24 lutego 2021

PRZESŁUCHANIE 14

VANGELIS "NOCTURNE" (2018) 

Rzadko zdarza się by muzyka tak idealnie wkomponowała się w nastrój dnia by można o niej pomyśleć, że jest ścieżką dźwiękową naszego życia. Gdy przedwczoraj wieczorem nastawiłem sobie płytę "Nocturne" (2018), za którą to odpowiedzialny jest Vangelis, poczułem, że oto dopełnia się obraz pewnej całości. Melancholijne dźwięki fortepianu otuliły mnie niczym miękki koc, dając dużo ciepła, a przy okazji uruchamiając mnóstwo pięknych wspomnień. I choć tylko w sześciu kompozycjach powracamy do znanych motywów z przeszłości (m.in. "Blade Runner", "Rydwany Ognia", "1492 - Wyprawy Do Raju") to co by nie mówić także i w tych nowych pobrzmiewa stary duch. Znać rękę mistrza. O jego geniuszu nich świadczy fakt, że przy tak skromnych środkach wyrazu jest on w stanie sięgnąć ręką gwiazd. Gdy inni mogą na nie co najwyżej popatrzeć, on jak gdyby nigdy nic, zgarnia do swej kieszeni cały dźwiękowy firmament. Lata płyną, rządy przychodzą i odchodzą, a Vangelis trwa niewzruszony na swym posterunku i wyznacza wciąż nowe kursy choć przecież on już niczego nie musi.

ocena: 9/10  

Jakub Karczyński

21 lutego 2021

THE WOLFGANG PRESS - FUNKY LITTLE DEMONS (1995)


The Wolfgang Press to idealny przykład grupy, która zaczynając od ponurych post punkowych brzmień zawędrowała w późniejszych latach na dość odległe terytoria dźwiękowe. Od post punku aż do funku. Czy ktokolwiek przewidywał taki rozwój wypadków w czasach, gdy debiutowali na rynku albumem "The Burden Of Mules" (1983)? Nie sądzę, a przecież nie powinno to nikogo specjalnie dziwić bowiem post punk to nie tylko ponurość, to także studnia, w której znajdziecie muzykę punk z domieszką brzmień dub, reggae i funk. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że grupa nigdy nie wyrzekła się post punku, a jedynie poszerzyła paletę swych barw. Post punk w przeciwieństwie do punku dawał twórcom szersze pole manewru i pozwalał czerpać z wielu różnych źródeł. Nic dziwnego, że kajdany jakie nałożyli sobie punkowi rewolucjoniści dość szybko zaczęły uwierać wielu twórców, którym trzy akordy przestały wystarczać do szczęścia. 

Gdy prześledzi się kariery takich grup jak The Wolfgang Press czy choćby Public Image Limited dość łatwo zauważyć, że zespoły te zaczynały od dość bezkompromisowych brzmień by krok po kroku dojść do miejsca, w którym to dawna surowość ustępuje miejsca melodiom. Ktoś powie, że to efekt komercji, zaprzedania się artysty, ale powierzchowne oceny nie zawsze zakotwiczone są w prawdzie. Czasem to efekt rozwoju, poszukiwań i otwarcia się na nieco łagodniejsze brzmienia. Osobiście wolę gdy artysta się rozwija, szuka nowych środków wyrazu niż gdy zamyka się w skansenie swych dźwięków. Stąd też nie boczę się na artystów, którzy eksperymentują tak z muzyką jak i ze swoim wizerunkiem, nawet jeśli zdarzy im się pobłądzić. Podróż w nieznane zawsze obarczona jest ryzykiem, ale i sporą dozą ekscytacji. Owszem, można przez całe życie jeździć na Hawaje, ale na dłużą metę taka droga okazuje się być jałowa i mało ekscytująca. Dlatego też doceniam odwagę i chęć wyjścia poza utarty schemat. Album "Funky Little Demons" pokochają ludzie o otwartych głowach i szerokich horyzontach, którzy cenią sobie w muzyce element zaskoczenia. Pomimo upływu dwudziestu sześciu lat od momentu jego wydania, zgromadzone tu pomysły muzyczne wciąż mają moc zawstydzania konkurencji. Nie wierzycie? Sprawdźcie zatem sami. Mnie ten album omotał do tego stopnia, że słucham go już w zapętleniu po raz piąty. Taka sytuacja zdarza się niezwykle rzadko więc tym bardziej warta jest odnotowania. Świetnie się tego słucha jako całości choć nie ukrywam, że są utwory, na które czekam z większą ekscyztacją niż na inne. Do tego elitarnego grona zaliczają się takie kompozycje jak Going South, obłędne Blood Satisfaction, dostojne Chains czy Fallen Not Broken, które koniecznie trzeba wysłuchać z poprzedzającą je miniaturą New Glass. Przeczesując Internet natknąłem się na opinię, że to najsłabsze z dokonań The Wolfgang Press, z czym się absolutnie nie zgadzam. Daj boże by każdy zespół miał tak "słabe" płyty w swojej dyskografii. To, że zespół zaczął eksperymentować z innymi przyprawami wcale nie oznacza, że pogubił się w swej kuchni. Ten muzyczny tygiel wciąż doskonale się broni, a zestawiając go z obecnymi produkcjami pop śmiem twierdzić, że wciąż wyprzedza je o lata świetlne.

