27 grudnia 2014

KOŚCIÓŁ WIDMO


O tym, że grupa The Church wydała w tym roku nowy album, słyszałem już jakiś czas temu. Niestety, zdobycie go nie jest prostą sprawą. Przeglądając ofertę rodzimych sklepów internetowych, nigdzie nie uświadczyłem owej płyty. Owszem, jeden ze sklepów zauważył fakt ukazania się tegoż albumu, ale niestety nie prowadził jego sprzedaży. Od niechcenia kliknąłem jednak przycisk "daj znać, gdy towar będzie dostępny". Po jakimś tygodniu otrzymałem na pocztę info, że płyta jest już jak najbardziej do zamówienia. Ucieszyłem się, ale przezornie postanowiłem wybadać album "Further/Deeper", bo jednak sześćdziesiąt złotych piechotą nie chodzi. Skorzystałem więc z dobrodziejstwa YouTube, na którym to ujrzałem ten oto przecudnej urody teledysk. 


Sama piosenka również pozytywnie mnie zaskoczyła, więc postanowiłem dać szansę temu albumowi. Mam nadzieję, że nie powtórzy się scenariusz jak w przypadku płyty Hussey'a. Takiego rozczarowania bym chyba nie zniósł. Bądźmy jednak dobrej myśli. Niemniej, zanim płyta trafi w moje ręce, upłyną jakieś długie dwa tygodnie. Z tej też przyczyny nie będzie ona miała szansy zawalczyć o moje TOP10. Cóż, pozostaje liczyć na to, że kolejne albumy będą miały nieco prostszą drogę do naszego kraju.

Jakub Karczyński

26 grudnia 2014

STARCIE GIGANTÓW

Za kilka dni zawiesimy nowe kalendarze. Skoro tak, pora brać się za podsumowanie mijającego właśnie roku. Dzisiejszy wpis, ma za zadanie przedstawić listę kandydatów, bijących się o jak najwyższe miejsce w moim rankingu TOP 10 najlepszych płyt 2014 roku. Spis ma układ alfabetyczny, więc jakiekolwiek faworyzowanie swych ulubieńców nie wchodzi tu w grę. W jakim celu zamieszczam ową listę? Mam ona za zadanie pokazać nieco szerszy obraz mojego typowania. Albumy, które znajdziecie poniżej to pełna lista płyt jakie udało mi się kupić i posłuchać w mijającym roku. Jeśli czegoś tu brak, znaczy to, że nie dotarłem do danej płyty bądź zwyczajnie przeoczyłem. Miło będzie jeśli w komentarzu zarekomendujecie coś, co według Was jest godne uwagi i grzechem byłoby to pominąć. Wprawdzie nie trafi już to do mojego podsumowania, ale przynajmniej będę mógł nadrobić te zaległości jeszcze na początku roku. 

Czekam również na Wasze podsumowania roku 2014, które możecie nadsyłać pod adres blog_czarne_slonca@wp.pl. Na najciekawsze podsumowania czeka nagroda w postaci płyty kompaktowej. Pamiętajcie o podaniu namiarów adresowych, bo bez tego nie będę mógł wysłać nagrody. Na Wasze typy czekam do 10 stycznia.

ALBUMY PRETENDUJĄCE DO MOJEGO TOP 10:
 
Anathema "Distant Satellites"
Archive "Axiom"
Billy Idol "Kings & Queens Of The Underground"
Blues Pills "Blues Pills"
Bryan Ferry "Avonmore"
Bush "Man On The Run"
Clan Of Xymox "Matters Of Mind, Body And Soul"
Deine Lakainen "Crystal Palace"
Echo & The Bunnymen "Meteorites"
Embrace "Embrace"
God's Bow "Tranquilizer"
God's Own Medicine "Drachma"
Hussey "Songs Of Candlelight And Razorblades"
Interpol "El Pintor"
Judas Priest "Redeemer Of Souls"
Lana Del Rey "Ultraviolence"
Marianne Faithfull "Give My Love To London"
Midge Ure "Fragile"
Mike Oldfield "Man On The Rocks"
Pendragon "Men Who Climb Mountains"
Peter Murphy "Lion"
Pink Floyd "The Endless River"
Ryba And The Witches "Ryba And The Witches"
Sophie Ellis-Bextor "Wanderlust"
Wishbone Ash "Blue Horizon"
Yes "Heaven & Earth"

Jak ułoży się podsumowanie roku, tego dowiecie się w styczniu, kiedy to opublikuję swoje typy jak i nazwisko zwycięzcy. Bierzcie się zatem do pracy i typujcie swoje podsumowania.

Jakub Karczyński

23 grudnia 2014

ŚWIĄTECZNE SZALEŃSTWO























Święta nadchodzą wielkimi krokami. Widać to zwłaszcza w kuchniach, które to przeżywają teraz prawdziwe oblężenie. Nie inaczej jest w przypadku sklepów, gdzie dokonujemy jeszcze ostatnich zakupów. Prezenty to fajna rzecz, ale nie dajmy się zwariować, bo przecież nie one powinny być tu najważniejsze. Skupmy się raczej na tworzeniu fajnej, rodzinnej atmosfery, która sprawi, że poczujemy magię tych świąt. Bądźmy w tym szczerzy, a na pewno nasze starania zostaną zauważone i docenione. Cieszmy się tym, puśćmy w niepamięć drobne nieporozumienia czy sprzeczki, aby w kolejnym roku budować nowe mosty, zamiast je palić. Mam nadzieję, że spędzicie ten czas wraz z najbliższą rodziną, a rozmowy przy wigilijnym stole stworzą wyjątkową więź, która procentować będzie w najbliższej przyszłości. Życzę Wam zatem radosnych świąt, wypełnionych atmosferą wzajemnej życzliwości oraz prezentów na miarę Waszych oczekiwań. Wesołych Świąt !!! 

Jakub Karczyński

18 grudnia 2014

HUSSEY - SONGS OF CANDLELIGHT AND RAZORBLADES (2014)


Nie wiem kto jest odpowiedzialny za ostatnie okładki płyt The Mission jak i nowego albumu Wayne'a Hussey'a, ale ktokolwiek by to nie był, pora podziękować mu za współpracę. Tak bezstylowych i paskudnych grafik/zdjęć, chyba jeszcze w swym życiu nie widziałem. Okładki płyt "God Is A Bullet" (2007) oraz "Dum Dum Bullet" (2010) mogłyby zainteresować chyba jedynie jakiegoś entomologa, a przy zdjęciu do "The Brightest Light" (2013), można po prostu umrzeć z nudów. Czyżby brakowało pomysłów? Chętnie wspomogę jeśli zajdzie taka potrzeba, a nawet zaprojektuję Wayne'owi kilka grafik. I to za darmo. Pół biedy jeśli słaba grafika skrywa świetną płytę. Gorzej gdy jej zawartość jest na podobnym poziomie co owy twór pseudoartystyczny. Gdy ujrzałem grafikę mającą "ozdobić" nowy album Hussey'a to tylko zawyłem z rozpaczy i wbiłem zęby w ścianę, aby jakoś zagłuszyć ten ból. Na szczęście ulgę w tym temacie przyniósł singiel promujący "Songs Of Candlelight And Razorblades" (2014) w postaci Wither On The Vine, który to rozbudził mój apetyt. Czekałem zatem niecierpliwie na ową płytę, której zdobycie okupiłem sporym trudem. Czy wysiłek został nagrodzony? Po kilkukrotnym wysłuchaniu płyty, obawiam się, że niestety nie. 

Sądziłem, że po nagraniu dwóch albumów w nieco smętnym klimacie, tym razem Wayne zaproponuje nam coś żywszego. Może niekoniecznie muzyczną dyskotekę, ale przynajmniej coś, co rozruszałoby nieco stare kości, a i nieboszczykowi nie pozwoliłoby przespać spokojnie nocy na cmentarzu. Niestety pan Hussey przyjął chyba sobie za punkt honoru uśpić nas, niczym matka swe dzieci. Jakby tego było mało, momentami zawodzi gorzej, niż najęte płaczki na pogrzebach. Co tu dużo mówić, nie wyszła mu ta płyta i próżno szukać tu czegoś co moglibyśmy po latach chcieć ocalić od zapomnienia. Przykro to pisać, bo niezwykle cenię sobie twórczość Wayne'a Hussey'a w The Mission, ale materiał zebrany na tej płycie, powinien spłonąć jak rękopisy wrzucone do rozgrzanego kominka. Może dałoby się wygrzebać z tych popiołów kilka kompozycji, ale i tak nie zmienia to całościowego obrazu płyty, która usypia nas z każdą minutą coraz bardziej i bardziej. Tylko niezwykle zdeterminowany słuchacz dobrnie do końca albumu, a prawdziwi szaleńcy tacy jak ja, wysłuchają go nawet kilka razy. Niestety, poświęcony mu czas nie procentuje i nie sprawia, że brzydkie kaczątko zamienia się w pięknego łabędzia. Jeśli już przy łabędziach jesteśmy, to jako przestrogę, proponuję posłuchać sobie nad wyraz smętnej wersji utworu Swan Song zamieszczonej tu z dopiskiem (lament). Lepiej bym tego nie ujął, bo to co zrobiono tu z tak piękną kompozycją, zasługuje na bezwzględny kryminał. 

Nie chcę się już dłużej pastwić nad tym albumem, więc zakończę na tym ową recenzję. Żałuję, ale album "Songs Of Candlelight And Razorblades" nie okazał się, ani tak romantyczny, ani tak ostry jak mógłby sugerować tytuł. Jedyne co mu się udało, to zająć pierwsze miejsce w kategorii "Rozczarowanie roku". Gratuluję.

