skrywa w sobie ta muzyka, wiedzą tylko ci, którzy odkryli dla siebie ten świat. Cała reszta może tylko żałować, że nie dane im było wysłuchać tak pięknych płyt jak choćby debiutancki album King Crimson "In The Court Of The Crimson King" (1969), Yes "Close To The Edge" (1972) czy z mniej oczywistych rzeczy Renaissance "Turn Of The Card" (1974) czy Strawbs "Witchwood" (1971). Zdaje sobie sprawę, że dla młodego odbiorcy, jest to muzyka dla starych dziadów, którą omija się szerokim łukiem. Trudno też mieć do nich o to pretensje, bowiem nikt nie pokazał im, czym była muzyka przed ich narodzeniem. Stąd też trudno od nich wymagać by znali rzeczy, które dla starszego pokolenia są rzeczami oczywistymi. Można by sądzić, że w dobie Internetu, są oni w uprzywilejowanej sytuacji, bowiem mają wszystko na wyciągnięcie ręki. Jedyne czego im brak to przewodnika, który pokazałby im, czym warto byłoby się zainteresować, a na co szkoda marnować czas. Kogoś, kto wprowadziłby ich w ten świat i uruchomił wyobraźnie, tak jak robił to wspomniany już Tomek Beksiński, odkrywając przed słuchaczami historie zawarte w tekstach utworów. Mało tego, za pomocą słów i muzyki potrafił zbudować tak sugestywny program, którego nazwanie dziełem sztuki, nie będzie chyba zbyt wielką przesadą. Dlatego uważam za wielki błąd, marginalizowanie audycji autorskich, które przecież miały tak istotny wkład w kształtowanie się gustów muzycznych w naszym kraju. Prezenterzy pokroju Tomka Beksińskiego, Piotra Kaczkowskiego czy Wojciecha Manna wykonali naprawdę kawał świetnej roboty. Oczywiście zaraz znajdą się głosy, które będą próbowały zdyskredytować ich pracę, ale zastanówmy się, gdzie dziś bylibyśmy gdyby nie oni. Skąd w czasach przedinternetowych czerpalibyśmy wiedzę o muzyce, gdyby zabrakło tych programów. To przecież właśnie dzięki ich audycjom szeroka publiczność mogła poznać albumy takich grup jak choćby King Crimson, Eloy, Marillion czy Camel. Ta muzyczna baza, dała nam podstawy do dalszych poszukiwań. Pozwoliła poszerzyć swą muzyczną wiedzę, ale też i uzyskać nową, szerszą perspektywę. Może się okazać, że to co dziś wydaje nam się nowatorskie i odkrywcze, zostało już zrobione przed laty z lepszym bądź gorszym skutkiem. Jeśli tylko odważymy się zapuścić na te nieznane terytoria zasnute gęstą mgłą, być może znajdziemy tam coś, co nie tylko wzbogaci, ale być może i zmieni nasze życie.

Po przejrzeniu moich tegorocznych zapisków, stwierdziłem, że inwestuję głównie w stare albumy. Wśród sześćdziesięciu płyt jakie zakupiłem w tym roku, tylko trzy z nich sygnowane są datą 2015. Słabo. Nie wiem czy to brak znaczących premier, czy też rzeczy, które mogłyby mnie zainteresować, powstają w takim undergroundzie, że trudno do tego dotrzeć. Obiecałem sobie w tym roku, że odkryję dla siebie jakieś nowe twarze, ale póki co marnie mi to idzie. Z drugiej strony, nie szukam ich jakoś zbyt intensywnie. Szczerze mówią nie chce mi się godzinami siedzieć na YouTube i przeszukiwać zasoby serwisu, licząc na jakiś złoty strzał. Może to i błąd, ale ilość płyt jaka czeka na przesłuchanie, po prostu nie pozwala mi na trwonienie czasu. Dlatego też drążę te tunele, które już znam. Uzupełniam dyskografię moich ulubieńców, ale też i poznaję "nowe" grupy sprzed lat, które to znane były mi jedynie z nazwy. Przykładem może być grupa Magazine, która zaczarowała mnie swym albumem "Real Life" (1978). Wspominałem o niej w jednym z poprzednich wpisów, a teraz czekam już niecierpliwie na dosłanie mi drugiego albumu w ich dyskografii "Secondhand Daylight" (1979). Jutro z kolei odbieram "Future Games" (1971) Fleetwood Mac, którym to tak zachwycał się Tomek Beksiński. Pamiętam utwór tytułowy, wyemitowany w audycji z 26 wrześnie 1998 roku, w której to Tomek żegnał swoją mamę. To tylko jedna z wielu pereł jakie Tomek zadedykował swojej zmarłej mamie. Co by nie mówić, była to jego jedna z najpiękniejszych, najbardziej poruszających i zarazem najsmutniejszych audycji. Takich, po których uczucie nostalgii jeszcze długo człowieka nie opuszcza.