"Funky Little Demons" stanowi bardzo udane zamknięcie kariery tej nietuzinkowej grupy. Wielka szkoda, że historia ta dobiegła już końca, a nam pozostaje liczyć co najwyżej na jakieś archiwalne wykopaliska. Tym bardziej warto docenić ten album, poczuć jego specyficzny nastrój tak mocno spleciony z dekadą lat dziewięćdziesiątych. Z pewnością spora w tym zasługa brzmień wyrosłych ze sceny określanej mianem Madchester, która to łączyła rock alternatywny z muzyką taneczną. Na "Funky Little Demons" też odnajdziemy sporo takich tropów. Serdecznie zachęcam do odbycia tej niezwykłej podróży, do czasów gdy życie było może nieco wolniejsze, ale nie mniej szalone.

 
Jakub Karczyński

06 lutego 2021

OKO SNAJPERA


Zdobywanie rzadkich płyt to zajęcie, które poza ogromną dozą satysfakcji okupione jest też rozczarowaniami oraz chudszym portfelem. W ostatnim czasie ostrzyłem sobie zęby na album "Theomania" (1988) grupy Cassandra Complex, ale moja siła nabywcza okazała się niewystarczająca by móc postawić ten album na swojej półce z płytami. Jednak muszę przyznać z ręką na sercu, że licytowałem bez przekonania bowiem szybki odsłuch albumu "Theomania" uświadomił mi, że chyba jednak bardziej cenię sobie inne albumy tej formacji. Nie zmienia to jednak faktu, że chętnie widziałbym ten krążek w swojej płytotece. Był jednak jeszcze jeden czynnik, który ostatecznie przeważył i zadecydował o podjęciu przeze mnie pasywnej licytacji, a był to album "Thunder Up" (1987) grupy The Sound.  W ostatnim czasie udało mi się już zakupić ich dwie wczesne płyty w postaci "From The Lions Mouth" (1981) oraz "Jeopardy" (1980) więc idąc za ciosem postanowiłem nabyć także ich ostatni album studyjny. Można było go zakupić w podobnej cenie do "Theomanii" więc jakoś osłodziłem sobie gorycz porażki po Cassandrze. Jednak i na nią przyjdzie stosowny czas. Tymczasem zacieram ręce i już nie mogę się doczekać wizyty listonosza. W stosownym czasie podzielę się wrażeniami, a tymczasem wracam do przesłuchiwania zaległości płytowych. Jest tego trochę począwszy od debiutu Tinderticks poprzez "Couture, Couture, Couture" (2004) od Frausdots, a na składance "Wire 1985-1990: The A List" skończywszy. Pewnie nie tylko mnie brak czasu na słuchanie muzyki, stąd też staram się jej słuchać w tak zwanym międzyczasie. Każda okazja jest przecież dobra by choć przez chwilę nasycić ucho dźwiękiem. Muzyka to wszak zazdrosna kochanka, która wymaga nieustannej uwagi i atencji. Warto o tym pamiętać jeśli nie chcemy wypaść z jej namiętnych objęć.