Jakub Karczyński
 

15 grudnia 2014

PRZESŁUCHANIE 09

Jeśli ktoś sądził, że cykl "Przesłuchanie" umarł śmiercią naturalną, to spieszę zdementować te plotki. Owszem, nie pojawia się już tak często jak kiedyś, ale wciąż chcę podtrzymywać ten ogień, aby całkowicie nie wygasł. W związku z tym, dziś zachęcam do zapoznania się z następującym albumem:

GHOST DANCE "STOP THE WORLD" (1989)


Zespół jednej płyty, jednak po jej wysłuchaniu, w sercu pojawia się żal, że historia ta nie miała swego ciągu dalszego. Grupę tworzyli, były muzyk The Sisters Of Mercy - Gary Marx oraz wokalistka Skeletal Family - Anne Marie Hurst. Zapewne wszyscy miłośnicy mrocznej muzyki już zacierają ręce, jednak to co zaproponowała grupa Ghost Dance, nieco różni się od dokonań ich macierzystych formacji. Ich pomysł na muzykę bardziej korespondował z tym co tworzyło All About Eve, niż grupy stricte gotyckie czy post punkowe. Z tej też przyczyny słuchacze preferujący muzykę nieco bardziej szorstką i zadziorną, zapewne ominą album "Stop The World" szerokim łukiem. Trudno, ich strata. Wszyscy ci, którzy mają słabość do melodyjnego grania z lat osiemdziesiątych, ceniących sobie wspomnianą już formację All About Eve powinni koniecznie sięgnąć po ten album. Nie tylko za sprawą świetnych melodii, ale przede wszystkim atmosfery tamtych lat, którą nie sposób już dziś przywołać. Zapewne jeszcze nie raz będę powracał do takich nagrań jak choćby Walk In My Shadow, Cinder Road czy Spin The Wheel, bo to naprawdę kawał dobrze skrojonej muzyki. Cieszę się, że wytwórnia Cherry Red Records zdecydowała się na wznowienie tego albumu, zważywszy, że od dłuższego czasu był on już niedostępny w sprzedaży. Co zamożniejsi fani musieli korzystać z ofert portali aukcyjnych płacąc za album nawet 40 funtów. Reedycja poza podstawowym materiałem przynosi także drugi dysk z dodatkami wśród, których są zarówno wersje koncertowe jak i utwory studyjne spoza albumu. Rzecz warta grzechu.

ocena: 9/10

Jakub Karczyński

11 grudnia 2014

W POGONI ZA NOWOŚCIAMI

W kalendarzu już grudzień, a skoro tak, to trzeba pomału szykować się nie tylko do świąt, ale i muzycznych podsumowań. Już nawet poczyniłem pewne przygotowania. Aby nie zapomnieć o żadnej z tegorocznych premier, postanowiłem spisać je sobie analogowo na kartce. Jakby kto nie wiedział - kartka, to taka gorsza wersja Worda. Gorsza, bo nie posiada opcji "Backspace". Rzecz jasna wynotowałem tylko te albumy, które zakupiłem, bowiem trudno ogarnąć umysłem całą tę masę płyt jaką wydano w 2014 roku. Wyszło mi nieco ponad dwadzieścia płyt, czyli niecałe dwie płyty na miesiąc. Dużo to czy mało? Raczej niewiele, ale przecież nie samymi nowościami człowiek żyje. Poza tym kogo stać na to, aby kupować wszystko jak leci. Dobrze jest więc zastosować pewną selekcję, aby nie zagracić sobie mieszkania płytami, które niekoniecznie trafiły w nasz gust. W dobie Internetu można przecież posłuchać fragmentów muzyki przed zakupem, ale psuje to z kolei całą zabawę. Dlatego też albumy swych ulubieńców kupuję w ciemno, a pozostałe sprawdzam w necie. Oczywiście nie całościowo, a fragmentarycznie. Dzięki temu udaje mi się uniknąć większych rozczarowań. Czasem jednak pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa, bowiem życie bez niego jest zbyt nudne i przewidywalne. Wtedy to zdaję się na intuicję licząc na to, że nie zwiedzie mnie ona na manowce. Efekty tego bywają rozmaite, ale w ogólnym rozrachunku wychodzę na plus. Zaświadcza o tym niewielka liczba płyt przebywających w przegródce "Do pozbycia się". Mam nadzieję, że za rok będę mógł napisać to samo. 

Jakub Karczyński

29 listopada 2014

DOBRY ZWYCZAJ, NIE POŻYCZAJ

Zimny, przeszywający wiatr, od kilku dni przypomina nam, że wielkimi krokami zbliża się zima. Za kilkanaście dni przyjdzie nam wkroczyć do tego nieprzyjaznego królestwa. Już dziś temperatury nie zachęcają do spacerów, a przecież to dopiero przedsmak tego co nas czeka. Cóż nam pozostaje? Jak zwykle przepis na zimę mam ten sam. Dobra książka, jeszcze lepsza muzyka, owocowa herbata, no i oczywiście ciepły kocyk. Najchętniej zabarykadowałbym się w mieszkaniu i wyszedł dopiero na wiosnę. Niestety tak się nie da. Czasami trzeba wychylić nos na zewnątrz, choćby po to, aby zaopatrzyć się w nowe płyty. Sporo zamawiam przez Internet, ale lubię też pobuszować sobie po sklepach płytowych, bo oferują one nie tylko unikalną atmosferę, ale i generują ciekawe rozmowy z innymi pasjonatami. Taki przepływ energii, wymiany informacji i opinii jest czymś niezwykle ciekawym i ożywczym. Nie tylko inspiruje do nowych poszukiwań, ale przede wszystkim sprzyja nawiązywaniu nowych relacji. Przekonałem się o tym już wielokrotnie. Zachęcam zatem, aby odwiedzać te muzyczne świątynie nie tylko w okresie przedświątecznym, ale przez cały rok. Jeśli nie wiecie gdzie skierować swe kroki pomoże Wam w tym strona The Vinyl Traveler. Zawiera ona adresy i opisy kilkunastu sklepów w całej Polsce. Sprawdźcie, może i u Was działa jakiś sklep płytowy.

Przed trzema dniami swe 56 urodziny obchodziłby Tomasz Beksiński. W związku z tym, przypomniałem sobie jeden z archiwalnych programów poświęcony jego osobie. Wypowiadało się w nim wiele znanych osób min. Piotr Kaczkowski, Maria Szabłowska czy Anja Orthodox. Przytaczali zabawne historie z Tomaszem w roli głównej. Pan Piotr opowiadał jak to Tomek w rewanżu za pożyczenie pewnych płyt, postanowił również coś mu przynieść. Gdy się spotkali, Tomek wyjął płytę, która nie posiadała okładki. Na pytanie dlaczego owa płyta jej nie posiada, Tomek rozbrajająco rzekł, że okładkę ma, ale w domu. Nie brał jej ze sobą, bo okładki się niszczą, a podczas przeglądania zostają mu na niej ślady palców.
Hmm, uśmiechnąłem się dobrotliwie, ale doskonale Tomka rozumiem. Sam nie lubię pożyczać swoich płyt, bo ludzie nie potrafią się z nimi obchodzić. Po prostu nie mają szacunku do cudzej własności. Dotyczy to nie tylko płyt, ale i książek, filmów itp. Czy to tak trudno pojąć, że pożyczając coś, warto by oddać to w nienaruszonym stanie? Przecież ktoś wydał na to swoje ciężko zarobione pieniądze. Czy jak pożyczacie od kumpla samochód to zwracacie mu go z urwanym lusterkiem i śladami przytarć na karoserii? Chyba nie. To dlaczego w ten sam sposób nie umiecie uszanować płyt czy książek? Nie potrafię tego zrozumieć. Dlatego też wyznaję zasadę - dobry zwyczaj, nie pożyczaj.

Jakub Karczyński

21 listopada 2014

THE CHURCH - OF SKINS AND HEART (1981)


Gdy debiutowali w 1981 roku płytą "Of Skins And Heart", nie było mnie jeszcze na świecie. Pomimo nieprzerwanej działalności i wydaniu około dwudziestu albumów studyjnych, nie odnieśli sukcesu na jaki zasługiwali. Swoje pięć minut mieli w 1988 roku, kiedy to wydali swój najlepszy album zatytułowany "Starfish". Jest to ich jedyny krążek, który w USA obsypano złotem. Australijska grupa The Church wciąż jednak nie składa broni, pomimo, że jej kolejne płyty przechodzą bez większego echa. Ostatnim odnotowanym albumem na listach przebojów był krążek "Sometime Anywhere" z 1994 roku. Niestety zauważono go tylko w rodzimej Australii, bowiem reszta świata zapomniała o zespole już kilka lat wcześniej.

Wróćmy jednak do roku 1981, kiedy to na sklepowe półki trafił album "Of Skins And Heart" z rysunkiem przedstawiającym przekrój ludzkiego serca. Patrząc na ową grafikę, trudno przewidzieć jaką muzykę skrywa obwoluta. Właściwie równie dobrze prezentowałaby się w niej muzyka religijna jak i alternatywny rock. To co jednak zaprezentowało The Church bliższe było temu co robili na Wyspach Brytyjskich Echo & The Bunnymen i ich późniejsi pobratymcy adaptujący na swój użytek post-punk oraz nową falę. Swoista zadziorność muzyczna świetnie korespondowała z ciekawymi melodiami, no i głosem wokalisty, który doskonale wpisywał się w ten klimat. Już początek płyty w postaci nagrania For A Moment We're Strangers daje sygnał do ataku i określa charakter albumu. Ma być melodyjnie, ale bez wyrzekania się post-punk'owej surowości. I tak też panowie grają. Ledwie złapiemy oddech w Chrome Injury, a tu już jesteśmy atakowani niezwykle przebojowym nagraniem Unguarded Moment, które słusznie wytypowano na drugiego singla (pierwszym był She Never Said). Jakby tego było mało, za chwilę wchodzi Memories In Future Tense, którego zadziorna, surowa motoryka tnie uszy niczym nieostrożny fryzjer. Nawet jeśli pojawiają się mniej ciekawe fragmenty, to zespół wie co zrobić, aby wyjść z tej potyczki zwycięsko. Przykładem może być nagranie Bel-Air, które od przeciętności ratuje fajna solówka gitarowa i rozśpiewana końcówka. Także w dłuższych formach muzycznych The Church potrafi interesująco zagospodarować czas. Prawie ośmiominutowy Is This Where You Live, zaczyna się dość niemrawo, by w pewnym momencie nabrać rozpędu i zupełnie odmienić charakter tego nagrania. W She Never Said z kolei zbliżają się do tego co grało The Cure na swym debiucie. Nawet wokal czasami przywołuje dalekie echa głosu Roberta Smith'a. Nie wiem na ile i czy w ogóle The Church inspirowali się zespołem Smith'a, ale w każdy bądź razie, pewne odniesienia i tropy są tu zawarte. Także w nagraniu Fighter Pilot można je odnaleźć za sprawą gitary, która brzmi czasami tak, jakby zwiastowała nadejście albumu "Pornography" (1982). I gdy już wydaje się nam, że wieńczące nagranie Don't Open The Door To Strangers pozostanie również w tym klimacie, zespół daje nam pstryczka w nos i niczym grupa Monty Python'a, proponuje nam coś z zupełnie innej beczki. Wyciszona ballada, nieco odbiega od charakteru reszty płyty, ale doskonale sprawdza się jako finał. Stanowi głębszy oddech, po emocjach jakich dostarczyła nam grupa we wcześniejszych nagraniach. Jest czas by zebrać myśli i ocenić to, co dane nam było wysłuchać. Don't Open The Door To Strangers pozostawia po sobie bardzo przyjemne wrażenie, niczym cukierek, którego smak czujemy jeszcze chwilę po jego zjedzeniu.

