26 kwietnia 2013

POKEROWA ZAGRYWKA


Jeszcze się miesiąc nie skończył, jeszcze wypłata nie wpłynęła na konto, a ja już rozdysponowałem część pieniędzy. No, ale jak tu się nie skusić gdy ludzie sprzedają takie płyty jak choćby "Elyria" (1994) czy "Annwyn, Beneath The Waves" (1996) grupy Faith And The Muse. Ten amerykański duet w skład którego wchodzą Monica Richards oraz William Faith, intrygował mnie od dłuższego czasu. Co z tego skoro w Polsce nie można nigdzie kupić ich płyt, a gdy już nadarzyła się okazja, to jak tu zrezygnować i obejść się smakiem. Wiele się nie namyślając złożyłem oferty i szczęśliwie wygrałem licytację. Uzupełniłem też kolekcję płyt XIII Stoleti o album "Werewolf" (1996) i chciałoby się jeszcze kupić kilka innych rzeczy, ale w życiu jak w pokerze kiedyś trzeba powiedzieć "pas".

Dzisiejszą noc poświęciłem na posłuchanie "Trzeciej strony księżyca" w radiowej Trójce. Świetnie trafiłem, bo akurat prezentowano nagrania grupy Breathless jak i wyemitowano wywiad z liderem, którym jest Dominic Appleton. Można było dowiedzieć się z niego kilku zaskakujących rzeczy, jak choćby to, że Dominic poza etatem muzycznym zawodowo zajmuje się ogrodnictwem ! Inną ciekawostką jest fakt, że nagrywając swoje wokalizy do projektu This Mortal Coil, Dominic nie spotkał się z żadnym muzykiem tego projektu. Każdy pracował oddzielnie, więc finalny efekt jest na wskroś sztucznym, studyjnym tworem. Nie umniejsza to niemniej wartości muzycznej, która do dziś czaruje i zachwyca. Przypomnę tylko, że album "Filigree & Shadow" (1986), w którym brał udział Appleton, to druga płyta firmowana szyldem This Mortal Coil.

Poza muzyką grupy Breathless, w audycji zaprezentowano dwa utwory z nadchodzącego albumu The Eden House. Płyta zatytułowana "Half Life" ukaże się 27.05.2013 roku i będzie to drugi krążek tej formacji, w skład której wchodzą byli muzycy Fields Of The Nephilim. To kolejna ważna premiera w tym roku, której wyczekuję z niecierpliwością. Kto wie, może aktywność byłych kolegów, zmotywuje także samego Carla McCoya, do wydania kolejnego albumu Fields Of The Nephilim. Od premiery "Mourning Sun" (2005) minęło już prawie osiem lat! Pora najwyższa na zaprezentowanie następcy panie McCoy.

Tymczasem oddalam się, aby posłuchać w spokoju muzyki, której sukcesywnie przybywa. Niby od przybytku głowa nie boli, ale jak tu zachować spokój, gdy na półce piętrzy się około piętnastu płyt czekających na swoją kolej. Wszystkiego na raz nie da się posłuchać, więc krok po kroku trzeba niwelować te zaległości. Na pierwszy ogień idzie mini album The Eden House "Timeflowes" (2012), później Pieter Nooten "Surround Us" (2012) i Diorama "Pale"(1999). I aż żal, że doba ma tylko 24 godziny.

Jakub "Negative" Karczyński  

21 kwietnia 2013

RECORD STORE DAY


Wczoraj obchodziliśmy Record Store Day, czyli mówiąc po naszemu Dzień Niezależnych Sklepów Płytowych. Niewtajemniczonym przypomnę, że jest to ogólnoświatowy dzień przypadający na trzecią sobotę kwietnia, w którym to chodzimy kupować płyty do małych sklepików z muzyką. W dzisiejszych czasach najczęściej ledwie wiążą one koniec z końcem, więc nie żałujmy grosza by utrzymać przy życiu te miejsca. I nie chodzi, o to by przypominać sobie o nich raz do roku, ale by zaglądać tam regularnie. Cieszy mnie, że odzew ze strony kupujących był tego dnia zauważalny. Miałem okazję obserwować całe to zamieszanie i muszę przyznać, że ta inicjatywa rzeczywiście trafia do ludzi. Tak właśnie powinno to wyglądać, więc pamiętajmy, że to nasze portfele mogą uratować te wyjątkowe miejsca.

Jakub "Negative" Karczyński

PS1 Na zdjęciu jeden z kilku sklepów płytowych w Poznaniu. Polecam odszukać podobne miejsca w Waszych miastach, jeżeli jeszcze istnieją. Dajcie im zarobić, bo właściciele tych miejsc to prawdziwi pasjonaci.

PS2 Dziś 54 urodziny Roberta Smitha z grupy The Cure. Wszystkiego najlepszego mistrzu melancholijnego rocka. Trzymam kciuki za to, by kolejna płyta była twórczym odrodzeniem i potwierdzeniem wielkości nie tylko Roberta Smitha, ale i samego The Cure.
 