Jakub Karczyński 

PS Do zilustrowania niniejszego postu posłużył mi obraz "Rycerz na rozdrożu" autorstwa Wiktora Wasniecowa.

23 maja 2015

WYJŚCIE Z MROKU


Tak mogłaby wyglądać okładka nowej płyty Fields Of The Nephilim, gdyby tylko pan McCoy wziął się w końcu do roboty. Od wydania ostatniej płyty mija właśnie dziesięć lat, więc chyba już najwyższy czas, aby zaspokoić wilczy apetyt swoich fanów. Z tego co wyczytałem na facebook'owym profilu zespołu, są już nawet jakieś premierowe utwory, które to grupa będzie prezentować na koncertach. Miejmy nadzieję, że na tym się nie skończy i otrzymamy tak bardzo oczekiwany nowy album Fields Of The Nephilim. Miejsce na półce na pewno się znajdzie, a i w winylowym pudle przestrzeni nie poskąpię. Gdyby tak jeszcze do składu powrócili oryginalni muzycy znani z płyt "Dawnrazor" (1986), "The Nephilim" (1988) czy "Elizium (1990) to moglibyśmy mówić już o pełni szczęścia. Niestety, chyba się na to nie zanosi, tak więc pan McCoy jest zmuszony dźwigać ciężar nazwy, wyłącznie na własnych barkach. Sam zresztą wybrał tę drogę, deklarując przez wieloma laty: Jeśli o mnie chodzi, ja jestem wszystkim, co kryje się pod nazwą Fields Of The Nephilim i mam prawo z niej korzystać, nawet jeśli innym się to nie podoba. Wyrzucił w ten sposób pozostałych muzyków, zatrzaskując z hukiem za nimi drzwi. I choć od tego czasu upłynęło wiele wody w Tamizie, a i w międzyczasie do zespołu powróciła część muzyków dawnego składu, to od niemal piętnastu lat, niepodzielnym panem i władcą Fields Of The Nephilim jest osamotniony Carl McCoy, który przy pomocy nowych muzyków podtrzymuje ogień w tej świątyni. Mam nadzieję, że wkrótce grupa przebudzi się z tego wydawniczego letargu i udowodni nam, że wieloletnie oczekiwanie na nowy album, nie było czasem straconym. Cóż, nie pozostaje nam nic innego jak mocno zaciskać kciuki i wypatrywać na horyzoncie nowej płyty Fields Of The Nephilim.

Jakub Karczyński 

21 maja 2015

DUCH W RADIOWYM ETERZE

Wczoraj zacząłem przesłuchiwać archiwalne audycje Tomka Beksińskiego dostępne w Internecie. Słucham ich, by wyłowić nie tylko piękną muzykę, ale przede wszystkim głos Tomka i jego opowieści, które tak silnie oddziaływały i chyba wciąż oddziałują na kolejne pokolenie słuchaczy. Tak misternie przygotowanych i przemyślanych audycji nie miał nikt w całym naszym radiu. W programach, które prowadził wszystko musiało się zgadzać. Nie było miejsca na przypadek. Utwory dostosowane były do określonego nastroju, konwencji programu czy też stanu emocjonalnego w jakim akurat znajdował się Beksa. Niejako wynikały z siebie, prowadząc słuchacza ścieżką jaką wyznaczył im Tomek. Poprzez przefiltrowanie ich przez własne uczucia, nadawał tym programom niezwykle emocjonalny ton. Słuchacz miał wrażenie, że głos z radia, który do niego mówi, jest kimś na kształt przyjaciela, który poprzez fale eteru przemyca fragmenty swego życia. Rozrzuca drobne okruszki, z których potencjalny słuchacz składał sobie jego obraz, a także odnosił jego słowa i muzykę do własnego życia. Nic dziwnego, że audycje Tomka cieszyły się tak wielką popularnością. Szkoda, że jego samobójcza śmierć przerwała tę piękną nić, a w radiowym eterze powstała wielka, czarna dziura, której nic nie jest w stanie zapełnić. 

