29 października 2020

THE CURE - PORNOGRAPHY (1982)



O albumie "Seventeen Seconds" (1980) pisałem przed laty, że jest jak spacer po lesie w piękny, jesienny dzień. Tu słońce dopiero chyli się ku zachodowi, na "Faith" (1981) niknie za chmurami by zgasnąć na "Pornography" (1982). I choć od publikacji tych słów minęło już dziewięć lat, to wciąż się mogę pod nimi podpisać. "Pornography" to punkt, w którym niknie wszelka nadzieja, a odwrót jest już po prostu niemożliwy. Myśląc o tej mrocznej trylogii nieodzownie łączę ją z filmem "Czas Apokalipsy" (1979) i podróżą jaką odbywał kapitan Willard. Podróżą do serca ciemności. W głąb szaleństwa, gdzie uporządkowany świat chwieje się w swych posadach, a wszelkie normy etyczne przestają mieć znaczenie. Przekroczenie tej granicy oznacza wyzbycie się człowieczeństwa i pogrążenie się w chaosie. Dla Roberta Smitha także nie był to najlepszy czas biorąc pod uwagę jego kondycję psychiczną. Okres, w którym rodziło się "Pornography", to jeden z najciemniejszych epizodów w jego karierze. Nie powinno więc dziwić, że po tych niezwykle mocnych i wyczerpujących doznaniach także tych narkotykowych, Robert postanowił wpuścić do swego życia nieco więcej światła. Zanim jednak do tego doszło, słuchacze otrzymali jeden z najbardziej mrocznych i przygnębiających albumów. Dzieło tak doskonałe, że mogłoby posłużyć jako ich epitafium. Szczęśliwie stało się inaczej, tak dla nas jak i samego Smitha.

Omawiane dziś wydawnictwo uchodzi za jedno z najważniejszych dzieł The Cure. Stanowi również kres pewnej drogi, rozpoczynającej się wraz z pierwszymi dźwiękami płyty "Seventeen Seconds", a zakończonej właśnie na "Pornography" słowami I'm must fight this sickness, Find A Cure. Prawda, że trudno o bardziej wymowny finał. Robert Smith stawiając w tym miejscu swoją kropkę definitywnie zamknął za sobą drzwi z napisem "zimna fala" i osierocił tym samym wszystkie te gotyckie dzieci wpatrzone w niego jak w obrazek.  W kolejnych latach sukcesywnie strzepywał z siebie te mroczne naleciałości, ale chyba nawet on nie spodziewał się, że pomimo wielu często radykalnych prób, nie uda mu się w pełni uciec przed wizerunkiem jaki sam wykreował. Mądrość ludowa głosi, że: jeśli nie możesz pokonać wroga, spróbuj się z nim zaprzyjaźnić. Patrząc na kolejne kroki jakie podejmował Smith, można odnieść wrażenie, że Robert próbował obłaskawić jakoś tego wizerunkowego potwora, dokarmiając go muzyką pop. Nie wiem czy chciał w ten sposób rozszerzyć jego menu czy liczył na to, że bestię zwyczajnie trafi szlag od tej strawy. Nie wybiegajmy jednak zbyt daleko w przyszłość lecz skupmy się na chwili w czasie, gdy nasz bohater dopiero tworzył sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu.

Ilekroć natykam się na jakąś recenzję płyty "Pornography" niemal pewne jest, że znajdzie się w niej fragment, w którym to autor zwraca szczególną uwagę na tekst It doesn't matter if we all die. Być może wynika to z faktu, że są to pierwsze słowa jakie Smith kieruje w stronę słuchacza. Nie przeczę, to mocne wejście, ale czy aż tak istotne by poświęcać mu tyle uwagi? Dużo ważniejsze wydają mi się słowa zamykające ten album, które cytowałem chwilę wcześniej. To tam zawarta jest prawda o zespole i emocjach jakie buzowały w Robercie. Prawda o końcu grupy, ale i nadzieja na odrodzenie. 

Nim to jednak nastąpiło grupa zaciągnęła grubą kotarę, za którą skryła wszystkie swoje lęki i strachy. "Pornography" jest tak naładowany emocjami, że nie dziwi mnie, iż stanowił kres drogi. Za nią była już tylko pustka. Nie jest to więc album na każdą okazję. Jego mrok może słuchacza skutecznie przygnieść i sprawić, że nie łatwo się będzie spod niego wygrzebać. Brak tu popowych refleksów światła rozpraszających mrok jak choćby na "Disintegration" (1989), stąd też nie każdy udźwignie ciężar tej płyty. Osobiście nie mam z tym większego problemu choć bywał czas, że sięgałem po ten album niezwykle rzadko. Już pierwsze dźwięki kompozycji One Hundred Years sprawiają, że dreszcz przechodzi człowiekowi po plecach. Bez ostrzeżenia zostajemy wrzuceni na głęboką wodę i tylko od naszych umiejętności pływackich zależy jak długo utrzymamy się na powierzchni. "Pornography" choć mroczne i przytłaczające ma w sobie jakąś taką moc, która zniewala słuchacza i sprawia, że pomimo strachu wciąż wracamy do tej płyty. Osobiście najbardziej uwielbiam zanurzyć się w dźwiękach The Figurehead, który to uważam za największą perłę tego albumu. Podobną głębię emocjonalną udało im się jeszcze osiągnąć chyba tylko w utworze  The Same Deep Water As You na albumie "Disintegration". "Pornography" jednak należy słuchać od deski do deski bo tylko wtedy mamy szansę poczuć całe spektrum emocji zawarte na tym albumie. Od absolutnych mroków w rodzaju One Hundred Years, A Short Term Effect, Cold czy wspomniane już The Figurehead, po te nieco jaśniejsze jak Strange Day i The Hanging Garden. Do tego ostatniego powstało nawet bardzo klimatyczne i udane video, które miało utorować grupie drogę na szczyt. Niestety nic z tego nie wyszło, bo co dziś wydawać się może dziwne, album w chwili wydania nie rzucił recenzentów na kolana. Jakby tego było mało, w trakcie trasy promującej album doszło do bójki między Robertem a Simonem Gallupem, w konsekwencji czego ten drugi po wywiązaniu się z zaplanowanych koncertów opuścił zespół. W ten oto sposób zespół praktycznie przestał istnieć, choć faktycznie trwał w jakimś takim dziwnym stanie zawieszenia. Jakkolwiek by się nie zapatrywać na tę sprawę, faktem jest, że po reorganizacji składu The Cure stało się już zupełnie innym zespołem. "Pornography" było więc końcem mrocznego, post punkowego oblicza grupy, a etap tak zwanych fantasy singles początkiem nowej drogi, która zaprowadziła ich na sam szczyt.