The Church swym debiutem dowiedli, że śmiało mogli konkurować z najlepszymi brytyjskimi zespołami z tamtych czasów. Nie brakowało im ani talentu, ani zmysłu kompozytorskiego, ale jedno czego im zabrakło to szczęśliwszego położenia geograficznego. Gdyby tworzyli na Wyspach Brytyjskich kto wie czy dziś byśmy nie wymieniali ich jednym tchem razem z Joy Division, The Cure czy Echo & The Bunnymen. Los jednak nie zawsze bywa sprawiedliwy, ale wiemy o tym przecież nie od dziś.

Jakub Karczyński

16 listopada 2014

MUZYKA ROZDROŻY


Z kobietami jest jak z płytami. Są dobre, złe, piękne i piękne inaczej. Są też takie kobiety, które nie rzucają swą urodą na kolana, ale też trudno powiedzieć o nich, że są brzydkie. To taki typ urody, który daleki jest od przeciętności i umiejętnie wymyka się tradycyjnym kanonom piękna. Ma w sobie to coś, pewną nieoczywistość, która przyciąga wzrok i hipnotyzuje. Wpatrując się, zastanawiamy się gdzie tkwi rozwiązanie tej zagadki i czy przypadkiem nie padliśmy ofiarą jakiegoś diabelskiego zauroczenia. W pewnym momencie łapiemy się na tym, że obserwowany obiekt, podoba nam się bardziej, niż pierwotnie przypuszczaliśmy. Podobnie jest z muzyką. Pierwszy kontakt sprawia czasami, że jesteśmy zdezorientowani i trudno nam określić czy dana rzecz nam się podoba czy też nie. Nie mamy w sobie ani dość argumentów "za", ani dość argumentów "przeciw". Ten dyskomfort psychiczny sprawia, że owa muzyka zasiewa w nas ziarenko ciekawości, które zaczyna kiełkować i rozrastać się w niebywałym tempie. Nim się zorientujemy mamy już zainfekowane serce oraz mózg.
  
Czemu o tym piszę? Otóż przed paroma dniami otrzymałem właśnie taką płytę, po wysłuchaniu której znalazłem się na rozdrożu. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie byłem na to przygotowany, bo uprzednio przeczytałem kilka recenzji. Zresztą już opis albumu w książce "1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej" rozpoczyna się zdaniem: Płyta "Porcupine" podzieliła fanów i krytyków. Album, o którym piszę, jest trzecią płytą Brytyjczyków z Echo & The Bunnymen i co ciekawe, to właśnie na nim zarejestrowali swój największy hit, utwór The Cutter. Gdy się go słucha po latach, to aż dziw bierze, że coś tak mało komercyjnego mogło zostać uznanym za przebój. Dziś taki scenariusz jest raczej mało realny, ale mogę się mylić, bowiem życie bywa nieprzewidywalne. Nieprzystępność i niski potencjał komercyjny albumu "Porcupine (1983) każe skierować się moim myślom ku płycie "Join Hands" (1979) grupy Siouxsie & The Banshees. Tam również nic nie było proste, oczywiste i jednoznaczne. By rozgryźć ten orzech, trzeba było spędzić w towarzystwie Zuzki i jej Strzyg, kilka dłuższych wieczorów. Po latach odbieram już ten album inaczej, niż choćby w 2011 roku, gdy pisałem o zmaganiu się z jego zawartością (Kamień poruszający lawinę). Pewne dźwięki muszą się w człowieku dobrze zakotwiczyć, odleżeć i nabrać smaku. Inaczej skazane będą one na wieczne niezrozumienie. Coś czuję, że podobnie będzie z płytą "Porcupine", która zasiała już w mym sercu swe ziarno. Teraz tylko trzeba cierpliwie poczekać na jego plon.

Jakub Karczyński

09 listopada 2014

ZLOT BIAŁYCH KRUKÓW


Gdy wszyscy ochoczo przerzucają się na winyle, ja uparcie trwam przy kompaktach, które wciąż stanowią podstawę mojej kolekcji. Po co wciąż inwestuję w ten niemodny nośnik, który większość odesłała już do lamusa? Czy to przejaw nadmiernego przywiązania do nośnika, czy może nowa hipsteriada? Nic z tych rzeczy. Ja o prostu lubię kompakty i nie wstydzę się do tego przyznać. Dziś, gdy paradowanie w koszulce z napisem "I love vinyl" to przejaw dobrego smaku i moda, która jeszcze pięć lat temu skwitowana byłaby postukaniem się w głowę i pobłażliwym uśmiechem. Kto wie, może za parę lat, płyta CD również dostąpi rehabilitacji i nastąpi renesans jej popularności. Póki co musimy nasłuchać się jaki to kompakt jest beznadziejny, przyjąć jeszcze kilkadziesiąt ton błota by po latach znów z sentymentem wrócić do srebrnego krążka. Na szczęście nie zawracam sobie głowy modami, trendami, bo szkoda mi czasu na takie pierdoły. Lubię to co lubię i tego się trzymam. Aż chciałoby się zawtórować za Peterem Gabrielem (ex Genesis) I know what I like and I like what I know.

Tak jak już kiedyś pisałem, zbieranie płyt, to pasja, która nie ma końca. Zawsze znajdzie się coś co chciałoby się mieć. Powody bywają różne. Jedni lubią gromadzić albumy, które pamiętają z lat swojej młodości, inni przeszukują archiwa w poszukiwaniu nieznanych grup, aby poszerzyć swoje horyzonty. Ja preferuję bardziej ten drugi model, bo w młodości nie słuchałem niczego nadzwyczajnego. Odkrywanie grup z lat osiemdziesiątych lub początku lat dziewięćdziesiątych, to zabawa, która wciąż dostarcza mi wiele radości. Gdy przed laty znajomy zasugerował mi, abym zapoznał się z płytą All About Eve "Scarlet And Other Stories" (1989), nie sądziłem, że tak bardzo wciągnie mnie ta muzyka. Przez pewien czas bezskutecznie starałem się ją zdobyć na kompakcie. Znalazłem ją dopiero w brytyjskim sklepie internetowym i to w niewiarygodnie niskiej cenie. Kupiłem więc i dla znajomego, który polecił mi ten album, bo jemu również marzyła się wersja kompaktowa. W kolejnych latach zdobyłem z większym lub mniejszym trudem ich debiutancki album oraz trzecią w dyskografii "Touched By Jesus" (1991). Do kompletu brakowało mi już tylko "Ultraviolet" (1992). Lata mijały, a płyty jakoś nie udawało się pozyskać. W ostatnich tygodniach zintensyfikowałem poszukiwania i w końcu upolowałem moją zdobycz. Tak jak w przypadku "Scarlet And Other Stories", musiała ona przybyć ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii by stanąć obok trzech pozostałych. Wciąż tylko brak czasu na uważne jej posłuchanie, bo kolejka do odtwarzacza jest tak wielka jak kolejki w PRL-u.

Najwięcej jednak radości sprawiło mi pozyskanie płyty Cassandra Complex "The War Against Sleep" (1992), która dziś jest sporym unikatem. Na szczęście nie wszyscy chyba sobie z tego zdają sprawę, skoro udało mi się kupić, aż dwa egzemplarze, każdy po 30 zł. Na ebay'u trzeba przemnożyć tę kwotę razy trzy. Oczywiście zdarzają się złote strzały, ale trzeba być cierpliwym i wyczekiwać dogodnej okazji. Mniejsza o pieniądze, bo nie one są tu najważniejsze. Muzyka zawarta na albumie "The War Against Sleep" potrafi zniewolić i zmusić do zapętlania pojedynczych utworów, a nawet całej płyty. Trudno jest mi dziś zliczyć ile razy powracałem do nagrania She Loves Me, które zawładnęło mną na dobrych kilka tygodni. Jeśli macie gdzieś w swych zbiorach ten album, to polecam przypomnieć sobie jego zawartość. Nie warto skazywać tak genialnej muzyki na zapomnienie, a tym bardziej pozbywać się jej z prywatnej płytoteki. U mnie znajdzie zaszczytne miejsce gdzieś obok płyt Danse Society, The Church, Gene Loves Jezebel i Echo & The Bunnymen. Cieszę się, że kolejne białe kruki zlatują się do mojej kolekcji radując mą duszę swym mrocznym śpiewem.

Jakub Karczyński

31 października 2014

CUKIEREK ALBO PSIKUS


Dziś Halloween, a skoro tak, to biegniemy szybko do warzywniaka po dynie. Występują one w różnych rozmiarach, więc dobieramy wedle uznania. Im większa, tym więcej pracy będzie nas czekało, ale za to efekt będzie współmierny do wielkości. Chwytamy za noże, które również występują w rożnych rozmiarach i wykrawamy skrawki. Uprzednio warto jakimś markerem naszkicować sobie twarz naszej maszkary, aby uniknąć rozczarowania w wielkim finale. Moje dynie kupiłem już wczoraj i wraz z żoną, zabraliśmy się za ich obróbkę. Jedna przeznaczona jest dla naszej małej siostrzenicy, druga, straszniejsza, wyląduje na naszym balkonie. Po dwóch godzinach rzeźbienia, powstało to, co widoczne na załączonych zdjęciach.


Zachęcam do stworzenia własnych dyń. To nie tylko świetna zabawa, ale okazja by spędzić ten czas ze znajomymi czy rodziną. I jeszcze jedna ważna rzecz. Nie zapomnijcie zaopatrzyć się w cukierki, chyba, że lubicie psikusy. 

Jakub Karczyński

29 października 2014

MARIANNE FAITHFULL - GIVE MY LOVE TO LONDON (2014)


Gdy przed laty usłyszałem utwór File It Under Fun From The Past, zrobił on na mnie na tyle duże wrażenie, że stałem się miłośnikiem twórczości Marianne Faithfull. Ta starsza pani, przeżyła w swym życiu tyle, że swoją biografią mogłaby obdzielić kilka osób. Tym, którzy jej nie kojarzą, powiem tylko, że współpracowała ona z tak znamienitymi artystami jak David Bowie, Roger Waters, Nick Cave, PJ Harvey czy grupą Metallica. Prywatnie związana była przez kilka lat z Mickiem Jaggerem, a z Mickiem nie można się było nudzić. Narkotyki, papierosy i alkohol były na porządku dziennym i nocnym. Niestety związek ten nie przetrwał próby czasu, a luksusową posiadłość Jaggera, Marianne wkrótce zamieniła na squaty Soho. Mimo wielu rozrywek, cały czas uparcie pisała kolejne piosenki i wydawała płyty. Przechadzki po ciemnej stronie życia, okupione zostały narkotykowym uzależnieniem z którego leczyła się latami. Pamiątką po tych szalonych czasach, pozostał jej niski, szorstki głos, którym od lat wyśpiewuje kolejne wersy swych piosenek.

