26 listopada 2023

R.I.P. KEVIN "GEORDIE" WALKER (1958 - 2023)


Dzień 26 listopada poza rocznicą urodzin Tomka Beksińskiego przyniósł nam jeszcze jedną wieść. Otóż w wieku 64 lat odszedł od nas Kevin "Geordie" Walker. Ten legendarny gitarzysta Killing Joke zmarł w Pradze, a przyczyną śmierci był rozległy udar mózgu, którego doznał dwa dni wcześniej. Geordie był związany z grupą od samego początku i trwał przy niej do ostatnich swych chwil. Żaden inny muzyk Killing Joke nie może pochwalić się tak długim stażem. Wraz z Jazem Colemanem stanowił trzon i główną siłę napędową grupy. Jego odejście to wielka strata nie tylko dla zespołu, ale i dla całego świata muzyki. Oddajmy więc hołd temu niezwykłemu gitarzyście nastawiając sobie dziś w domowym zaciszu nasze ulubione płyty Killing Joke.


Jakub Karczyński

NOSFERATU


Nie śledzę rocznic, nie korzystam z kalendarza, ani tym bardziej nie zaglądam co dzień do kalendarium. Nie czuję takiej potrzeby. Są jednak takie daty, które przylgnęły do mej pamięci jak choćby dzień 26 listopada, w którym to urodziny obchodził Tomasz Beksiński. Człowiek, który zaraził sporą część polskiego społeczeństwa starym rockiem, odkrył piękno w mrokach gotyku oraz odkurzył wiele archiwalnych ścieżek dźwiękowych. Kochał stare horrory, uwielbiał westerny, a nade wszystko podziwiał Jamesa Bonda. Kto wie, może nawet marzyło mu się by wieść życie jak Bond. Nie dane mu jednak było zasmakować tych przyjemności. Stworzył za to siebie, a właściwie swoje alter ego, które w mroku nocy szeleściło peleryną i pobłyskiwało wampirzymi kłami. Słał przy tym w eter muzykę, w której odbijała się jego wrażliwość, ale też piętnował słowem absurdy otaczającej go rzeczywistości. Nie czuł się dobrze w świecie coraz bardziej zdominowanym przez technologię. Twierdził, że urodził się sto lat za późno. Konfrontacja ze współczesnym światem bywała dla niego niekiedy bolesna i potęgowała w nim przekonanie o swym niedopasowaniu. Przeżywał intensywnie każdą porażkę, którą zgotowało mu życie. Gdy piszę te słowa, z telewizyjnej reklamy dobiegją właśnie dźwięki Night In White Satin The Moody Blues. Tomek uwielbiał ten utwór i głęboko się z nim identyfikował. The Moody Blues chyba silnie naznaczyło Tomka bowiem wielokrotnie powracał do tej muzyki, która jak przypuszczam, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Dźwięki starego rocka podtrzymywały dla niego iluzję świata, w którym honor i miłość traktowano nad wyraz poważnie. Były jak tarcza, która miała go ochronić przed cierpieniem, ale jak dobrze wiemy nie zawsze się to udawało. Suma wszystkich tych ran sprawiła, że zdecydował się nie wkraczać w XXI wiek. Atmosfera końca wieku idealnie wpisywała się w konstrukt psychiczny Tomka, w którym to postać romantycznego wampira zamyka się w swym zamczysku zanim wtargną do niego demony nowoczesnego świata. Odszedł na własnych zasadach, ale nie zniknął z naszej pamięci, a jego ukochana muzyka żyje w nas po dziś dzień. Pomyślmy więc o nim ciepło, w dniu jego 65 urodzin.


