30 września 2015

PRZYGASZENIE ŚWIATEŁ

Bywają takie chwile, że muzyka przestaje smakować. Nie sprawia już takiej radości jak jeszcze kilka dni wcześniej. Nowe płyty piętrzą się w stosach, a chęci na ich przesłuchanie po prostu brakuje. Mało tego, nie tylko muzyka schodzi na dalszy plan, ale i wszystko to, co dotychczas sprawiało radość. Leży człowiek na kanapie i mógłby tak trwać całe wieki niczym wampir w swej wygodnej trumnie. Wiem, brzmi to jak objaw depresji, ale wolę myśleć, że zniechęcenie jakie mnie ostatnio dopadło, to raczej wynik jakiegoś przesilenia bądź muzycznego przesytu. Trzymało cholerstwo prawie trzy tygodnie. Na szczęście mam to już za sobą. Powróciłem nie tylko do muzyki, ale i do bardziej regularnego prowadzenia tego bloga. Właśnie rozpieczętowałem analogowe wydanie "Fugazi" Marillionu by uczcić ten swoisty powrót do żywych. Aż serce skacze z radości na widok tej pięknej okładki, a uszy chłoną każdą nutę niczym gąbka wodę. I pomyśleć, że przez dłuższy czas traktowałem ten album ze sporą rezerwą. Widać trafił w nieodpowiedni czas. Na szczęście płyty to nie towar jednorazowego użytku. Można do nich wracać wielokrotnie i odkrywać to, co do tej pory pozostawało zakryte. Nie traćmy więc zapału i nie gaśmy za wcześnie tego światła.

Jakub Karczyński 

29 września 2015

THE CHURCH "FURTHER / DEEPER" (2014)


Informacje o kolejnej mszy (czyt. płycie) tego australijskiego zespołu, rozchodziły się niczym echo w pustym kościele. Odbijały się od ścian świątyni, ale w żaden sposób nie chciały się zmaterializować. I tak też de facto było z tym albumem. Niby został wydany w ubiegłym roku, ale jakoś nie udało mi się go wtedy namierzyć. Mijały miesiące, a tu płyty jak nie było, tak nie ma. Nim album trafił w moje ręce, zdążyłem zaopatrzyć się w nowy kalendarz, przywitać wiosnę oraz wyjechać na letnie wakacje. Na szczęście moja wytrwałość została nagrodzona wraz z pierwszymi dniami sierpnia. 

Zanim poznałem zawartość albumu, znany był mi już singiel promujący to wydawnictwo. Nagranie Pride Before A Fall, choć nie ma zadatku na przebój, utkwiło w mej pamięci nie tylko za sprawą samej muzyki, ale i pięknego teledysku. To w zupełności wystarczyło bym zaczął zacierać ręce i niecierpliwie wyczekiwać całego albumu. Czy miałem jakieś oczekiwania względem nowej muzyki The Church? Pewnie jakieś miałem, ale nie zastanawiałem się nad tym, zdając się w tej materii na zespół. Tak na dobrą sprawę, to nawet trudno było mi nakreślić ramy stylu w jakim grupa obecnie się porusza, bowiem ostatni znany mi album zespołu to płyta "Sometime Anywhere" z 1994 roku. Jak łatwo policzyć, od tego czasu mięło już dwadzieścia jeden lat, a grupa zdążyła nagrać w tym czasie jedenaście albumów. Z tej też przyczyny, płyta "Further/Deeper" była dla mnie swoistą zagadką. Warto również nadmienić, że to nie tylko pierwsza płyta grupy od pięciu lat, ale również pierwszy album, na którym nie uświadczymy obecności ich długoletniego gitarzysty Marty Willson-Piper'a. Znalazł się on za burtą niejako na własne życzenie. Jak wyjaśnia wokalista, próby skontaktowania się z gitarzystą w celu nagrania nowej płyty okazały się bezowocne. W związku z tym, funkcję gitarzysty objął Ian Haug, występujący wcześniej w grupach Powdrefinger oraz Predators. 