Gdy wrzuciłem pierwszy raz do odtwarzacza płytę "Give My Love To London" zastanawiałem się gdzie tym razem zabierze nas Marianne. Czy będzie to sentymentalna podróż czy może zaskoczy nas jak przed laty piosenką Sex With Strangers. Spoglądając na rozpiskę współpracowników wśród których widnieje Nick Cave, Anna Calvi czy Brian Eno upewniłem się, że czas eksperymentów Marianne ma chyba już za sobą. Zresztą i tak wszyscy czekają na porcję sentymentalnych wynurzeń, którymi od lat raczy nas ta starsza pani. W odpowiedzi na te oczekiwania, Marianne stworzyła bardzo zgrabny zbiór, który czasem otuli nas melancholią, czasem wskrzesi ducha dawnego buntu, a niekiedy uwolni tłumione latami emocje. Szkoda tylko, iż ponownie potwierdza się fakt, że kolejne albumy tej artystki nie trzymają równego poziomu. Obok piosenek wybitnie pięknych i poruszających, znajdziemy też te mniej udane, które niestety obniżają lot płyty. Prawdziwą perłą tej płyty jest niewątpliwie nagranie Late Victorian Holocaust, w którym palce maczał Nick Cave. Przejmująco wypada też druga kompozycja Cave'a Deep Water, w którym pobrzmiewa uczucie rezygnacji i dojmującego smutku. Nic dziwnego, że od kilku lat Nick stał się jej etatowym współpracownikiem, a muzyka jaką tworzą, porusza najgłębsze pokłady wrażliwości. Dla tych, którzy lubią nurzać się w melancholii, wspominając stare miłości, polecam zapoznać się z nagraniem Love More Or Less. Tym z nieco weselszym usposobieniem ... nic nie zarekomenduję, bo próżno tu szukać oznak radości i beztroski. Może najmniej depresyjnie wypada tu utwór Falling Back, w którym upatrywałbym potencjalnego singla. Niestety na jego podstawie próżno wyrabiać sobie opinię o albumie, bowiem to jedyne tak przebojowe nagranie. Reszta to większe i mniejsze smutki, którymi raczy nas Marianne. Skoro wskazaliśmy plusy, przedstawmy też i minusy. Najmniej przekonująco z całego zestawu utworów, wypada nagranie The Price Of Love, które nie jest może jakąś zapchajdziurą, ale serca jakoś mi nie skradło. Także utwór Rogera Watersa Sparrows Will Sing nie sprawił, że poczułem przyjemne mrowienie na plecach. Największym mankamentem tego albumu nie są jednak kompozycje, ale czas jego trwania. Utwory tu zawarte, rzadko przekraczają granicę czterech minut, przez co płyta nie trwa nawet trzech kwadransów. Szkoda, bo pewnych nagrań można by słuchać w nieskończoność. Cieszmy się jednak tym co mamy, bo album "Give My Love To London" wypada chyba najbardziej przekonująco z ostatnich propozycji pani Faithfull.

Zapewne jeszcze nie raz powrócę do tych nagrań, nie tylko gdy za oknem szaleje jesienna zawierucha, ale i w te pogodniejsze dni. Smakowanie tej muzyki dostarcza bowiem naprawdę wielu wrażeń. Jeśli jesteście ciekawi co ma wam do powiedzenia starsza kobieta po przejściach, usiądźcie wygodnie w fotelu i nastawcie uszu. Kto wie, może z tych opowieści, wyciągniecie też kilka mądrości dla siebie.

Jakub Karczyński

14 października 2014

MORZE RADOŚCI, OCEANY SMUTKU

Ostatni wdech, nim nadciągnie wiatr. Nim porwie mnie do tańca. Nim rozwieję się jak dmuchawca kwiat.

J.K.


W takie dni jak dziś, gdy za oknem deszcz dzwoni o szyby, a z głośników płynie melancholijny głos Marianne Faithfull, aż chciałoby się wziąć do ręki notatnik i zapisać go najbardziej smutnymi wersami. Tak, tak, to melancholia wdziera się w duszę i wyciska z nas twórcze soki. Nic dziwnego, że to smutne piosenki najbardziej nas poruszają, bo są tymi najprawdziwszymi. Mówi się, że łatwiej napisać smutną piosenkę, niż radosny utwór. Coś w tym jest, bowiem melancholia wydobywa z naszej duszy całą paletę barw i jakoś nigdy nie brak odpowiedniej farbki, pędzla ani płótna. Rzecz w tym, aby nie przesadzić z tym smutkiem, bo nikt chyba nie chce nabawić się depresji. Z uczuciem radości jest inaczej, bo trudniej przekuć ją na słowa tak by nie trąciła banałem. Zazwyczaj kończy się to wynurzeniami, od których aż zęby bolą. Stąd też nie słucham wesołej muzyki, bo nie ma nic gorszego, niż ból zęba :) I wcale nie potrzeba przesuwać mnie do sekcji gimnastycznej, abym nabrał jeszcze więcej optymizmu jak to miało miejsce w kultowym filmie "Rejs". No chyba, żeby tą moją łzawą muzykę zinterpretować tak jak zrobił to Stanisław Tym.


Wychodzi więc na to, że słucham muzyki optymistycznej, żartobliwej, wesołej z akcentami humorystycznymi. Po takiej interpretacji trudno nie nabrać optymizmu.

Jakub Karczyński

PS Obraz wykorzystany we wpisie to "Portret poety Jana Lechonia" autorstwa Roman Kramsztyka. Do obejrzenia w Muzeum Narodowym w Warszawie.


08 października 2014

PERŁA ZATOPIONA W WINYLU


Przeglądając Allegro, natknąłem się dziś na rzecz niezwykłej urody. Wpisując do wyszukiwarki nazwisko Wayne'a Hussey'a, byłem raczej ciekaw, czy już czasem nie pojawił się jego nowy, solowy album. Oczywiście zgodnie z przypuszczeniami, po płycie ani śladu. Mój wzrok przykuła jednak winylowa EP-ka zatytułowana "Where Was?" (1986/87) sygnowaną logiem Guthrie Handley With Wayne Hussey. Do dziś dnia sądziłem, że znam solowe poczynania Hussey'a, a tu taka niespodzianka. Cieszy mnie to, bo lubię gdy muzyka mnie zaskakuje. Gdy już wydaje się nam, że przeszliśmy wszystkie drogi wraz z ulubionym artystą, on nagle pokazuje ci zarośniętą ścieżkę, którą kroczył przed laty. Mniej uczęszczana droga, nie musi wcale oznaczać, że nie warto jej przemierzyć, o czym przekonuje niniejsza historia. Gdy posłuchałem tytułowego nagrania, oniemiałem. To były te dźwięki, te emocje i ten nastrój, który najbardziej lubię w muzyce lat osiemdziesiątych. I pomyśleć, że gdyby nie przypadek, pewnie nie natknąłbym się na tę winylową EP-kę. Sądząc po niewielkiej liczbie odtworzeń tytułowego utworu na YouTube (448 z czego 10 moich), nie jest to chyba rzecz powszechnie znana. Nie powinien więc dziwić brak jakichkolwiek informacji w sieci, na temat kariery pana Handley'a. Może nie szukałem zbyt dogłębnie, a może rzeczywiście Internet nie ma w tej kwestii nic do zaproponowania. Jeśli jednak, ktoś z czytających te słowa, ma jakąś wiedzę na temat tej płyty lub wykonawcy, to zachęcam do wpisywania się w komentarzach. Czy muszę nadmieniać, że kupiłem ową płytę? Marzy mi się również wersja CD, choć nie mam pewności czy takowa się ukazała. Jeśli jest, to możecie być pewni, że zdobędę ją prędzej czy później. Tymczasem posłucham sobie kolejny raz nagrania Where Was? do czego i Was zachęcam.



Jakub Karczyński
 

01 października 2014

WIEDZA I ŻYCIE


Jak tu nie kochać płyt, skoro dostarczają nam tyle emocji. Gdy dziś zobaczyłem na półce sklepowej nową płytę Marianne Faithfull, to aż szybciej zabiło mi serce. Pożądliwy wzrok lustrował okładkę albumu, a mózg w tym czasie prowadził obliczenia finansowe. Jego pozytywna informacja zwrotna, nieco mnie zaskoczyła, ale nie chciałem wyprowadzać go z błędu. Zapewne zapomniał, że trzeba zapłacić za odbiór nowego mini albumu New Model Army, że za dwa tygodnie będzie gotowa kolejna przesyłka z płytami, a z portalu aukcyjnego i sklepu internetowego, nadlatuje dość spora eskadra płyt. Są wśród nich takie starocie jak debiutancka płyta Visage, trzeci album Siouxsie & The Banshees jak i nowiutki krążek lidera Ultravox. Czekam zwłaszcza na tę ostatnią pozycję, bo może to być jedna z ważniejszych płyt tego roku. Ważnych oczywiście dla mnie, a nie dla dziennikarzy muzycznych, którzy prędzej pochwalą jakiś odjechany, elektroniczny projekt z Algierii, niż pochylą się nad albumem Midge Ure'a. Tak, tak, weterani nie są dziś w cenie, no może poza David'em Bowie, Morrissey'em i Mick'iem Jaggerem. Jak tu pisać o kimś mniej znanym, skoro młodziaki na pewno nie znają, a skoro nie znają to nie przeczytają i nie posłuchają. Lepiej wybrać niszowy, ale młody zespół. Koniecznie jednak musi być oryginalny, alternatywny, no i świetnie wyglądający. Nic dziwnego, że muzyczna wiedza młodych ludzi, bywa niekiedy zatrważająca. I to w czasach, gdy muzyka jest na wyciągnięcie ręki. Może i słuchają dużo, ale przeważnie muzyki współczesnej, ściągniętej i zapisanej w pamięci iPoda lub telefonu. Ze starociami jest już problem. Idę o zakład, że gdyby zapytać jednego z drugim o nazwisko wokalistki/wokalisty ulubionego zespołu, to rozłożyliby bezradnie ręce. I w tym momencie kłaniają się okładki płyt, które dawniej były skrupulatnie lustrowane, czytane po ostatnią literkę, stąd też składy zespołów były recytowane z pamięci. Do dziś nie zapomnę chwil, gdy po mieście krążyły grupy fanów Metallicy i lustrowały klapy kurtek, w poszukiwaniu przypinek ich faworytów. Jeśli nawinął się jakiś leszcz, nie wyglądający na fana, to na dzień dobry otrzymywał pytanie o skład grupy. Jeśli nie potrafił wymienić wszystkich członków z imienia i nazwiska, to marny był jego los. W najlepszym wypadku mógł stracić przypinki, w najgorszym otrzymać łomot i kopa w dupę. Może nie był to najbardziej błyskotliwy pomysł edukacyjny, ale przynajmniej przynosił efekty. Obawiam się, że gdyby zastosować go w dniu dzisiejszym, to jeden z drugim, trzy razy by się zastanowił, zanim włożyłby koszulkę znanego zespołu. Być może przeczytaliby jakąś biografię, posłuchali uważniej muzyki, aby przechadzka po mieście nie skończyła się wizytą w szpitalu. I tym optymistycznym akcentem zakończę na dziś.