Jakub Karczyński

24 listopada 2023

KOLORY MROKU


Nie da się znać wszystkiego. Ilość zespołów i muzyki jaka do tej pory powstała jest wręcz niepoliczalna. Im bardziej staramy się zniwelować luki tym większa liczba nowych lądów wyłania się z mgły. W ostatnim czasie na moim oceanie dźwięków pojawiła się grupa Pink Turns Blue. Nie żebym o nich wcześniej nie słyszał, ale jakoś do tej pory nie dotrali do mojego odtwarzacza. Zmieniło się to dopiero teraz, a wszystko to za sprawą koncertu, który ma odbyć się w Poznaniu. Pink Turns Blue zawita do klubu "Pod Minogą" 23 dnia lutego. W związku z tym faktem trzeba było zagłębić się w ich dyskografię. Na pierwszy ogień poszła płyta "Meta" (1988), którą to udało mi się wylicytować za naprawdę przyzwoite pieniądze. Zanim dane mi było posłuchać muzyki z tejże płyty, moje zmysły zaatakowała okładka. Lubię takie tajemnicze fotografie, które uruchamiają wyobraźnię bo przecież rzadko kiedy mamy okazję poznać historię jaka kryje się za danym zdjęciem. O jego wyborze czasem decyduje przypadek, innym razem walor artystyczny, a bywa i tak, że obraz ściśle koresponduje z zawartością muzyczną płyty. Z mojego punktu widzenia to właśnie ten ostatni przypadek jest najciekawszy bowiem lubię gdy muzyka i oprawa wizualna stanowią jedność. Obcujemy wtedy z dziełem z gruntu przemyślanym, a nie stworzonym z przypadkowych klocków. Poza tym okładka to jeden z ważniejszych elementów płyty. Stanowi jej wizytówkę i jest zachętą dla potencjalnego słuchacza by zapoznał się z muzyką. Ileż to razy decydowałem się zakupić płytę w ciemno, wiedziony tylko obietnicą pięknej muzyki jaką niosła ze sobą okładka. Wychodzę z założenia, że za piękną okładką nie może kryć się brzydka muzyka. Wiem, nieco to naiwne, ale tak już mam. Na szczęście dla mnie, dziś już nie tworzy się zbyt wielu pięknych okładek. Współczesne dzieła rzadko kiedy wzbudzają moje emocje, stąd też zdecydowanie częściej sięgam po to co stworzono przed laty. Gdy natykam się na takie perełki wizualne jak ta, która zdobi płytę "Meta" to ulegam pokusie. Coż poradzę, że jestem bezbronny wobec piękna sztuki. Korzystam z jej wytworów tak w skali mikro jak i makro, do czego i was zachęcam. Odwiedzajmy więc świątynie sztuki by nasycić swoje zmysły, a w domach podtrzymujmy ten żar za pomocą książek i płyt. Jesień to wszakże najlepsza pora na pochłanianie kultury bez zbędnych ograniczeń. Możecie być spokojni. Nikt tu nikomu kalorii wyliczać nie będzie. Zatem bon appetit.

 

Jakub Karczyński

11 listopada 2023

HANDFUL OF SNOWDROPS - DANS L'OEIL DE LA TEMPETE (1991)


Kiedyś zadałem sobie trud by posortować wszystkie swoje płyty wedle klucza narodowościowego. Szybko okazało się, że moja płytoteka zdominowana jest przez wykonawców z Anglii oraz Polski. Reszta państw miała do dyspozycji niepomiernie mniej miejsca. Były i takie kraje, które miały zaledwie pojedynczych przedstawicieli. Jednym z nich była Kanada, którą to reprezentowała Loreena McKennitt oraz Leonard Cohen. Obecnie do tego grona mógłbym dopisać jeszcze zespół Handful Of Snowdrops, których to płyty sukcesywnie zdobywam. Nie jest to prosta sprawa, ale przecież wielokrotnie już udowadniałem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Do swych największych sukcesów zaliczam pozyskanie albumu "Dans l'Oleil de la Tempete" (1991), któremu to dziś poświęcimy nieco uwagi.

Wydawnictwo to było drugim i zarazem ostatnim studyjnym albumem grupy. Na osłodę fani otrzymali jeszcze koncertowy album "Mort En Direct" (1993), na którym to oprócz znanych kompozycji pojawiło się też kilka rarytasów. Tak oto zakończyła się historia grupy w tym składzie. Musiało upłynąć wiele wody w rzece Mackenzie, nim neon z napisem Handful Of Snowdrops znów rozbłysnął pełnym blaskiem. Wróćmy jednak do roku 1991. Byłem wtedy zaledwie ośmioletnim chłopcem, który dopiero wkraczał w świat muzyki i nie miałem pojęcia, że gdzieś w Kanadzie dogasa pomału historia zespołu, którym to będę zachwycał się dwadzieścia pięć lat później. Handful Of Snowdrops rozczarowane walką o większe uznanie postanowili zawiesić działalność i rozproszyć się niczym poranna mgła. Zanim jednak to nastąpiło, podarowali oni swym fanom najpiękniejsze fragmenty swej muzycznej duszy. W mojej opinii "Dans l'Oleil de la Tempete" to album bez skazy. Godny tego by postawić go na półce wśród takich pereł jak "Twist Of Shadows" (1989) Xymox. Jak wiecie jest to jedna z najważniejszych dla mnie płyt więc trudno o lepszą rekomendację.  