18 kwietnia 2013

KAWA NA ŁAWĘ


Nareszcie nadeszła wiosna, a wraz nią mój zaległy urlop. Jest w końcu czas na to by nadrobić zaległości w słuchaniu, czytaniu no i w spaniu. Dzisiejsze przedpołudnie postanowiłem rozpocząć od kawy i muzyki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że powiedzenie "kawa na ławę", rzeczona kawa potraktowała zbyt dosłownie. W jednej chwili zawartość mdlejącego kubka znalazła się na stole, podłodze i być może na suficie sąsiadów z dołu. Mam nadzieję, że zaciek ułożył się w kształt szyderczego uśmiechu, jako wyraz mojej zemsty za te wszystkie głośne imprezy. Swoją drogą, jak to się dzieje, że w takim małym kubku mieści się tyle kawy? Niepojęte. Na szczęście w miejsce niefortunnej kawy szybko zjawiła się jej dublerka, a ja mogłem w końcu posłuchać muzyki i przewertować stare numery nieodżałowanego OFF-a. Szkoda, że kolejne tytuły kontynuujące linię pisma, tak szybko jak się pojawiały, tak też znikały. Myślę tu o magazynie Gothica oraz fanzinie Przesilenie. Zwłaszcza ten ostatni przypadł mi do gustu, stąd też boleję, że nie ukazał się numer drugi, w którym to wedle zapowiedzi miały pojawić się teksty o grupach Deathcamp Project, Bratrstvo Luny czy Diorama. Być może uda mi się nawiązać kontakt z redakcją by ustalić status Przesilenia, choć wydaje mi się, że podzielił on los poprzedników. 

Jeżeli chodzi o muzykę to ostatnio najczęściej sięgam po płyty grupy Diorama - "Pale" (1999), "Her Liquid Arms" (2001), a z naszego podwórka cieszy najbardziej pojawienie się Opery, która to pierwszy raz ukazuje się na CD. Pod szyldem Opera ukryli się muzycy Republiki, z Robertem Gawlińskim jako wokalistą, na chwilę przed tym, nim wilcze echa rozniosły się po kraju. Już na tej płycie widać kierunek, w jakim wkrótce podąży Gawliński z Wilkami.

Jako że czasu mam teraz pod dostatkiem, postanowiłem przyjrzeć się polskiej, mrocznej scenie. Mam nadzieję, że tętni życiem, a jej krwioobieg zasilany jest poprzez nowe, zdolne kapele. Czy tak się rzeczywiście dzieje, postaram się poinformować w jednym z kolejnych wpisów. Tymczasem, spieszę na trzecią kawę.

Jakub "Negative" Karczyński

11 kwietnia 2013

NICK CAVE & THE BAD SEEDS "PUSH THE SKY AWAY" (2013)


Nowy album Nicka Cave'a i jego złych nasion był dla mnie sporym zaskoczeniem i po raz kolejny uświadomił mi, że to człowiek, którego nie da się łatwo zaszufladkować. Po hałaśliwym i odwołującym się do estetyki Grindermana albumie "Dig, Lazarus, Dig!!!" otrzymaliśmy niemal jego przeciwieństwo. Wyciszony, zaaranżowany w sposób bardzo oszczędny niemal ascetyczny, był niczym kubeł zimnej wody na rozpaloną głowę.

Nie pokochałem tego albumu od pierwszego wejrzenia. Co więcej, wydał mi się nudny i nie dawałem mu większych szans na zaskarbienie sobie mego serca. Na szczęście kilka kolejnych odsłuchów zatarło to niekorzystne, pierwsze wrażenie. W przypadku tego typu artystów pospieszne wydawanie sądów jest niewskazane. Pewne płyty wymagają czasu i uważnej analizy, stąd też nie spieszę się z pisaniem recenzji by móc rzetelnie i od serca ocenić pracę danego artysty. Co zatem otrzymujemy na najnowszym krążku? Przede wszystkim szczerość, emocje i utwory, w których można się zakochać. Już pierwsze dźwięki czarują nastrojem i wyznaczają kurs dla tego albumu. "We No Who U R", to doskonałe wprowadzenie, mające nawet pewien potencjał przebojowości. Spodoba się na pewno wszystkim romantykom, tak jak i następujące po nim "Wide Lovely Eyes". To jednak dopiero początek, bowiem dalej czai się singlowy "Jubilee Street", którego słusznie wytypowano do promocji albumu. Ten niemal siedmiominutowy kolos, urzeka nie tylko piękną melodią, ale i wysmakowaną aranżacją partii smyków. Nie sposób przejść koło tego utworu obojętnie, no chyba że ma się serce z kamienia. Ledwie zdążymy złapać oddech, a już swymi głosami wabią nas syreny. Powiedzieć o tym nagraniu, że jest piękne to jakby nie powiedzieć nic. Tęsknota i wzruszenie rozbijają się o nasze serce niczym fale morza o skalisty brzeg. Poza pięknymi melodiami, nie brak też i takich, które wywołują niepokój i gęsią skórkę. Tak, tak, pan Cave nie zapomniał jak się straszy. Posłuchajcie nagrania tytułowego, a zrozumiecie o czym mówię. To perła nie tylko tego albumu, ale i jeden z najjaśniejszych punktów w całej karierze Cave'a i jego Złych Nasion. Te cztery ostatnie minuty, to wręcz wymarzone zwieńczenie albumu. Po czymś takim nie trzeba już nic więcej dodawać.