Jakub Karczyński  

25 września 2014

THE MISSION - DIFFERENT COLOURS (2014)


W oczekiwaniu na nowy krążek Wayne'a Hussey'a, którego data premiery wciąż pozostaje tajemnicą, rzućmy okiem na "siódemeczki" od The Mission. To winylowe wydawnictwo, zatytułowane "Different Colours" (2014), zawiera dwie małe płyty, na których zarejestrowano łącznie cztery utwory (po jednym na stronę). Jeśli jeszcze nie zdążyliście nabyć gramofonu lub pozbyliście się go kiedyś lekkomyślnie, to jesteście niestety wyłączeni z obiegu. "Different Colours" ukazało się bowiem tylko na winylu i chyba nie zanosi się na publikację tego w innych formatach. Jak na tak niewielkie wydawnictwo, wydano to nad wyraz okazale. Mało tego, dodano nawet plakat oraz teksty do każdego z utworów. Ciekawy jest też pomysł na to wydawnictwo, które jest takim pokazem partnerstwa w zespole. Wyobraźcie sobie, że każdy z tych utworów został napisany i zaśpiewany przez innego członka zespołu. Dzięki temu możemy usłyszeć jakimi wokalistami i kompozytorami są Craig Adams, Simon Hinkler czy Mike Kelly. 

Na pierwszy ogień idzie kompozycja Wayne'a Hussey'a zatytułowana Atomic Heart będąca naprawdę zgrabnym utworem, który śmiało mógłby znaleźć się na ostatnim albumie Misjonarzy. Na pewno bije na głowę dwa pierwsze utwory z "The Brightest Light", choć żadną rewelacją nie jest. To taki prosty, melodyjny The Mission, którego miło się słucha, ale próżno szukać tu jakiś głębszych emocji. Podobnie ma się sprawa z kompozycją Carnival, za którą odpowiedzialny jest Craig Adams. Trudno jej coś zarzucić, ale też nie za bardzo jest za co chwalić. Ot, taki mocny średniak, który ani nie zachwyca, ani też nie drażni. A jak wypada Craig jako wokalista? Trudno mi orzec, bowiem jego głos brzmi jakby był nieco przetworzony. Czyżby to świadomy zabieg ukrycia niedoskonałości wokalnych? Na to pytanie niechaj każdy sam sobie odpowie. Nieco bardziej nastrojowo i klimatycznie robi się za sprawą utworu Judgement Day. Kompozycja Simon'a Hinkler'a poza ciekawą melodią, ma też w sobie pewien pierwiastek niepokoju i chyba najlepiej wpasowuje się w stylistykę grupy. Pewne orientalne naleciałości, nadają zwrotkom nieco hipnotyczny klimat, ale już sam refren otrzeźwia słuchacza swą mocą i melodyjnością. Brawa też należą się Simon'owi, który wokalnie wypada tu najbardziej przekonująco na tle pozostałych instrumentalistów. W przypadku ostatniego utworu jakim jest Never Leave Well Enough Alone, autorstwa Mike'a Kelly'ego nie da się powiedzieć wiele dobrego. Nie porywa ani melodia, ani monotonny śpiew w zwrotkach. Sytuacji nie ratuje również refren, który przemyka gdzieś niezauważalnie i tylko uważny słuchacz jest w stanie go dostrzec. To typowa zapchajdziura, po której nikt specjalnie by nie płakał. Niechaj już Mike zajmie się bębnieniem, bo zmysłu kompozytorskiego chyba nie posiada, choć wokalistą jest niezgorszym, co udowadnia niestety tylko w refrenie.

Nie ma co ukrywać, że premierowe siódemki zebrane pod szyldem "Different Colours", przeznaczone są dla najzagorzalszych fanów Misjonarzy. Trudno byłoby nimi jakoś szczególnie zainteresować postronnych słuchaczy. Wydawnictwo to zapewne wzbudzi większą uwagę wśród kolekcjonerów, aniżeli pośród dotychczasowych fanów. Już sama forma wydania (winyl), mocno ogranicza krąg odbiorców, ale jeśli ktoś uważa się za prawdziwego fana, to zapewne nie stanowi to dla niego większej przeszkody. Poza tym to jedyna okazja by posłuchać jakimi wokalistami i kompozytorami są pozostali członkowie grupy. 

Jakub Karczyński

10 września 2014

PIĘKNA SZKARADA


Kartki z kalendarza spadają tak szybko jak liście z drzew. To co jeszcze przed momentem mieniło się różnymi odcieniami zieleni, dziś przybiera barwy czerwieni oraz żółci. Lubię obserwować tę polska złotą jesień, która wkracza coraz śmielej do lasów, parków jak i zaokiennych widoków. To co jednych napawa smutkiem, mnie akurat raduje, bowiem właśnie teraz życie spowalnia swój bieg. Jest czas na zadumanie się nad światem oraz własnym życiem. Jest wreszcie czas, by dostroić się muzycznie pod tę porę roku. Jako że melancholię w muzyce cenię sobie najwyżej, toteż lubię gdy natura również robi się bardziej zadumana. Wtedy też wyciągam z regałów swoje muzyczne smuteczki. Choć słucham ich przez cały rok, to niewątpliwie teraz smakują mi najbardziej, nabierając jeszcze więcej szlachetnych barw. Kiedy jak nie teraz słuchać albumów Fields Of The Nephilim, Breathless, All About Eve czy muzyki sygnowanej logiem 4AD. Oczywiście pisząc o wytworni 4AD mam tu na myśli jej repertuar z lat osiemdziesiątych, a nie to co wydawane jest współcześnie. Jeśli już przy tej szacownej wytwórni jesteśmy, to odkryłem przez zupełny przypadek wspaniałą kompilację "Lonely Is An Eyesore" (1987), na której zebrano niepublikowane utwory Colourbox, This Mortal Coil, Cocteau Twins, Dead Can Dance czy Clan Of Xymox. To zaledwie kilku artystów i to tych bardziej znanych, bo są tu też tacy wykonawcy jak The Wolfgang Press, Throwing Muses oraz zupełnie mi nieznane Dif Juz. Ową kompilację, wyszperałem w pewnym sklepie płytowym i to jeszcze w formie analoga. Zaciekawiony, poprosiłem o nastawienie winyla, aby sprawdzić cóż to za wynalazek. Album urzeka bowiem nastrojem, choć początek płyty, może wprowadzić co niektórych słuchaczy w błąd, bowiem grupa Colourbox nie jest typowym przedstawicielem klimatów 4AD. Mimo to, dodaje kolorytu owej składance i dobrze obrazuje bogactwo muzyczne tamtych lat.

Gdy igła gramofonu rzeźbiła ścieżkę drugiego utworu, ja zachodziłem w głowę jak to się stało, że o owej składance nigdy nie dane mi było usłyszeć. Przecież albumy z 4AD cieszyły się w Polsce wielkim uznaniem i popularnością. Dlaczego więc owa kompilacja zniknęła gdzieś w pomroce dziejów? Czemu nie figuruje w katalogu firmy Sonic, która przecież dystrybuuje największe sławy 4AD z Clan Of Xymox i Dead Can Dance na czele. Na szczęście jak zwykle z pomocą przychodzą portale aukcyjne, gdzie można kupić ową kompilację, zarówno na winylu jak i na kompakcie. Polecam zaopatrzyć się w nią, bo to rzecz warta grzechu. Tymczasem wracam do słuchania "Lonely Is An Eyesore" jak i nowych nabytków w postaci Sweet Ermenegarde "Raynham Hall" (2013) oraz Death Cult "Ghost Dance" (1996). Zatem do następnego razu.

Jakub Karczyński
 

03 września 2014

JESIENNE ZAPASY MUZYCZNE


Kończy się pomału lato, o czym przekonaliśmy się naocznie, spoglądając w ostatnich dniach na termometr. Co tam termometr, wystarczyło spojrzeć za okno by zobaczyć deszcz lejący się z nieba. Już słychać zewsząd, że przyszła ta paskudna jesień, a przecież do astronomicznej jesieni mamy jeszcze dwadzieścia dni. Wszelkie więc zażalenia proszę słać w kierunku dogorywającego lata, które to da nam jeszcze odrobinę ciepła przez kilka kolejnych dni. Korzystajmy więc z jego uroków, ale też pomału sposobmy się do jesieni, robiąc nalewki, zbierając grzyby i zaopatrując się w owocowe herbaty. Nie zapominajmy też o dobrej muzyce, której to wkrótce nastąpi prawdziwy wysyp. Niebawem swe nowe płyty wyda Interpol, Blonde Redhead, Pendragon czy Marianne Faithfull, której to głos idealnie współgra z jesienną aurą. Z wielką niecierpliwością czekam też na solowy album Wayne'a Hussey'a, o którym to wspominałem w jednym z poprzednich wpisów. Jeśli będzie on tak dobry jak promujący go utwór, to już dziś zacieram ręce. Nie ukrywam, że pilnie śledzę to co dzieje się w obozie The Mission jak i karierę jego lidera. Pomimo takiego zaangażowania, daleko mi do bezkrytycznego przyjmowania każdej ukazującej się płyty. Nie zmienia to faktu, że w przypadku Misjonarzy nabywam wszystko, bez uprzedniego sprawdzania na YouTube. Tak to już jest, że jak się coś uwielbia, to jest się z tym na dobre i złe. Poza tym co to za przyjemność kupować płytę, którą już znamy na wskroś. Psujemy sobie zabawę jeszcze przed jej rozpoczęciem. Pierwszy odsłuch zawsze wiąże się z ogromnymi emocjami. Po głowie kołaczą się setki pytań i myśli. Czym prędzej naciskamy 'play', aby przekonać się czy nowe dźwięki wpiszą się w estetykę naszego gustu. Gdy wybrzmi już ostatni utwór, stajemy przed próbą odpowiedzi na pytanie o wartość tej muzyki. Nie spieszmy się jednak z wydawaniem sądów, bo klarowny obraz pojawia się po kilkunastu odsłuchach i zazwyczaj nie pokrywa się z ocenami wystawionymi na początku. To właśnie ten element niepewności i ryzyka sprawia, że uczymy się cierpliwości, bo w muzyce nic nie jest dane od razu. To pasja dla cierpliwych, którzy nie zniechęcają się po pierwszych przesłuchaniach. Jeśli potrafisz zaangażować się w słuchanie, to niewątpliwie należysz do elitarnego grona świadomych słuchaczy. Gratuluję i zapraszam do klubu, w którym spotykają się szaleńcy lubiący ryzyko, a przede wszystkim emocje jakich dostarcza im muzyka.