Trylogia obejmująca sobą albumy "Seventeen Seconds", "Faith" i "Pornography" to z pewnością jeden z ciekawszych etapów działalności The Cure. Nigdy później grupa nie pokusiła się już o tak nastrojowe, zimne i mroczne albumy. Choć każdy z nich malowany był różnymi odcieniami mroku to pomimo różnic w gradiacji, stanowiły swoje doskonałe uzupełnienie. Żal więc, że ostatni rozdział tej podróży był swoistym gwoździem do trumny tego składu i muzycznego oblicza The Cure. Surowość wyrazu, oszczędność środków i ten niepowtarzalny klimat odeszły w cień. A przecież Robert powtarzał, że czasem mniej znaczy więcej. Dlaczego więc zarzucił tę filozofię w kolejnych latach? Tego możemy się już tylko domyślać. 

 

Jakub Karczyński

07 października 2020

SENNE MAJAKI ROBERTA S.


Lato dogasło niczym płomień na zapałce. Za oknem jesień, jedna z moich ulubionych pór roku. Póki co w swej piękniejszej odsłonie. Niestety w tym roku ze względu na sytuację epidemiologiczną nie będzie ona taka jaka być powinna. W ogóle gdyby nie fakt narodzin mego syna, spisałbym ten rok na straty. Miejmy nadzieję, że w kolejnych latach wszystkie klocki wrócą już na swoje miejsce bo tęsknię za beztroskimi przechadzkami po mieście, za wizytami w swoich ulubionych lokalach no i rzecz jasna za koncertami. Ile jeszcze takich dziwnych dni przed nami, trudno powiedzieć. A Strange Day jak śpiewał przed laty Robert Smith na genialnej płycie "Pornography" (1982). Żal tych dawnych dni, kiedy to ekipa z Crawley nagrywała tak znaczące albumy. Od tego momentu upłynęło już wiele wody w Tamizie, a ja wciąż czekam, aż The Cure wydadzą coś co choćby w niewielkim stopniu zbliżyłoby się do tamtych dzieł. Wiara w to, że jest to jeszcze możliwe nie jest zbyt silna bo przecież The Cure, chcemy tego czy nie, znajdują się już na krzywej spadkowej. Gdybym miał wskazać ostatni punkt szczytowy, postawiłbym znacznik przy albumie "High" (1992). Wszystko co pojawiło się potem było już tylko bladym odbiciem dni dawnej chwały choć album "Bloodflowers" (2000) na jedną krótką chwilę znów wlał w moje serce sporo nadziei. Jak się okazało, był to jednak ich łabędzi śpiew. Kolejne albumy były już tylko większym lub mniejszym rozczarowaniem, tak jeśli chodzi o repertuar jak i brzmienie. Szkoda więc, że "Bloodflowers" nie był tym ostatnim akordem grupy jak pierwotnie zapowiadano. Byłoby to nad wyraz piękne pożegnanie. Niestety tak się nie stało, a na sklepowych półkach pojawiły się jeszcze dwa albumy, po czym zapanowała wydawnicza cisza, która trwa już dwanaście lat. Jeśli ktoś przez taki okres czasu nie jest w stanie podarować swoim fanom nowej muzyki to widać, że albo się wypalił, albo postanowił odcinać kupony od dawnej sławy. Niedawno pojawiła się informacja, że Smith wraz z The Cure kończy pracę nad nowym albumem, który nota bene miał być już gotowy chyba rok temu. Jakby tego było mało wyjawił też, że pracuje nad swym solowym albumem, który to jest jak taki statek widmo. Zapowiadany od dekad do dziś nie może się zmaterializować. Temat ten stał się już nawet obiektem żartów więc nie przywiązywałbym szczególnie wielkiej wagi do słów Roberta. Nie takie obietnice już przecież w swym życiu składał. Dlatego też choć co jakiś czas podgrzewa on atmosferę wynurzeniami na temat nowej płyty The Cure, która ma być najmroczniejszym dziełem w ich dotychczasowej historii to jakoś podchodzę do tego z dużą dawką sceptycyzmu. Uwierzę jak zobaczę, a ściślej rzecz biorąc jak usłyszę. Miło by było ujrzeć choćby ten jeden jedyny raz grupę The Cure w swej najwyższej formie twórczej, ale to już chyba tylko takie marzenia ściętej głowy. 


 
Jakub Karczyński
 
PS Autorem obrazu zatytułowanego "Szkarłatny zachód słońca" jest angielski malarz William Turner, słynący z romantycznych pejzaży i uważany za ojca impresjonizmu.