Na szczęście są jeszcze miejsca w Internecie, gdzie możemy posłuchać sobie jego starych audycji, utrwalonych przez fanów, którzy wciąż marzą, że któregoś dnia włączając radio, usłyszą ten niesamowity głos. Na ironię zakrawa fakt, że pamięć o Tomku kultywowana jest dziś w głównej mierze w Internecie i przy użyciu komputerów, których to Beksa szczerze nienawidził. Niemniej, gdyby nie one, to dziś o jego programach pamiętaliby tylko jego najwierniejsi fani, a tak wciąż mogą one zdobywać kolejnych słuchaczy, którym nie dane było usłyszeć Tomka za życia. Sam jestem tego najlepszym przykładem. O audycjach Beksy, dowiedziałem się kilka lat po jego śmierci. Nie pamiętam już nawet w jakich okolicznościach natknąłem się na jego nazwisko, pamiętam za to z jakim mozołem wyrywałem z internetowych czeluści jego kolejne audycje i nagrywałem je na płyty, skrupulatnie opisując utwory w nich prezentowane. Mam je po dziś dzień i przechowuje jak najcenniejsze relikwie. Nie wiem tylko czy zapis wytrzymał próbę czasu. Może ulotnił się niczym duch, tak jak miało to miejsce z fragmentami jego ostatniej audycji, w której to pojawiły się jakieś szumy i trzaski. Sprawdzę to przy najbliższej okazji. 

Tymczasem jestem jeszcze winien pewne małe wyjaśnienie. Być może niektórzy zadają sobie pytanie, co sprawiło, że akurat dziś postanowiłem wspomnieć o postaci Tomka Beksińskiego. Odpowiedź kryje się w jego ostatniej audycji. Wtedy to, nadawana była płyta "Rajaz" (1999) grupy Camel, którą to Tomek był wręcz oczarowany. Pamiętam jak się nią ekscytował, prezentując nagrania The Final Encore oraz tytułowy Rajaz. Tak się akurat składa, że przed kilkoma dniami i mnie udało się wejść w posiadanie tejże płyty, która to przywołała wspomnienia tamtej audycji, a stąd już prosta droga do postaci tego wyjątkowego prezentera. Mam nadzieję, że muzyka jaka dobiega teraz z głośników, dociera też na ciemną stronę księżyca, gdzie z pewnością zacumował Tomek. Ciekawi mnie tylko czy i tam, wśród tumanów księżycowego pyłu, można gdzieś dostrzec wielbłądzią sylwetkę.

Jakub Karczyński  
  

11 maja 2015

THE CASSANDRA COMPLEX - WETWARE (2000)

Geneza nazwy grupy The Cassandra Complex jest jasna i czytelna dla wszystkich tych, którzy czytali "Illiadę" Homera, bądź chociaż zetknęli się z fragmentami tego dzieła. Pozostałym należy się słówko wyjaśnienia. Termin kompleks Kassandry, wywodzi się z mitologii greckiej i dotyczy córki króla Troi, w której to zakochał się bóg Apollo. W imię tej miłości, obdarzył on ją darem przewidywania przyszłości. Niestety, Kassandra odrzuciła jego zaloty ściągając na siebie jego gniew. Wzgardzony Apollo, rzucił na nią przekleństwo, które sprawiało, że ludzie nie dawali wiary jej przepowiedniom. Pomimo wiedzy o zbliżającej się zagładzie miasta, nie mogła przekonać mieszkańców do swych wizji, ani zmienić biegu wydarzeń. Tyle jeśli chodzi o mitologię. Skupmy się teraz na grupie brytyjskich muzyków, którzy w 1980 roku postanowili zawiązać zespół o nazwie The Cassandra Complex. Muzyka jaką zaproponowali była mieszanką stylów łączących zarówno post punk, gotyckiego rocka, dark wave, a nawet industrial. Wszystkie te style miały swój punkt wspólny - mrok. Pomimo, że grupa ceniona jest w wielu kręgach muzycznych, nigdy nie zyskała na tyle dużej popularności, aby zaistnieć obok gigantów tej sceny. Nie przeszkadzało to jednak grupie nagrywać kolejnych albumów i być aktywną do dziś dnia. Choć jej dorobek płytowy zamyka się w liczbie siedmiu albumów studyjnych, to nie jest powiedziane, że to ich ostatnie słowo. Co prawda od wydania płyty "Wetware" (2000), ostatniej w ich dorobku, mija właśnie piętnaście lat, ale jak udowodniło Fields Of The Nephilim, nadzieja umiera przecież ostatnia. W oczekiwaniu na kolejny album, przyjrzyjmy się płycie "Wetware".