Jakub Karczyński

03 lutego 2021

TOP 2020


Rok 2020 szczęśliwie za nami i jak mniemam wszyscy pożegnaliśmy go z ulgą. Choć nie oznacza to, że teraz mamy już z górki. Co to, to nie. Musimy się jeszcze trochę przemęczyć tak z pandemią jak i wszelkimi obostrzeniami. Miejmy nadzieję, że szczepionki przyniosą nam tak wyczekiwaną normalność albo coś na jej kształt. Tymczasem spójrzmy wstecz i podsumujmy rok 2020 pod względem muzyki. Nie wiem czy ktokolwiek czeka na tego typu podsumowania bo i mnie coraz mniej chce się je robić. Pisałem o tym w ubiegłym roku i nadal podtrzymuję tamto stanowisko. Dlaczego więc wciąż je tworzę? Sam nie wiem. Chyba działa tu siła nawyku, ale skoro powiedziało się A to trzeba powiedzieć i B. W tym roku TOP powrócił do swej starej formy czyli dziesięciu najlepszych płyt, a nie jak to miało miejsce w ubiegłych latach zaledwie pięciu. Nie oznacza to jednak, że tak już będzie zawsze. Wszystko zależy od jakości muzyki, ilości dobrych wydawnictw no i rzecz jasna od chęci by takowe zestawienie publikować. 

Jak co roku liczę także na odzew z Waszej strony bo w końcu od tego jest ten blog. To również Wasza przstrzeń do wyrażania opinii i spostrzeżeń. Bez dwustronnej komunikaji, blog jest tylko martwym tworem generującym przekaz w jedną stronę, a nie o to przecież chodzi. Zachęcam do dzielenia się w komentarzach Waszymi refleksjami na temat minionego roku jak i listami TOP. Nie musi to być od razu TOP10, można napisać także o jednej płycie, która zapadła Wam najgłębiej w pamięć. Serdecznie zachęcam do pozostawienia takowego śladu, a tymczasem przechodzę do odkrywania swoich kart.


1. THE FLAMING LIPS "AMERICAN HEAD"

The Flaming Lips po raz kolejny wyciągają asa z rękawa i coś czuję, ze nie po raz ostatni. Wspaniała płyta przy, której można się rozmarzyć i poczuć moc psychodelicznych odjazdów bez konieczności uciekania się do farmakologii. The Flaming Lips pomału wyrastają mi na grupę, której albumy można kupować niemal w ciemno. Trzymam za nich kciuki i życzę im tego by dalej śnili ten swój piękny sen.  

2. MARC ALMOND "CHAOS AND A DANCING STAR"

Marc Almond chyba nieco zatęsknił za czasami gdy nagrywał takie albumy jak "Enchanted" (1990) czy "Tenement Symphony" (1991) bowiem swym najnowszym dziełem wzniósł się na taką wysokość na jakiej nie latał od dawna. Czy ktokolwiek wierzył, że Marc nagra jeszcze kiedyś taką płytę? We mnie wiara ta paliła się coraz bledszym ogniem, ale póki jest choć cień szansy nie warto porzucać nadziei. Znów jest pięknie, romantycznie i nastrojowo, a przecież wszyscy wiemy, że Marc Almond potrafi czarować swą muzyką. Mnie już złapał w swoje sidła, czas więc na Was. 

3. WHITE DOOR "THE GREAT AWAKENING"

White Door to grupa z kręgu new romantic mająca na koncie jeden album wydany w zamierzchłych latach osiemdziesiątych, o którym pewnie nikt by dziś nie pamiętał gdyby nie postać Tomka Beksińskiego, który rzucił snop światła na ich muzykę. Wrócili po latach z płytą, która ma wszelkie predyspozycje do tego by zachwycić wielbicieli zasłuchujących się niegdyś w dźwięki płynące z audycji "Romantycy Muzyki Rockowej". Czy oznacza to, że płyta jest totalnie wsteczna? Zdecydownie, ale to też jej urok.

4. MORRISSEY "I AM NOT A DOG ON A CHAIN"

Dość odważnie poczyna sobie Morrissey na swej najnowszej płycie i muszę przyznać, że wyjątkowo dobrze mu w takim anturażu. Początek może wprawić fanów w lekką konsternację, ale nawet w tak nietypowych dla siebie brzmieniach Morrissey odnajduje się jak ryba w wodzie. Nie trzeba wiele by dać się omotać tej płycie. A Morrissey? Wciąż tak samo dobry jak w czasach The Smiths.

5. PET SHOP BOYS "HOTSPOT"

Po dwóch jakże katastrofalnych albumach Pet Shop Boys powróciło na szlak wiodący ku chwale. Może krok nie jest jeszcze tak pewny i żwawy jak przed laty, ale przynajmniej podążają we właściwym kierunku. Nie brak tu naprawdę pięknych momentów, przy których ręce same składają się do oklasków (Burning The Heather), ale też zdarza się grupie przestrzelić jak choćby w kompozycji Wedding In Berlin, do której to wpleciono dźwięki weselnego marszu Mendelssohna. Kuriozalny pomysł. Na szczęście to jedyny kiks jaki przydarzył się temu duetowi. 

