23 lutego 2017

MUZYCZNA PRZYSTAŃ

Pomimo stosunkowo niewielkiej jeszcze liczby muzycznych premier, nie śmiem narzekać na brak płyt do słuchania. Jak to zwykle bywa, początek roku służy mi za najlepszy czas do uzupełniania zbiorów. Gdy spoglądam na stos płyt czekających na odsłuch, aż sam się sobie dziwię, ileż skarbów udało mi się wyłowić w przeciągu tych dwóch miesięcy. Niektóre w bardzo okazyjnych cenach (Prefab Sprout "The Gunman And The Other Stories" [2001], John Foxx "In Mysterious Ways" [1985]), inne z kolei nieco droższe niemal wyszarpane z gardeł innych kolekcjonerów (Icehouse "Man Of Colours" [1987]). Mam też płyty z tak zwaną historią. Takim albumem jest niewątpliwie Crime + City Solution "The Bride Ship" [1989], którego front zdobi pieczątka Deutsche Archiv oraz numer katalogowy 4189. I choć nie lubię popisanych okładek, dla takich płyt robię wyjątek bowiem poza muzyką, opowiadają mi też swoje nie zawsze łatwe życie. Pomyślcie tylko w ilu niemieckich domach gościł ten album, co widział i komu umilał czas. A może wręcz przeciwnie, był takim brzydkim kaczątkiem, którego nikt nie chciał przygarnąć. Spoczywał sobie na bibliotecznej półce nie niepokojony przez nikogo, choć tak bardzo pragnął odmienić komuś dzień. Jak faktycznie było? Tego niestety możemy się tylko domyślać, ale to też ma swój urok. Innym kaczątkiem, któremu zaoferowałem swój dom był album The Grand Opening "Beyond The Brightness" [2008]. Zespół kompletnie mi nieznany, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Tym co w pierwszej chwili zachęciło mnie do jego zakupu była niewątpliwie okładka. Jeśli jest ona odpowiednio dobrana do muzyki, to potrafi kusić lepiej niż zapewnienia na albumowych naklejkach, że to najoryginalniejszy/najcięższy/najmroczniejszy album w historii muzyki. Ileż to razy śmiałem się z tych zapewnień, które w większości są tylko pustym, marketingowym bełkotem. A co z muzyką? Czy spełniła pokładane w niej nadzieje? Jak najbardziej. Intuicja i tym razem nie zawiodła mnie na manowce, dzięki czemu za trzynaście złotych i pięćdziesiąt groszy otrzymałem muzykę, której zapewnie nigdy bym nie poznał. Poza tym uwolniłem ją z zatęchłych piwnic antykwariatu, gdzie zapewne dokonałaby swego żywota. Czasami zdaje mi się, że to taka moja życiowa powinność.  Mój dom jako przystań dla niechcianych płyt. Miejsce, w którym znajdą nie tylko ciepły kąt, ale i odpowiednią opiekę. W ramach rewanżu otrzymuję od nich wspaniałą muzykę, która umila mi nie tylko kolejne dni, ale bywa i tak, że zostaje czasem ze mną na długie lata.  Czegóż chcieć więcej?

Jakub Karczyński

13 lutego 2017

SEXY SUICIDE / PROMENADE CINEMA - LIVE IN POZNAŃ


Przedwczoraj miałem przyjemność obejrzeć koncert duetu Sexy Suicide w poznańskiej Minodze. Impreza odbyła się w ramach trzeciej edycji The Blitz Kids Party. Wyczekiwałem jej z wielkimi nadziejami już od dobrych kilku tygodni. Za sprawą debiutanckiej płyty Sexy Suicide, lata osiemdziesiąte powróciły w naprawdę wielkim stylu. Muzyka new romantic znów stała się modna i inspiruje kolejnych twórców nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Przykładem tego jest angielska grupa Promenade Cinéma, która to poprzedzała występ naszych wschodzących gwiazd. Oba zespoły są dopiero na dorobku, z tym że Sexy Suicide jest kilka kroków przed Promenade Cinéma, którzy jak do tej pory dorobili się zaledwie trzech wirtualnych singli. Wielka szkoda, że nie nagrali jeszcze debiutanckiej płyty, bo zdecydowanie na to zasługują. Przed koncertem rozglądałem się za jakimś stanowiskiem z płytami i koszulkami, ale niestety niczego takiego nie znalazłem. Szkoda, bo pewnie wiele osób po występie, chętnie kupiłoby jeśli nie samą płytę, to przynajmniej jakiś gadżet, będący fajną pamiątką. W końcu gdzie jak nie na koncercie sprzedawać swoje płyty i koszulki? Jako że Sexy Suicide mają już czym się pochwalić i czym handlować, to wartoby zagospodarować ten sektor. Ja zdecydowanie obstawiam płyty i bardzo żałuję, że jedyną formą posłuchania muzyki Promenade Cinéma są pliki mp3. No nic, może kiedyś się doczekam pełnoprawnego albumu, którym będę mógł się zasłuchiwać tak intensywnie jak płytami Sexy Suicide czy Neon Romance (wcześniejsza inkarnacja Sexy Suicide).