Zaczyna się naprawdę imponująco, od nagrania Valis, które otwiera przed nami bramy do cyberpunk'owego świata znanego choćby z kart powieści William'a Gibson'a. Do tego dochodzi równie mroczny i głęboki głos wokalisty, który spina elementy tej gotyckiej konstrukcji w imponującą całość. I nie myślcie sobie, że to jakieś smętne, trzecioligowe popłuczyny, bo tak energetycznego i zarazem klimatycznego utworu może pozazdrościć im niejeden pierwszoligowy zespół. Spore wrażenie robi też kolejne nagranie, którym jest Twice As Good. Podbite tanecznym rytmem, świetnie łączy gotycką atmosferę z elektronicznymi eksperymentami grupy. Oba te nagrania mogłyby być sporymi przebojami na niezależnych listach przebojów, bo mają ku temu wszelkie predyspozycje. Nieco mniej ciekawie wypada nagranie N.U.D. , które to wkracza w bardziej industrialną strefę dźwięków. Także Bad Faith nie za wiele wnosi do obrazu płyty. W zasadzie takim języczkiem u wagi jest tu transowy klimat, który napędza cały utwór. Jednak najlepsze dopiero przed nami. Pięknie robi się już za sprawą mitycznego fenix'a (Phoenix), który wzlatuje wysoko w niebo, a wraz za nim wznosi się i muzyka. Zwróćcie też uwagę na nagranie When I Fall In Love, udowadniające, że siła tkwi w prostocie. Nie potrzeba żadnych skomplikowanych struktur, aby uzyskać imponujący efekt. Co by nie mówić, mają panowie smykałkę do komponowania pięknych utworów. Nawet jeśli porywają się oni na nieco bardziej skomplikowane dźwięki, nie wyzbywają się oni melodii, które to są ich wielkim atutem. Przykładem mogą tu być nagrania My Possession oraz  Dione Fortune, który to jest wariacją na temat O Fortuna Carl'a Orff'a. Końcówka płyty to już prawdziwy taniec gigantów. Te ponad ośmiominutowe kolosy stanowią prawdziwe wyzwanie dla słuchacza, nie tylko ze względu na czas trwania, ale i na dźwięki tu zawarte. Zarówno Never jak i Blood Vessel, trudno uznać za szczególnie porywające. No może pierwsze z nich jeszcze jakoś się broni, ale drugie z nagrań ciągnie się niemiłosiernie, nie dając żadnej nadziei na koniec. Po sforsowaniu tych wielkich, muzycznych gór, naszym oczom ukazuje się ostatnia, ale i największa góra. Na szczęście z wszystkich trzech kolosów, prezentuje się ono najprzystępniej. It's OK daje nam w końcu chwilę wytchnienia i relaksu, który przyda się każdemu, kto dotrwał do końca tej wcale przecież nie najkrótszej płyty (66:26).  Dobrze też sprawdzi się na koniec ciężkiego dnia, gdy słońce chowa się już za horyzontem, oznajmiając nam, że oto właśnie nastał zasłużony czas odpoczynku.

Powrót po siedmioletniej nieobecności albumem "Wetware", był na pewno sporym wyzwaniem i swoistym testem dla grupy. Nie było przecież pewności, że jest do czego i do kogo wracać. Dawni fani mogli przecież już zapomnieć o grupie, a podjęty przez zespół wysiłek mógł okazać się zbędny. Niestety, trudno mi powiedzieć jak został przyjęty ten album i czy odzew był taki na jaki liczyła grupa. W tej sprawie trzeba by zasięgnąć języka u samego zespołu. Faktem jest, że po wydaniu tej płyty, nastała wydawnicza cisza, która trwa do dziś. Czy doczekamy się następcy albumu "Wetware"? Mam nadzieję, że tak, bo wydaje mi się, że grupa The Cassandra Complex nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. 