Jakub Karczyński

PS Obraz użyty w niniejszym wpisie to "Jesień", autorem którego jest Giuseppe Arcimboldo. Ten włoski malarz okresu manieryzmu, stworzył cykl czterech obrazów, ukazujący pory roku w nieco innym wydaniu. Zachęcam do zapoznania się z pozostałymi dziełami, które prezentują się równie pięknie.
   

13 sierpnia 2014

Z CIEMNOŚCI W MROK


W minioną niedzielę posłuchałem fragmentu audycji Trzecia Strona Księżyca w radiowej Trójce. Szkoda, że nadawana jest ona tak późno i tylko raz w miesiącu, bo muzyka jaka tam wybrzmiewa warta jest zaprezentowania szerszemu kręgowi odbiorców. Niestety, chyba nie wszyscy tak myślą, skoro audycja z godziny 24 została przesunięta na godzinę 1:00. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to muzyka dla wszystkich, ale gdyby wygospodarować jej bardziej ludzką porę (22:00), zapewne więcej osób mogłoby pozwolić sobie na jej wysłuchanie. A warto nastawić uszu, choćby po to by usłyszeć co ciekawego dzieje się w polskiej muzyce o nieco mroczniejszym rodowodzie. Przykładem mogą być takie grupy jak God's Bow czy God's Own Medicine, których to muzykę mogliśmy słuchać w ostatnim programie. Pomimo wielu lat działalności, nagraniu kilku płyt, wielu koncertów, oba zespoły wciąż skazane są w naszym kraju na swoją niszę. Co ciekawe, większą popularnością cieszą się one poza naszymi granicami. Nie pierwszy to raz, gdy potwierdza się powiedzenie "cudze chwalicie swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie". Warto więc czasem zaczerpnąć głębiej ze źródła, by poczuć prawdziwy smak i przekonać się, że także u nas powstają interesujące rzeczy. Aby nie być gołosłownym, postanowiłem zainwestować w rodzimą twórczość i nabyłem EP-kę "Affirmation Of Life" grupy Digital Angel oraz nowy album God's Own Medicine "Drachma". Tych pierwszych poznałem już za sprawą płyty "On The Side Of The Angels" (2010), ci drudzy znani byli mi do tej pory jedynie z nazwy. Pomimo jawnych nawiązań w szyldzie do twórczości grupy The Mission, jakoś do tej pory, nie było mi dane zapoznać się z ich twórczością. I choć dziś, pod szyldem God's Own Medicine, kryje się już tylko jeden człowiek, nie zniechęciło mnie to do zakupu nowej płyty. Czy było warto? O tym przekonam się, gdy tylko "Drachma" trafi w me ręce. Tymczasem wracam do słuchania płyty "Painthings" Deathcamp Project. Jeżeli jesteście zainteresowani nowymi wydawnictwami tego zespołu to polecam odwiedzić stronę http://deathcampproject.bandcamp.com/, na której to grupa udostępniła całkowicie za darmo koncertowy bootleg "Painthings Live". Szkoda, że nie zdecydowali się na publikację oficjalnej koncertówki, ale lepsze to niż nic. Przynajmniej umili ona oczekiwanie na nową płytę, która wedle zapowiedzi ma być bardziej gitarowa. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość.

Jakub Karczyński

11 sierpnia 2014

WAYNE HUSSEY - WITHER ON THE VINE


Wayne Hussey lider formacji The Mission udostępnił w sieci nagranie Wither On The Vine, będące zapowiedzią solowej płyty wokalisty. Album zatytułowany "Songs of candlelight and razorblades" ukaże się we wrześniu tego roku. Dokładna data ani okładka albumu nie są jeszcze znane. Będzie to już trzeci album sygnowany nazwiskiem Hussey'a. Poprzednie dwa, były to albumy zawierające przeróbki cudzych kompozycji. Czy nowa płyta również będzie tego typu wydawnictwem, tego jeszcze artysta nie zdradził. Zainteresowani odsłuchaniem nowego singla, mogą zrobić to pod poniższym linkiem.


Jakub Karczyński

08 sierpnia 2014

REMONTY I CZTERY KĄTY


Ciężko mi ostatnio znaleźć czas na systematyczne pisanie bloga. Od pewnego czasu, moją głowę zaprząta głownie temat remontowania własnego mieszkania. Trzeba się uwijać, bo za parę tygodni szykuje się przeprowadzka do nowego M. Stąd też mój wolny czas, poświęcam na malowanie, sprzątanie i wycieczki po marketach budowlanych. Po tak intensywnym dniu, brak mi już czasu, aby spokojnie zasiąść przed klawiaturą komputera. Poza tym i tak większość czytelników wyjechała gdzieś na wakacje, więc to najlepszy okres do remontów i przeprowadzek. Komu bowiem chce się siedzieć przy komputerze i czytać blogi, skoro pogoda za oknem kusi swym urokiem. Nic, tylko pakować plecaki i wyjeżdżać gdzieś na łono natury. Raz do roku trzeba się zresetować, wyrzucić z siebie to co nagromadziło się w głowie przez ten czas. Zazdroszczę wszystkim tym, którzy mogą sobie na to pozwolić. Ja swój reset muszę odłożyć na późniejszy czas, ale nie ma tego złego jak to mówią. Po przeniesieniu wszystkich gratów, przyjemnie będzie wyciągnąć się na balkonowym leżaku, sączyć drinka, słuchając pięknej muzyki. Tej na pewno nie zabraknie, bowiem cały czas trzymam rękę na pulsie i regularnie powiększam swą kolekcję płytową. W ostatnim czasie zakupiłem między innymi takie albumy jak "Pulse" Pink Floyd, "Blackfield" Blackfield, "On The Sunday Of Life..." Porcupine Tree, "Universal" Anathemy, "Heaven & Earth" Yes'ów oraz "Redeemer Of Souls" Judas Priest. W większości sama progresja, ale i na mroczniejsze klimaty przyjdzie czas, gdy tylko liście zaczną swój festiwal barw.

Jeżeli chodzi o literaturę, to wczorajszego dnia, udało mi się upolować opasłą biografię H.P. Lovecrafta za tak śmieszne pieniądze, że aż głowa boli. Gdy pojawiła się na księgarskich półkach jej koszt oscylował gdzieś w okolicach 70 czy 80 złotych. I właściwie cena ta cały czas obowiązuje. Są jednak takie księgarnie, które oferują książki w naprawdę świetnych cenach. Jeżeli wam powiem, że zapłaciłem za ową biografię 20 zł to uwierzycie mi na słowo? Nie? Też bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy. Szukajcie więc okazji, bo skoro nie widać różnicy to po co przepłacać.

Jakub Karczyński

29 lipca 2014

PETER MURPHY - LION (2014)


Peter Murphy należy do kategorii tych artystów, których karierę śledzę niezwykle uważnie. Na przestrzeni lat wydał on więcej płyt solowych, niż stworzył z kolegami w macierzystym Bauhausie. I choć kariera tego ostatniego dobiegła końca wiele lat temu, to i tak wciąż cieszy się większą estymą, niż poczynania jej lidera. Czy słusznie? Na to pytanie niech, każdy odpowie sobie sam. Osobiście uważam, że na przestrzeni lat, Peter Murphy wydał kilka naprawdę intrygujących albumów, a i w ostatnich latach wiedzie mu się naprawdę nieźle. Potwierdzeniem moich słów niechaj będzie niezwykle udany album "Ninth" (2011), którym to powrócił po siedmioletniej przerwie wydawniczej. Spragnieni nowej muzyki fani na szczęście nie musieli zbyt długo czekać na kolejne posunięcie mistrza. Po trzech latach oczekiwania, do naszych rąk trafia album "Lion", którego zawartość może co niektórymi wstrząsnąć.