Wracając do samego koncertu, to zaczął się on od występu Promenade Cinéma. Ten sympatyczny duet z Sheffield zaprezentował nam godzinny występ, który zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Zaznaczę, że do chwili koncertu, nie znałem twórczości zespołu. Przed występem posłuchałem kilku utworów na YouTube, ale było to dość pobieżne rozpoznanie terenu. Co ciekawe, okazało się, że pomimo braku znajomości jakiegokolwiek utworu, nie miało to większego znaczenia, bowiem nagrania okazały się na tyle przebojowe, że od razu wpadały w ucho. Świadczy to tylko o dużym talencie zespołu, przed którym drzwi do kariery stoją otworem. Trzeba tylko poprzeć to płytą by pamięć o zespole nie ulotniła się z twardego dysku/mózgu słuchaczy niczym mp3 po formatowaniu komputera. Ze wszystkich nagrań zaprezentowanych poznańskiej publiczności, mnie najbardziej do gustu przypadły The Worlds Of A Stranger, As The World Stops Revolving i cover Somebodys Watching Me (oryg. Rockwell). Nie znaczy to, że pozostałe były gorsze. Nie, nic z tych rzeczy. Cały występ stał na bardzo wysokim poziomie i tylko żal, że do klubu nie przyszło więcej osób. Na koncercie Promenade Cinéma było około trzydziestu osób, ale za to dobrze reagujących na to co działo się na scenie.

Gwiazdą wieczoru jak już wspomniałem było Sexy Suicide, które wcześniej działało w poszerzonym składzie jako Neon Romance. Popularność ich zatacza coraz szersze kręci, bowiem przyjęcie jakie zgotowała im publiczność było naprawdę imponujące. Nawet Marika wydawała się być tym zaskoczona. Tak jak podczas występu Promenade Cinéma publiczność stała dość luźno rozproszona po całej sali, tak na występie Sexy Suicde wszyscy zgromadzili się tłumnie pod sceną. Trudno mi orzec ile osób pojawiło się na ich koncercie, ale szacując tak z grubsza wyszło mi jakieś sześćdziesiąt osób. Sądzę, że z czasem ta liczba zacznie zdecydowanie się powiększać. Przekonamy się o tym podczas następnej wizyty, a tymczasem skupmy się na samym występie. Sexy Suicide dobrze czuło się w roli gwiazdy. Nie wydawali się nadmiernie speszeni, szczególnie że publiczność jeszcze przed występem dawała wyrazy swego uwielbienia. Skoro publiczność była już "kupiona", to nie pozostało im nic innego jak dać z siebie wszystko. I tak też zrobili. Nie notowałem poszczególnych numerów, ale wydaje mi się, że zagrali cały album od deski do deski. Zresztą nie mieli specjalnie wyboru, bowiem trudno coś pominąć jeśli ma się na koncie tylko jedną płytę. Niemniej trzeba zabezpieczyć się na takie sytuacje jaka miała miejsce w Poznaniu, gdzie po zagraniu wszystkich utworów, publiczność nie chciała by sen ten już się skończył. Żywo domagała się kolejnych utworów, a zespół nie mając nic więcej w zanadrzu, musiał ponowenie wykonać jeszcze dwa utwory. Publiczności jednak to nie przeszkadzało i bawiła się wyśmienicie. Można by jednak pomyśleć o włączeniu do repertuaru jakieś dwa cudze utwory. Oczywiście najlepiej jakiejś hity z lat osiemdziesiątych. Już widzę oczami wyobraźni jak Marika z Bartkiem odpalają nam jakiegoś Kapitan Nemo, albo stare Kombi. Publiczność chyba oszalałaby z zachwytu. Pomimo wąskiego jeszcze repertuaru wizytę Sexy Suicide należy zaliczyć do bardzo udanych, o czym zaświadczy nie tylko publiczność, ale i sam zespoł, który schodził ze sceny w glorii chwały.

Jakub Karczyński
      

09 lutego 2017

XYMOX - TWIST OF SHADOWS (1989)

Twórczość grupy Clan Of Xymox dzieli się z grubsza na trzy etapy. Pierwszym był okres współpracy z legendarną wytwórnią 4AD, dla której nagrali dwa albumy uchodzące za wzorzec i papierek lakmusowy względem późniejszych dokonań. Drugim etapem były płyty stworzone w uszczuplonym składzie i pod skróconym szyldem ograniczającym się do słowa Xymox. Wiązało się to  również ze zmianą stylistyki na nieco bardziej taneczną, uznaną przez część fanów za zdradę i dowód na komercjalizowanie się muzyki grupy. Trzecim i jak na razie ostatnim etapem, była reaktywacja Clan Of Xymox, mająca miejsce w 1997 roku. Nie wiązało się to jednak z odnowieniem współpracy z dawnymi członkami (Pieter Nooten, Anke Wolbert) lecz z utworzeniem zupełnie nowego składu i zapisywaniu nowych kart w historii grupy. 