Jakub Karczyński

04 maja 2015

EPITAFIUM DLA VISAGE

Wkrótce upłyną równo dwa miesiące od czasu gdy dowiedzieliśmy się o śmierci Steve'a Strange'a. Mniej więcej w tym czasie naszła mnie myśl, aby uzupełnić braki w dyskografii grupy Visage, której to przewodził nasz bohater. Od razu zaznaczę, że nie należę do ludzi, którzy rzucają się na płyty jakiegoś artysty bo tak się zdarzyło, że dokonał on akurat żywota. Wszelkie akcje pokroju histerii na punkcie Sixto Rodrigueza i filmu z nim związanego, bardziej mnie zniechęcają, niż zachęcają do zapoznania się z danym filmem czy muzyką. Wolę przeczekać te wszystkie ochy oraz achy i na spokojnie zgłębić temat. Niemniej w dniu śmierci Steve'a poczułem, że muszę sięgnąć po ostatni album Visage, wydany przed kilkoma laty. Byłem niezwykle ciekaw utworów, które to stały się swoistym epitafium i pożegnaniem artysty. Oczywiście w czasie ich tworzenia i nagrywania, zapewne przez myśl mu nie przeszło, że będzie to jego ostatnie dzieło, a wraz z ostatnią nutą, definitywnie zamknie się księga z napisem Visage. Na szczęście album "Hearts And Knives" (2013) wstydu artyście nie przynosi. Ba, rzekłbym nawet, że to nad wyraz udana płyta i piękne pożegnanie ze swymi fanami. Pomimo współczesnego brzmienia, cały czas wyczuwa się w tej muzyce ducha lat osiemdziesiątych. Przywodzi mi ona na myśl ostatni album Ultravox "Brilliant" (2012), którym to panowie udanie powrócili po wieloletniej nieobecności. Analogię między tymi dwoma wydawnictwami wyznacza głównie świetna produkcja, klarowne brzmienie, no i bardzo dobre kompozycje. Dla osób wychowanych na tej muzyce, "Hearts And Knives" będzie z pewnością miłą podróżą sentymentalną do czasów młodości, gdy nurt new romantic święcił swe największe triumfy. Czy ma ona szansę zainteresować młode pokolenie? Raczej wątpię, bo to jednak inne myślenie muzyczne, zbyt archaiczne dla współczesnej młodzieży. Poza tym nie czarujmy się, większość z nich zainteresowana jest tylko tym co tu i teraz. Ich nie interesuje muzyka sprzed paru lat, a co dopiero sprzed kilku dekad. Taka widać kolej rzeczy.

Wracając jednak do płyty "Hearts And Knives", to muszę przyznać, że zdobycie jej nie było wcale prostą sprawą. Jakby jakieś fatum zawisło nad tym albumem. Pomimo kilku ofert sprzedaży na rodzimym portalu aukcyjnym, jej zakup okazał się niezwykle problematyczny. Przy pierwszej próbie napisano mi, że okładka jest jednak zniszczona i czekają na dosłanie innego egzemplarza. Uzbroiłem się zatem w cierpliwość i postanowiłem poczekać. Po jakimś czasie dostałem informację, że płyta co prawda dotarła, ale znów coś z nią było nie tak. Pomyślałem sobie, że sprzedawca coś mi tu ściemnia, więc podziękowałem mu za współpracę. Po jakimś czasie spróbowałem szczęścia pod innym adresem. Co prawda czas realizacji mógł wynosić nawet dwadzieścia jeden dni, ale byłem skłonny do poświęceń. Po upływie wyznaczonego terminu, upomniałem się o swój album u sprzedającego. Dostałem zapewnienie, że płyta została wysłana, ale widocznie zaginęła w transporcie. Załamałem ręce, bo sądziłem, że wykorzystałem już przeznaczony mi limit pecha. Jak widać niekoniecznie tak to działa. Z każdym dniem, wiara w pozyskanie tego albumu była coraz mniejsza. Otrzymałem jednak informację, że wkrótce zostanie wysłany do mnie kolejny egzemplarz. Jakoś nieszczególnie wierzyłem w to, że trafi on w moje ręce, ale cóż było robić. Postanowiłem jednak dać sprzedawcy ostatnią szansę. Na szczęście tym razem los okazał się łaskawy. Po ponad miesięcznym oczekiwaniu wreszcie mogłem włożyć płytę do odtwarzacza i zapoznać się z tą jakże wyczekiwaną muzyką.  Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, niemniej mam nadzieje, że podobne historie będę mnie w przyszłości omijać nieco szerszym łukiem.

Jakub Karczyński