Gdybym miał opisać go tylko za pomocą przymiotników użyłbym takich słów jak zaskakujący, kontrowersyjny, nowoczesny, niejednoznaczny ale i intrygujący. W zapowiedziach jakie mogliśmy przeczytać przed premierą, Peter Murphy zapewniał, że będzie to płyta bardziej romantyczna, głęboka i emocjonalna. Nie wiem czy w międzyczasie mistrz zmienił koncepcję czy też producent płyty nakreślił inną wizję, bowiem powyższe opisy nijak mają się do zawartości albumu "Lion". No może poza emocjami, których nie można odmówić frontmenowi Bauhausu. Jeśli już wspomniałem o producencie płyty, to zatrzymajmy się przy nim na chwilę, bowiem postać to nietuzinkowa. Martin "Youth" Glover, bo o nim mowa, to nie tylko ceniony producent, ale i basista grupy Killing Joke. Lista nazwisk i grup z którymi współpracował robi wrażenie. Wystarczy, że wymienię The Cult, Siouxsie & The Banshees, U2 czy Depeche Mode, aby nakreślić pozycję tegoż pana. Nie obce są też mu klimaty dub, acid house, dub funk i techno. Doświadczenie producencie w zetknięciu twórczością Petera Murphy zaowocowało najbardziej zaskakującą płytą w całym jego dorobku. Pochwalić należy absolutnie perfekcyjną produkcję, która brzmi klarownie, ale i niezwykle potężnie. To najlepiej wyprodukowany album jaki słyszałem nie tylko w tym roku, ale i chyba w całym życiu. Produkcja to niezwykle ważna rzecz, ale jeśli muzyka nie potrafi obronić się sama, to wtedy żadne sztuczki nie pomogą. A jak jest w tym przypadku? Na szczęście Peter jest na tyle doświadczonym muzykiem, że potrafi wciąż stworzyć kilka naprawdę urzekających kompozycji. Największym mankamentem albumu "Lion" są nowoczesne brzmienia, które nijak się mają do twórczości mistrza. Jeśli jeszcze jakoś to brzmi w rozpoczynającym album Hang Up, to już w kolejnych utworach I Am My Own Name i Low Tar Stars, aż kłuje po uszach i pozostawia po sobie spory niesmak. To trochę jakby próbować ubrać dystyngowanego, starszego pana w dres. Niby można, ale po co? Gdyby zdjąć z mistrza te niewyjściowe ciuszki, dać mu staromodny garnitur angielskiego dżentelmena, wtedy wszystkie klocki byłyby na swoim miejscu. Nie odmawiajmy jednak artyście prawa do eksperymentowania. To jego święte prawo. Gdy już otrząśniemy się z początkowego szoku, otrzymamy nie lada nagrodę w postaci nagrania Compression. To zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu, który jest zarazem punktem zwrotnym płyty. Za jego sprawą powracamy na dobrze znany nam szlak, jakim podążał dotychczas Peter Murphy. Tutaj mistrz jest w swoim żywiole. Znów spod peleryny wylatują nietoperze, znów jest majestatycznie i po prostu pięknie. Gdy już poziom nietoperzy w trumnie się zgadza, możemy śmiało penetrować kolejne korytarze krypty. Polecam złożyć róże przy posągu ducha z jeziora Shokan (The Ghost Of Shokan Lake). Przystańcie przy nim na moment, zamknijcie oczy, a zabierze on was w niezwykłą podróż. Równie interesująco przedstawia się krypta z trumną Elizy (Eliza), której powab możemy podziwiać na czarno białym obrazie (odsyłam do youtube). To jednak nie koniec emocji, bowiem w utworze Loctaine mistrz ukazuje nam swe wampirze zęby. Nie opierajcie się i dajcie mu się ukąsić. Dreszczyk emocji gwarantowany. Poza tym nigdy nie wiadomo kiedy nadarzy się kolejna taka okazja. 

Gdy już wybrzmią ostatnie dźwięki, gdy zatrzasną się drzwi krypty, a nietoperze polecą na nocny żer, czas obejrzeć się za siebie. Czy chwile spędzone w towarzystwie Petera Murphy'ego były na tyle interesujące, aby powrócić do nich za jakiś czas? Czy może pora opuścić kurtynę i zagrzebać trumnę wraz z jej właścicielem na bezimiennym cmentarzu? Pomimo kilku nietrafionych pomysłów, daleki jestem od organizowania Murphy'emu pogrzebu. Jego kompozytorski pazur jest wciąż na tyle ostry, by wyciąć w pień swych konkurentów i pogrozić im jeszcze pięścią. Jeśli szukaliście ostatniego gwoździa do trumny mistrza to tutaj go na pewno nie znajdziecie. Osinowych kołków także brak.

Jakub Karczyński

PS Zawartość dodatkową stanowi koncertowy krążek, na którym to Murphy wykonuje repertuar swej macierzystej grupy, wśród którego, znajdziemy między innymi hymn gotyckiego rocka jakim jest Bela Lugosi's Dead. Myślę, że fani docenią nie tylko ten ciekawy koncert, ale i łaskawie spojrzą na premierowy repertuar.

11 lipca 2014

CIEŃ Z PRZESTWORZY


Wróciłem ostatnio do prozy Lovecrafta, by uzmysłowić sobie fakt, że klimat wykreowany w jego opowiadaniach jest niepowtarzalny. Uwielbiam zanurzać się w tym świecie, tak nieprzyjaznym, odpychającym, że aż rozbudza w człowieku ciekawość. Te duszne, mroczne, prowincjonalne miasteczka ze swoimi tajemnicami ukrytymi za drzwiami domostw, aż proszą się by odkryć ich sekrety. Te historie zdegenerowanych rodów, które kultywując pradawne obrzędy, starają się przywrócić stary porządek świata, budzą w czytelniku zarówno odrazę jak i pewną dozę fascynacji. Nie dziwi więc, że mitologia wykreowana przez Lovecrafta, ma wciąż wielkie grono czytelników. Zbiór, który pragnę zarekomendować to książka, którą nabyłem przed wielu laty. Z racji swego wieku (liczy ona sobie już 14 lat), kartki zdążyły już zmienić swój kolor na żółty, ale w przypadku takiej literatury, ma to tylko dodatkowy urok. "Obserwatorzy spoza czasu", to wyjątkowa pozycja, bowiem powstała ona w oparciu o zachowane fragmenty prozy Lovecrafta oraz listy jakie wymieniał z Augustem Derlethem. Namawiał on w nich Derletha, aby ten zaangażował się w rozwinięcie mitologii Cthulhu. Przystał on w końcu na propozycję przyjaciela, dopisując kolejne rozdziały mitologii, ale zrobił to już po śmierci Lovecrafta. Pracował on na tymi tekstami, aż do kresu swych dni, wykorzystując pomysły Lovecrafta oraz pozostawione fragmenty jego prozy. Duża cześć tekstów to jednak twórczość samego Derletha, który jawi nam się jako sprawny pisarz i godny spadkobierca spuścizny Lovecrafta. Znamiennym pozostaje fakt, że wieńczące ten zbiór opowiadanie, urywa się w trakcie, bowiem Derleth nie zdążył go już ukończyć. Śmierć postawiła kropkę, tak jakby chciała, aby pewne rzeczy pozostały niedopowiedziane. Wydawcy postanowili jednak opublikować owo opowiadanie, pozostawiając je w takiej formie. Zakończenie owej historii, to już kwestia wyobraźni czytelnika. Pomimo faktu, że owe teksty wyszły w większości spod palców Derletha, duch prozy Lovecrafta wciąż unosi się nad tymi wersami. To chyba wystarczająca rekomendacja, aby zapoznać się z tym niezwykłym zbiorem opowieści.

W ramach dopełnienia klimatu, polecam nastawić sobie album "Ride The Lightning" (1984) grupy Metallica, która to nota bene, dziś zagra w Warszawie, w ramach festiwalu Sonisphere. Nie ukrywam, że to moja ulubiona płyta tego zespołu, a klimat na niej zawarty godny jest prozy Lovecrafta. Sama Metallica złożyła hołd mistrzowi utworem instrumentalnym, wieńczącym ową płytę. Zatytułowanym jest on jakże by inaczej Call Of Ktulu. Co prawda nazwa zapisana z błędem, ale za to muzyka pozbawiona jest jakichkolwiek uchybień. Szkoda, że obecnie Metallica jest już w zupełnie innym miejscu i choćby bardzo chciała, to klimatu jaki stworzyła na "Ride The Lightning" dziś już raczej nie przywoła. Mimo wszystko wciąż trzymam za nich kciuki i czekam na chwile, w których to nowa muzyka, mile połechce i wskrzesi wspomnienia tamtych dni. 

Jakub Karczyński
 

01 lipca 2014

MODA VS MUZYKA


To był naprawdę ciężki tydzień. Praca zawładnęła nim na dobre i coś czuję, że jego konsekwencje będę odczuwał przez najbliższe kilka dni. Poza koncertem Iron Maiden na poznańskim stadionie, nie miałem zbyt wiele czasu na słuchanie muzyki. Stąd też na moim gramofonie piętrzą się płyty do przesłuchania. Nowe Echo & The Bunnymen, Anathema, Peter Murphy, stary Fish - "Field Of Crows" (2003) oraz Travellers - "A Journey Into The Sun Within" (2011). Byłbym zapomniał o Lanie Del Rey, którą to udało mi się wygrać w radiowej Trójce. To już trzeci krążek jaki otrzymuję z tej szacownej radiostacji. Cieszę się, bo tak jak i poprzedniczki, trafi on w dobre ręce, a i miejsca na półce mu nie poskąpie. 

Jeśli już jestem przy temacie zbierania płyt, to przed paroma dniami zostałem pozytywnie zaskoczony przez moją znajomą. Otóż, w luźnej rozmowie o muzyce, dowiedziałem się, że odkryła ona uroki kolekcjonowania płyt. To co wcześniej wydawało jej się bezsensownym trwonieniem pieniędzy, z czasem nabrało uroku i sensu. I choć, w dalszym ciągu nie posiada porządnego sprzętu do ich odtwarzania (poza komputerem), to zamiast kupować kolejne fatałaszki, teraz wydaje te pieniądze na płyty. Nic, tylko przyklasnąć takiemu obrotowi sprawy. No, bo ileż można mieć rzeczy w szafie? Poza tym, jak słusznie zauważyła moja znajoma i tak w większości z nich nie chodzi. Oczywiście, można na tej samej zasadzie zripostować i zapytać po co komu tyle płyt w mieszkaniu. Dobra muzyka ma jednakże tę przewagę nad modą, że nie jest tylko sztuką dla sztuki. Nie wyrzuca się jej z domu, gdy moda przeminie. Można do niej wracać ilekroć najdzie nas na nią ochota, a wrażenia z niej płynące są bezcenne. I z tym optymistycznym akcentem, pozostawiam Was do kolejnego wpisu.

Jakub Karczyński

24 czerwca 2014

CRANES - CRANES (2008)


Są takie dni, nawet latem, gdy niebo ma kolor stali, a chmury smagane silnym wiatrem, pośpiesznie przesuwają się po nieboskłonie. Gdy w powietrzu pachnie deszczem, a jaskółki obniżają swój lot, znak to, że czas zapalić świeczki i wypełnić przestrzeń  nastrojową muzyką. 