Polecam szczególnie nowy album tym, których zmęczył Cave w wydaniu Grindermana jak i tym, którzy tęsknili za tym romantycznym obliczem mistrza. Na pewno nie jest to album dla wszystkich, ale nie powinien zawieść miłośników jego talentu. Co tu dużo pisać, Nick Cave jest jak wino z najlepszych, francuskich winnic. Czasem słodki, czasem trochę cierpki, ale i tak pijemy go ze smakiem i zadowoleniem na twarzy. 

Jakub "Negative" Karczyński
   

05 kwietnia 2013

POWROTY PO LATACH

Jakże miło przeczytać, o postępach przy pracy nad nowym albumem grupy The Mission. Fabryka pracuje na pełnych obrotach i wypluwa z siebie coraz to nowsze informacje. Wiemy już kto będzie odpowiedzialny za realizację dźwięku oraz kto wyda ową płytę. Za konsoletą usiądzie człowiek legenda, David M Allen, mający na koncie współpracę z The Cure oraz Depeche Mode. Materiał zaś, ukaże się pod egidą wytwórni The End Records, skupiającą w swych szeregach takie grupy jak choćby Anathema, Danzig, Helloween czy Paradise Lost. Tytuł albumu najprawdopodobniej weźmie nazwę od tytułu jednej z nowych piosenek. Liczę na to, że The Mission powróci w naprawdę wielkim stylu. Co tu dużo mówić, cholernie stęskniłem się za Hussey'em i spółką. Od ostatniego albumu upłynęło już pięć lat (nie licząc odrzutów w postaci płyty "Dum-Dum Bullet"), a to w świecie muzyki przecież szmat czasu. W tym roku to moja najważniejsza premiera i mam nadzieję, że spełni pokładane w niej nadzieje, w przeciwieństwie do kilku ubiegłorocznych tytułów.


Do pracy nad kolejnym albumem mogłaby się zabrać też grupa The Cure, która szykuje nam chyba najdłuższą przerwę między kolejnymi płytami. Od lat 90 czteroletnie przerwy stały się standardem, do którego zdążyliśmy się chyba przyzwyczaić. Nie zawsze przekładało się to na jakość tychże płyt. Z ostatnich dwóch dekad szczerze pokochałem tylko "Wish" (1992) oraz "Bloodflowers" (2000). Lubię wracać też do "Wild Mood Swings" (1996), choć to bardzo nierówny album, za to przynajmniej dobrze zrealizowany. Niestety, tego samego nie można powiedzieć o "4:13 Dream" (2008), którego realizacja wołała o pomstę do nieba. Nie brakowało na nim fajnych piosenek (Underneath The Stars, The Reason Why, The Hungry Ghost, Switch), ale też znalazło się miejsce dla kilku gniotów (The Only One, The Scream, It's Over). Poza fatalną produkcją, narzekać można było na brak klimatu, niespójność materiału i wykrzyczane partie wokalne. Marzy mi się powrót do tych mroczniejszych rejonów, znanych choćby z albumu "Disintegration" (1989). Mam też nadzieję, że pan Smith już się wykrzyczał na dwóch ostatnich albumach i zacznie w końcu śpiewać i uwodzić nastrojem. Zapewne nie ja jeden czekam na taki album. Czy się doczekamy? Trudno powiedzieć. Ponoć gotowa jest już druga cześć drima, jak pieszczotliwie nazywa się ostatni album. Zawiera nagrania, zarejestrowane jeszcze w składzie z Porlem Thompsonem. I tu jest pies pogrzebany, bowiem Robert Smith nie chce wydawać regularnej płyty, nagranej w składzie, który już nie istnieje. Być może otrzymamy ją jako dodatek do płyty DVD, będącą rejestracją koncertu w Paryżu z 2008 roku. Tymczasem wakat na miejscu gitarzysty objął Reeves Gabriels, niegdysiejszy "wioślarz" Davida Bowie. Jak rozwinie się ta współpraca? Czy i kiedy nagrają płytę? Na te pytania nie znamy jeszcze odpowiedzi. Jeśli wierzyć Smithowi, to nowy album ma być zupełnie inny od tego co zaprezentowali na "4:13 Dream". Póki co, The Cure są właśnie w trasie koncertowej w Ameryce Południowej i miejmy nadzieję, że po jej zakończeniu wejdą wreszcie do studia. 

Jakub "Negative" Karczyński

PS Obraz wykorzystany w tym poście, to praca Eriki Simmons, młodej amerykańskiej artystki.