O takich albumach zawsze trudno mi się pisze bowiem nadmierny entuzjazm może wzbudzić w czytelniku podejrzenie, że oto ma on do czynienia z tekstem sponsorowanym. Stworzonym by pokazać coś w lepszym świetle i napędzić tym samym komuś sprzedaż. Tak działa współczesny marketing, ale nie ja. Nikt mi tu za nic nie płaci więc mogę pisać swobodnie i bez jakichkolwiek ograniczeń. Jedyne podszepty jakimi się kieruję pochodzą z mojego serca i głowy. Jeśli więc napiszę, że album "Dans l'Oleil de la Tempete" sprawił, że padłem przed nim na kolana to nie będzie w tym ani trochę przesady. Rzadko zdarza mi się trafiać na doskonałe płyty, gdzie pozbycie się jakiegokolwiek utworu naraża pacjenta na ryzyko ciężkiego kalectwa lub śmierci. Muzyczni chirurdzy mogą więc odłożyć swe narzedzia na bok bowiem wszystkie organy są zdrowe i sprawne. Jeśli więc twoje serce bije w rytmie lat osiemdziesiątych, a dźwięki syntezatorów nie przyprawiają cię o zawał to koniecznie musisz sięgnąć po ten album. To wspaniała podróż sentymentalna do czasów, gdy muzyka miałą w sobie tę szczyptę romantyzmu i melancholii. Szkoda, że Tomek Beksiński nie odkrył nigdy tej grupy bo byłby nią zachwycony. Nie mam co do tego cienia wątpliwości. Takie nagrania jak Voice In The Night czy Trust idealnie sprawdziłyby się w jego radiowych audycjach, a nazwa zespołu byłaby z pewnością w Polsce równie popularna co Clan Of Xymox. Kto jak kto, ale on potrafił nadać pęd karierze grupom, które wpadły mu w ręce. Niestety drogi Tomka i grupy Handful Of Snowdrops nigdy się nie przecięły więc dziś sami musimy odkrywać tego typu skarby i oświetlać je jasnym światłem. To co stanowi o sile tego albumu to z pewnością doskonałe melodie, subtelne dźwięki gitary dopełniające brzmienie syntezatorów oraz ciepły głos wokalisty. Wszystko to sprawia, że czas spędzony z albumem "Dans l'Oleil de la Tempete", nie jest czasem straconym. Zanurzcie się w tych przepięknych przestrzeniach dźwiękowych i odnajdźcie swoje ulubione fragmenty tej układanki. Mnie najbardziej urzekły nagrania Hush, Voice In The Night, Shadows On  The Heart, Sometimes I oraz In The Eye Of The Storm, ale tak na dobrą sprawę mógłbym dopisać tu wszystkie pozostałe. Nie ma więc większego sensu bawić się w wyróżnianie poszczególnych utworów bowiem każdy z nich jest zabójczo skuteczny i doskonale poradziłby sobie w roli promocyjnego singla. Mam wrażenie, że wszystkie trybiki tej maszyny pracują na najwyższych obrotach by wywiązać się jak najlepiej z powierzonej im funkcji. Wszystko to sprawia, że na albumie trudno doszukać się jakichkolwiek wad. Nawet po trzydzietu latach płyta ta brzmi wyjątkowo świeżo. Muzyka oparła się działaniu czasu co najdobitniej świadczy o jej wyjątkowości. Twórcom udało wznieść się na prawdziwe wyżyny muzycznej wrażliwości, dzięki czemu otrzymaliśmy dzieło wręcz doskonałe. Nastawcie więc uszu i cieszcie się z tymi dźwiękami bo takie płyty to prawdziwe skarby na muzycznym oceanie.

Handful Of Snowdrops nie miał szczęścia zrobić kariery międzynarodowej nad czym ubolewam. Mieli wszystko to co zespół mieć powinien, ale jak widać zabrakło chyba szczęścia i ludzi, którzy wznieśliby ich karierę na wyższy poziom. Może też po części winne były także czasy w jakich ta muzyka powstała bowiem świat upadał wtedy na kolana przed muzyką grunge, zachwycał się Metallicą, skazując tym samym wielu twórców na zapomnienie. Cóż mam rzec. Grunge jakoś nigdy mnie nie zachwycał, a Metallica w latach dziewięćdziesiątych rozmieniła swą legendę na drobne, tracąc swych starych fanów. Zastanówmy się więc czy bogowie, których czcimy warci są naszej uwagi. Wielu z nich wraz z upływem czasu traci na znaczeniu i znika gdzieś w pomroce dziejów. W przypadku Handful Of Snowdrops nie mam najmniejszych wątpliwości, że Chronos działa na ich korzyść.


Jakub Karczyński