W swoich zbiorach znalazłbym zapewne kilkanaście takich płyt, które doskonale komponowałyby się z taką pogodą, ale w pierwszej kolejności sięgnąłbym po ostatni, niezwykle subtelny album grupy Cranes. Ten beztytułowy krążek, wydany w 2008 roku, czaruje słuchacza niezwykłym nastrojem, wykreowanym przy niezwykle skromnym instrumentarium. Po raz kolejny okazuje się, że mniej znaczy więcej. Słuchając tej muzyki można zapatrzeć się w dal i obserwować festiwal odbywający się na niebie. Głos Alison Shaw będący oryginalnym wyróżnikiem zespołu, utuli wasze skołatane myśli i zabierze was w niezapomnianą podróż. Ten dziecięcy głos, poprowadzi was dawno zapomnianymi ścieżkami do świata pełnego barw i tajemnic. Gdybym miał się posłużyć porównaniem literackim, przyrównałbym ten album do świata wykreowanego na kartach książek "Tajemniczy ogród" i "Alicji w krainie czarów". Aura niesamowitości spowija cały ten album, a subtelny głos Alison, brzmiący jak głos zagubionego dziecka, dopełnia charakteru całości. Wśród jedenastu utworów zawartych na tymże albumie, próżno szukać tu jakiś mocniejszych akcentów. Wszystkie nagrania mają jednolity nastrój, który otacza słuchacza niczym pajęczyna muchę. Ciężko się od nich uwolnić, ale jeśli pająki potrafią tak śpiewać jak Alison, to ja jestem skłonny dać im się pożreć. Jednolitość nastroju paradoksalnie nie sprowadza ze sobą poczucia znużenia, co świadczy o dobrym poziomie kompozycji. Każda czymś urzeka, więc nawet trudno mi tu wskazać jakieś ewidentne potknięcia. Bez problemu za to potrafię wyróżnić trzy prawdziwe perły tego albumu. Bezapelacyjnie jest to nagranie Invisible, poprzedzające je Collecting Stones oraz wieńczący całość utwór High And Low. Tutaj już po prostu mamy do czynienia z samą magią, której nie sposób się nie poddać. Takich kompozycji może pozazdrościć im niejedna gwiazda dream popu z Mercury Rev na czele. Uchylam więc kapelusza i kłaniam im się w pas, czekając na kolejny przelot Żurawi.

Jeżeli nie mieliście przyjemności zetknąć się jeszcze z tym zespołem, to zachęcam do sięgnięcia po ich płyty. Subtelność ich muzyki zapewne skradnie niejedno serce, a czar zawarty w głosie Alison, urzecze wszystkich tych, dla których emocje i piękno, są najważniejszymi składnikami w muzyce. Otwórzcie więc drzwi waszych serc i wpuście tam dźwięki, których piękno wzbogaci nie tylko serce, ale i duszę.

Jakub Karczyński

13 czerwca 2014

ŚLEPA WIARA


W oczekiwaniu na zrealizowanie zamówienia na nowe krążki Anathemy oraz Petera Murphy'ego, zaznajomiłem się z opiniami na temat tych albumów. Recenzenci w większości chwalą nową Anathemę lecz próżno szukać tam jakiś ekstatycznych zachwytów. Ponoć w stosunku do poprzednich dwóch płyt, nastąpiło obniżenie lotów. Osobiście uważam, że już na "Weather Systems" (2012) zauważalny był spadek formy, choć wszyscy próbowali mnie przekonać, że to płyta jeszcze lepsza, niż "We're Here Because We're Here" (2010). Widać każdy za co innego kocha ten zespół. 

Jeżeli chodzi o Petera Murphy'ego to znajomy słysząc że chcę kupić ten album, przestrzegł mnie przed tym krokiem. Ponoć płyta poza dwoma utworami, nie jest zdatna do słuchania. Takie opinie tylko zaostrzają mój apetyt, bo Peter Murphy jak i Anathema to artyści, na których albumy czekam z ogromną niecierpliwością. To już taki etap, że kupuje się każdy album, choćby nie wiem jaki miał być. Taki status ma u mnie jeszcze tylko The Cure, The Mission, Clan Of Xymox, Fields Of The Nephilim, Tiamat, The Cult i New Model Army. Zapewne w przyszłym tygodniu, listonosz dostarczy mi owe płyty, a wtedy będę mógł zweryfikować owe opinie. Pomimo chłodnych recenzji, trzymam mocno kciuki za oba wydawnictwa, bo jak śpiewał Robert Smith, nie pozostało nam nic, prócz wiary. Póki co, zagłębię się w świat dźwięku, wykreowany na nowych płytach Archive i Embrace. Do smaku dorzucę odrobinę wybornego synth popu spod znaku Mesh oraz The Mirrors. Na jakiś czas powinno wystarczyć.

Przed nami sezon wakacyjny, więc pewnie premiery płytowe nieco wyhamują, z czego nie ukrywam, trochę się cieszę. Powodów jest kilka. Po pierwsze, będzie czas by uważniej posłuchać płyt, na które nie starczyło czasu dotychczas. Po drugie, zaoszczędzi się nieco grosza. Po trzecie i najważniejsze, będzie mniej płyt do przeniesienia w związku z szykującą się przeprowadzką. 

Jakub Karczyński 

07 czerwca 2014

PRIDE AND FALL - OF LUST AND DESIRE (2013)


Nie planowałem zakupu nowej płyty Pride And Fall. Posłuchałem fragmentów w Internecie i jakoś nie urzekła mnie ta muzyka. Co zatem sprawiało, że trzymam ją teraz w dłoniach? Doprawdy trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Być może wciąż liczę na to, że grupa wzniesie się na wyżyny i zasłuży na etykietę godnych następców Clan Of Xymox, którą to przypina się grupie od początku ich działalności. Podejrzewam też, że Norwegowie rzucili na mnie swoisty czar, który skłania mnie do nabywania kolejnych płyt. O swoich zmaganiach z dorobkiem tej grupy pisałem już w poście "Duma i uprzedzenie". Choć od jego publikacji minęło kilka lat, to zawarte tam słowa wciąż nie straciły na aktualności. Jaki zatem jest najnowszy album Pride And Fall?

Jeżeli ktoś oczekiwał jakiejś nagłej wolty, to może poczuć spory zawód. Ci, którzy trzymali kciuki za utrzymaniem status quo, też pewnie nie do końca będą ukontentowani, bowiem nastąpiło tu przesunięcie akcentów na rzecz muzyki bardziej nastrojowej. Nie brak tu oczywiście dźwięków zarezerwowanych dla stylu dark wave, niemniej nie są one już elementem tak dominującym. Album "Of Lust And Desire" (2013) jest na pewno krokiem na przód oraz próbą rozwinięcia pomysłów znanych z poprzednich krążków. Pride And Fall nie wyrzekają się tu swojego brzmienia, choć zdają sobie zapewne sprawę, że bez odkrywania nowych dróg długo nie zagrzeją miejsca w sercach fanów. Póki co stąpają ostrożnie i bardzo zachowawczo. Nie to jednak jest największym problemem Pride And Fall. Główną bolączką po raz kolejny okazuje się brak nośnych i zapamiętywalnych melodii. Co z tego, że panowie starają się budować klimat, skoro ulatuje on niczym poranna mgła. Z jedenastu zawartych tu utworów moje ucho zawiesiło się jedynie na dwóch. Najmocniejszym akcentem tej płyty jest bezapelacyjnie Passionate Pain. Gdyby w pozostałych utworach udało się wykreować taki nastrój, zapewne mógłbym wręczyć im przepustkę do pierwszej ligi klimatycznego grania. Niestety tak się nie stanie, bowiem takich błyskotliwych fragmentów można tutaj ze świecą szukać. Oprócz utworu Passionate Pain, interesująco prezentuje się również Turn The Lights On, choć początkowe sekundy raczej tego nie zapowiadają. Niestety, pozostałe utwory to już tylko zmaganie się z mroczną materią, która to jakoś nie daje się okiełznać grupie Pride And Fall. Po wysłuchaniu tej płyty, aż chciałoby się zakrzyknąć: "WIĘCEJ MELODII DO CHOLERY!!!".  Bez tego jakże istotnego elementu nigdy nie uda im się w pełni rozwinąć skrzydeł.

Miałem nadzieję, że nowy album Pride And Fall odczaruje dla mnie muzykę tej grupy. Sprawi, że zachwycę się kunsztem kompozycji, melodiami, a zespół w końcu zbierze się na odwagę i przekroczy ten Rubikon. Niestety stal dopiero się hartuje, męstwa braknie, a kości wciąż nie zostały rzucone.

Jakub Karczyński
  

27 maja 2014

MANIA DUBLOWANIA


Ostatnio śmielej poczynam sobie z moim gramofonem. Przetarłem kurz z pokrywy i powyciągałem z półek kilka płyt. Na talerzu wylądowało między innymi "Disintegration" (1989) The Cure, do której to grupy znów zapałałem żywszym uczuciem. W oczekiwaniu na nową płytę, która pojawić ma się jeszcze w tym roku, sięgnąłem po ten jakże ważny album w dyskografii The Cure. Przez wielu uznawane za ich opus magnum i myślę, że nie bez podstaw stawiane jest za wzór, dla młodych adeptów klimatycznego grania. Jest to też jedyny album The Cure w moich zbiorach, który posiadam w aż trzech wydaniach. Ktoś powie, że to wariactwo i pewnie będzie miał rację, ale ze zbieraniem płyt tak to już jest. Jeśli pałamy żywym uczuciem do jakiejś muzyki, to chcemy mieć niemal wszystko co jest z nią związane. Wytwórnie wiedząc o tym, nieustannie myślą o tym, jak tu wyciągnąć od fanów kolejne pieniądze, sprzedając im jeszcze raz ten sam produkt. W związku z tym pojawiają się wersje remasterowane, wydania de luxe, nowe tłoczenia analogów czy boxy dla najzamożniejszych. Co w tej sytuacji ma zrobić ten biedny fan? Może machnąć na to ręką i do końca życia słuchać sobie swego starego kompaktu/winyla, ale w głębi duszy pojawi się żal i poczucie niespełnienia. Może też poddać się tej fali i kupować wszystko na bieżąco, ale kogo na to stać? Może też zachować pewien stopień ostrożności i dublować tylko te albumy co do których wie, że bez nich, nie ma co liczyć na spokojny sen. Osobiście preferuję ten właśnie model nabywania i chyba nie najgorzej na tym wychodzę. Udaje mi się jakoś utrzymać moje zbiory w ryzach, choć gdy przekroczy się magiczną liczbę tysiąca sztuk, to człowiek ostrożniej zaczyna podchodzić do kolejnych nabytków. Częściej zaczyna też przeglądać swoją płytotekę i usuwać z niej rzeczy zbędne, albo co do których wygasło uczucie. No chyba, że jesteśmy kawalerami i możemy sobie pozwolić na zastawienie całego mieszkania regałami płytowymi. Pozostali muszą jednak hamować swoje zapędy, by nie przytłoczyć swoim hobby nie tylko mieszkania, ale i rodziny. 

Jakub Karczyński

PS Na dniach powinien pojawić się w moich zbiorach kolejny powielony tytuł. Podobnie jak w przypadku albumu "Disintegration" będzie to już trzeci nośnik. Po prostu nie mogłem się oprzeć, więc zamówiłem sobie analoga "The Brightest Light" (2013) grupy The Misssion. Już wprost nie mogę się doczekać, gdy nastawię ten album i oddam się ponownej konsumpcji takich pereł jak choćby Swan Song