13 lipca 2020

BEZLUDNA WYSPA

W ostatnich dniach powróciłem do muzyki grupy The Legendary Pink Dots. Gdy tak odsłuchiwałem sobie album "Shadow Weaver" (1992) doznałem nagłego olśnienia, a przede wszystkim uzyskałem odpowiedź w temacie, który miłośników muzyki przyprawia o ból głowy. Jak tu bowiem go uniknąć, gdy pytają nas o to czyją twórczość zabralibyśmy na bezludną wyspę. Przecież dla tak wielu z nas jest to rzecz z gatunku mission impossible. Mnie się udało więc jak widać jest w tym tunelu światełko nadziei. Gdyby więc przyszło mi spędzić resztę życia na bezludnej wyspie, to chciałbym by towarzyszyła mi w tych chwilach muzyka grupy The Legendary Pink Dots. Dlaczego? Na to pytanie jest kilka odpowiedzi. Po pierwsze, ich dyskografia jest tak rozległa, że nie grozi nam zbyt szybkie wyczerpanie tych zasobów. Po drugie, muzyka jaką tworzą jest niezwykle różnorodna i ciekawa. Po trzecie, nie jest to łatwa twórczość więc minie nieco czasu nim dogłębnie ją poznamy. Po czwarte, teksty Edwarda są na tyle zajmujące, że samo ich rozgryzienie stanowi nie lada wyzwanie. Jeśli więc szukacie niebanalnej twórczości, która skupia w sobie szerokie spektrum muzyczne, śmiało sięgnijcie po twórczość The Legendary Pink Dots. Mniemam, że zapewni wam ona mnóstwo wrażeń, a przede wszystkim uświadomi, że muzyka może wykraczać poza schemat zwrotki i refrenu. I nie zrażajcie się jeśli ta znajomość nie zaiskrzy od pierwszych minut. Wszystko zależy od tego po jaki album sięgniecie w pierwszej kolejności. The Legendary Pink Dots nie są żadnym AC/DC i nie nagrywają w kółko wariacji na temat jednego albumu. Ich muzyka jest tak szalenie różnorodna, że każdy powinien znaleźć w niej coś co trafi wprost do serca. Na pierwszą randkę proponowałbym jednak zaprosić "Belladonnę" (1992), bo to nie tylko ich najbardziej znany album, ale też taki, w którym można zakochać się od pierwszego wejrzenia. W kolejnym kroku polecam zapoznać się z płytą "Any Day Now" (1987), która również skrywa mnóstwo piękna, a na dalsze przechadzki rekomenduję już wybierać trasy wedle własnego uznania. Nie śmiem nawet wytyczać kierunków bo możliwości jest tak wiele jak gwiazd w kosmosie. Sam też dopiero stawiam pierwsze kroki w tym uniwersum choć zespół znam już od wielu lat. Czymże bowiem jest kilka płyt na półce w porównaniu z bezmiarem ich dyskografii. Przez długi czas nie zgłębiałem ich twórczości co z dzisiejszej perspektywy uważam za błąd bo płyty The Legendary Pink Dots oferują nam o wiele więcej doznań i artystycznych wrażeń niż nagrania grup z mainstreamowego świecznika. Uczą nas też postrzegać muzykę w szerszej perspektywie jako dorobek wielokulturowy, który wzajemnie się przenika, inspiruje i dopełnia obrazu całości. Muzyka nie lubi ograniczeń choć tak wielu stara się ją zamknąć w gatunkowych szufladkach. The Legendary Pink Dots udowadnia, że nie ma to najmniejszego sensu bowiem dopiero zrzucenie gorsetu ograniczeń pozwala wydobyć z muzyki to co najpiękniejsze.

Jakub Karczyński
 

08 lipca 2020

PRZESŁUCHANIE 13

Niniejszym dotarliśmy do trzynastej odsłony cyklu "Przesłuchanie", który to powraca do korzeni czyli do formuły krótkich opisów, wrażeń i przemyśleń. To nie miejsce na głębokie analizy, rozbieranie utworów na czynniki pierwsze, ani kreślenie historii poszczególnych grup czy wykonawców. Niestety z biegiem czasu nieco popuściłem lejce przez co niektóre teksty rozrosły się do formatu mini recenzji, a przecież nie o to chodziło. Pora zatem wykonać kilka kroków wstecz i bez zbędnych ceregieli odsłonić dzisiejszą kartę.

IGGY POP "FREE" (2019)


Po wysłuchaniu tej płyty nie opuszcza mnie wrażenie, że otrzymaliśmy raczej zupkę z paczki niż zupę z prawdziwego zdarzenia. Utwory przelatują przez uszy i właściwie nie pozostawiają w głowie żadnych fraz, do których chciałoby się powracać. Do tego jeśli odejmiemy utwory, w których Iggy recytuje poezję, to samej strawy pozostaje tyle co kot napłakał. Już sama długość tej płyty, której bliżej do mini albumu niż pełnoprawnej płyty, każe zadać sobie pytanie czy taki był zamysł czy może po prostu zabrakło pomysłu na rozwinięcie tematu. Zbyt mało tu konkretów by móc dyskutować o mocnych stronach tego wydawnictwa. Dziwią mnie więc te wszystkie pochwalne recenzje jakie dane mi było przeczytać. Przecież ta płyta za parę lat przepadnie w pomrokach dziejów. Tu naprawdę nie ma do czego wracać. Jedyną rzeczą jaka zasługuje na najwyższe oceny to partie trąbki. Absolutnie zjawiskowe, takie jakie najbardziej lubię. Żałuję, że nie jest to ciekawsza płyta, bo mając w składzie taki instrument można było się pokusić o stworzenie prawdziwego arcydzieła.

ocena: 4/10

Jakub Karczyński