6. DRAB MAJESTY "MODERN MIRROR"

Mam słabość do Drab Majesty. Stworzyli oni bowiem niezwykle ciekawą syntezę synth popu z dźwiękami jakich nie powstydziłby się Clan Of Xymox. Subtelna melancholia otulona niebanalnymi melodiami ma w sobie jakąś taką hipnotyczną moc, która sprawia, że nie sposób oderwać się od głośnika. I choć poprzedni album amerykanów podobał mi się nieco bardziej to i tu odnalazłem sporo dźwięków z mojego zagajnika.

7. MOLCHAT DOMA "MONUMENT"

Białorusini z Molchat Doma doskonale odrobili lekcje z zakresu brzmień lat osiemdziesiątych i po raz kolejny udowadniają, że nie mają sobie równych. Nie są to jednak nędzi imitatorzy, a twórcy, którzy potrafią oddać ducha tamtej dekady, a przy tym sprokurować naprawdę udane dzieło. Nie dziwię się, że szturmem zdobywają kolejne kraje, a na ich koncertach publiczność szczelnie wypełniała pomieszczenia. "Monument" podtrzymuje dobrą passę grupy i stawia ich w pierwszym szeregu wśród najciekawszych zjawisk współczesnej sceny post punk. 

8. CLAN OF XYMOX "SPIDER ON THE WALL"

Clan Of Xymox to grupa z bogatym dorobkiem choć odnoszę wrażenienie, że jej ostatnie płyty są robione według podobnego wzorca. Jakby Ronny Moorings miał w domu linię produkcyjną. Miłą odmianą był album "A Matters Of Mind, Body And Soul" (2014), który był jak powiew świeżego powietrza. Najnowsze dzieło choć dobre, blednie jeśli zestawić je ze wspomnianą płytą nie mówiąc już o takich klasykach jak "Medusa" (1986). Clan Of Xymox stał się zbyt przewidywalny, a jego instrumentarium dość schematyczne. A przecież nie zawsze tak było. Wystarczy sięgnąć po "Twist Of Shadows" (1989) by przekonać się jak bogatą paletą barw wtedy dysponowali. Brakuje mi nieco tego rozmachu i tej naturalności brzmienia. "Spider On The Wall" choć na wskroś syntetyczny ma także kilka naprawdę urokliwych momentów, które pozwoliły grupie wedrzeć się do tego zestawienia.

9. ME AND THAT MEN "NEW MAN, NEW SONGS, SAME SHIT. VOLUME 1"

Przed czteroma laty singiel zapowiadający debiutankie wydawnictwo tego projektu rozbudził mój apetyt do tego stopnia, że niecierpliwie wyglądałem premiery albumu. Niestety płyta nie udźwignęłą moich oczekiwań. Udało się to dopiero płycie numer dwa, która w mojej opinii bije na głowę debiut nagrany z Johnem Porterem. I nie chodzi tu o większe spektrum gości lecz o zdecydowanie ciekawsze kompozycje, które co tu dużo mówić mogą się podobać i przede wszystkim nie nudzą. Cieszę się, że Nergal postanowił pokazać nam swoją inną, nieco łagodniejszą twarz, która uzmysłowi nam, że nie tylko black metal napędza jego serce.   

10. THE PSYCHEDELIC FURS "MADE OF RAIN"

Kolejny come back, którego mało kto się spodziewał, a który to przyjemnie połechtał uszną małżowinę. Głos Richarda Butlera wciąż tak samo przybrudzony i zbolały, muzyka odpowiednio surowa, ale nie wyzbyta melodii. Może nie jest to najlepsze dzieło Brytyjczyków, ale z pewnością ujmy im nie przynosi. Powiem więcej to bardzo dobry album choć trzeba dać mu nieco czasu by się w nim rozsmakować.

 RZUTEM NA TAŚMĘ

THE WOLFGANG PRESS "UNREMEMBERED REMEMBERED"

Wykopalisko sprzed lat, ale tak jak pisałem we wcześniejszym wpisie, nie są to żadne odpady, a materiał, który ze wszech miar wart jest zaprezentowania słuchaczom. Warto się w nie zaopatrzyć nie tylko po to by mieć tę muzykę na własność, ale też po to by nie przepłacać za kilka lat, gdy płyta ta zniknie z oficjalnej dystrybucji. Poznaliśmy już zawartość szuflad, może teraz czas na jakiś nowy materiał. 


Jakub Karczyński