Jako osobnik nieco przekorny, lubię czasami sięgnąć po płyty uchodzące w powszechnej opinii za nieudane. Zagłębiam się w nie by sprawdzić czym sobie na takie miano zasłużyły. Efekty tego bywają różne, ale jak niejednokrotnie się przekonałem, czasem warto dać szansę tym mniej kochanym dzieciom. Niektóre z nich potrafią się odwdzięczyć za poświęcony czas i energię. Jeśli jestem jeszcze w stanie zrozumieć to, że ktoś przekreśla albumy "Metamorphosis" (1992) czy "Headclouds" (1993), to nijak nie mogę pojąć tego, że płyta "Twist Of Shadows" (1989), nie jest wymieniany jednym tchem wśród najlepszych dokonań (Clan Of) Xymox. Toż to przecież arcydzieło synthpopu, które mimo upływu lat, wciąż mieni się najpiękniejszymi kolorami. Fakt, nie jest tak melancholijne jak "Clan Of Xymox" (1985) czy mroczne jak "Medusa" (1986), ale czy umniejsza to w jakimkolwiek stopniu jego znakomitości? Nie sądzę. Poza tym to dzieło kompletne, bez jakiejkolwiek skazy, bez chybionych dźwięków czy wypełniaczy czasu. Nie ukrywam, że jest to jedna z moich płyt życia. Nie poznałbym jej gdybym kierował się powszechnymi opiniami i sądami wygłaszanymi czy to w internecie czy wśród znajomych. Zapewne żyłbym w przekonaniu, że Clan Of Xymox, to tylko dwa pierwsze albumy, a reszta zupełnie się nie liczy. Na szczęście są jeszcze radiowcy, którzy kierują się wyłącznie własnym gustem i nie płyną z nurtem obiegowych opinii. Dzięki temu, dane było mi przed laty, usłyszeć ten album na łamach programu "Nawiedzone Studio" w poznańskim Radiu Afera. Było to co prawda tylko kilka utworów, ale wrażenia jakie na mnie wywarły, nie zapomnę do końca życia. Nie pamiętam już co prawda, które to były nagrania, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo cały album jest fantastyczny. Słucha się go od deski do deski, jeśli można tak powiedzieć o płycie. Mało tego, po jej wybrzmieniu ma się ochotę na jak najszybszą powtórkę by jeszcze raz usłyszeć takie Blind Hearts, A Million Things czy Imagination. Chyba nie ma drugiego tak pięknego albumu, na którym muzyka taneczna podaje subtelnie rękę melancholii. Doskonałym tego przykładem są dwa ostatnie nagrania zamykające ten album. In The City i Clementina dotykają sfer tak pięknych i ulotnych, że aż trudno uwierzyć, że można odmalować je dźwiękiem. Tylko ktoś kompletnie nieczuły i głuchy może zignorować te piękne dźwięki, które działają w takim samym stopniu na nogi jak i serce. Połączenie tych dwóch żywiołów dało naprawdę piorunujący efekt i tylko szkoda, że tak nieliczni mają świadomość istnienia tej genialnej płyty. Co prawda album "Twist Of Shadows" jest do dziś dnia największym komercyjnym sukcesem grupy, ale kto o nim pamięta, zważywszy na fakt, że nigdy nie doczekał się wznowienia. Nie gra go radio, nie przypomina prasa, więc siłą rzeczy skazany jest na zapomnienie. Od wielu lat próżno także szukać go na sklepowych półkach, więc wszyscy chcący wejść w jego posiadanie, zdani są na łaskę portali aukcyjnych. Górnolotnie powiem jednak, że ten album wart jest każdych pieniędzy, bo przecież pieniądze przychodzą i odchodzą, a muzyka zostaje z nami na zawsze. Jeśli nie fizycznie to przynajmniej w naszych sercach.

"Twist Of Shadows" to album z kategorii tych, które nie tylko warto ocalić z pożaru, ale także od zapomnienia. Gdybym miał taką możliwość, grałbym go codziennie na radiowej antenie, aż wryłby się w pamięć odbiorców niczym mantra. Dawkowałbym go jak narkotyk, aby uzależnić od niego słuchaczy i z satysfakcją wysłuchiwał próśb o kolejną emisję. Choć z drugiej strony, taka masowa indoktrynacja chyba nie ma większego sensu. W końcu wszystko może człowiekowi zbrzydnąć, niech więc dźwiękowa rozkosz płynąca z słuchania "Twist Of Shadows" pozostanie rozrywką dla wybranych. Dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze.

Jakub Karczyński