Wróćmy jednak do samej płyty. Okładka utrzymana w kolorach szarości, przyciąga uwagę swoją dwuznacznością. Zdjęcie upadającej kropli po odpowiedniej obróbce i zmianie perspektywy, jawi się nam bowiem jako krzyż. Ta dość tajemnicza obwoluta, skrywa w sobie dwanaście nagrań w części podstawowej oraz trzy bonusy dodane do wersji digipack. Gdyby chcieć określić charakter nowych nagrań zespołu to byłby to punkt na przecięciu rocka, psychodelii oraz dream popu. Na dobrą sprawę jest to dosyć logiczna droga i nie kłóci się za bardzo z muzyką jaką zespół debiutował w 1981 roku. Oczywiście próżno szukać tu post punk'owego sznytu, ale przecież to już dawno wybrzmiała melodia. Jaka jest więc ta nowa muzyka? W mojej ocenie jest to dość nierówny album, dzielący się na dwie części. Zdecydowanie ciekawiej prezentuje się pierwsza połowa płyty, w której to zgromadzono ciekawsze kompozycje. I choć nie ma tu aż tak pięknych utworów, jakie zdarzały się na płycie "Starfish" (1988), to nie sposób nie ulec urokowi sześciu pierwszych nagrań, począwszy od Vanishing Man, a na rozmarzonym Love Philtre skończywszy. Później napięcie nieco siada, a zespół nie bardzo wie jak temu zaradzić. Błądzi gdzieś wśród majaków sennych, gubiąc ścieżkę, a przy okazji słuchacza, który zasypia gdzieś po drodze. W ogóle brak tej płycie momentami odpowiedniej mocy, wszystko nurza się w jakiś gitarowych pogłosach i bardziej przypomina ścieżkę dźwiękową z jakiegoś odrealnionego filmu, niż solidny rockowy album. Przez to płyta wydaje się być jakaś taka rozwodniona, brak tu konkretów, na których można by oprzeć ten album. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia, aby wysłuchać płyty jednym ciągiem, bowiem druga połowa już najzwyczajniej nudzi. Wyjątkiem jest tu nagranie Miami, które jednak nie ma w sobie, aż takiej siły by przesłonić sobą te wcześniejsze mielizny. Sytuacji nie ratują nawet nagrania dodatkowe, które niepotrzebnie przedłużają tę agonię. Jeśli ktoś oczekiwał czegoś na miarę ich najlepszych dokonań, to może się srodze rozczarować. Te najwyraźniej grupa ma już za sobą. Żeby być precyzyjnym, dodam, że album ten nie jest też jakąś totalną katastrofą. To taki solidny średniak, z kilkoma pięknymi momentami, który ani niczym szczególnie nie zaskoczy, ani też specjalnie nie rozczaruje. Niemniej skłamałbym gdybym napisał, że nie odczuwam pewnego niedosytu. Apetyt był jednak nieco większy. Wierzę, że jeszcze kiedyś w murach tej świątyni zapłonie żywy ogień, jakiego nie udało się wzniecić na tym albumie. Skąd takie przeświadczenie? Nadzieja przecież umiera ponoć ostatnia.

Cieszy mnie, że grupa The Church wciąż nie składa broni i raczy nas kolejnymi płytami. I choć nowe nagrania nie przyprawiły mnie o szybsze bicie serce, ani też o ciarki na plecach, to i tak niecierpliwie będę wypatrywał kolejnych płyt. Taki to już los fana, który powinien być z zespołem nie tylko w chwilach triumfu, ale też i w tych nieco gorszych momentach. Amen.

Jakub Karczyński

11 września 2015

POTRAWY RYBNE

Właśnie wkraczamy w mój ulubiony okres roku. Pomału żegnam się z latem, wypatrując niecierpliwie na horyzoncie jesieni. Przyniesie ona ze sobą nie tylko całe spektrum barw, ale i nowe płyty, które wraz z początkiem września zaczęły wyrastać nam jak te przysłowiowe grzyby po deszczu. Cieszę się, że wkrótce będę mógł posłuchać nowych nagrań Davida Gilomour'a, Mercury Rev, Blackmore's Night, Duran Duran, New Order czy Killing Joke. 

Na początek nowego roku swój album anonsuje też grupa Marillion. Pomimo że od odejścia Fish'a minęło już tyle lat, a i Steve Hogarth radzi sobie nad wyraz dobrze, to czasem nachodzi mnie taka myśl, aby wrócił stary, dobry Marillion. Te dwa światy z upływem kolejnych lat, mają coraz mniej wspólnych punktów. Nawet Steve Rothery gra teraz tak, aby nie przypominać siebie sprzed lat. Co ciekawe, rozgraniczenie na dwa skrajnie różne obozy, dostrzegli też przedstawiciele hip hopu. Tak, tak, nie przywidziało się wam. Potwierdzeniem moich słów jest fragment utworu Slums Attack CNO2, w którym to pojawiają się takie oto słowa: "Ile razy ktoś tu krzyczał, że te nowe tracki Rysia są jak Fish bez Marillionu lub Marillion bez Fisha". Gdy to pierwszy raz usłyszałem, niemal spadłem z krzesła. Po czasie naszła mnie myśl, czy aby odbiorcy tej muzyki, rozumieją znaczenie tego tekstu. Czy w ogóle wiedzą co to za Marillion i kim do diabła jest ten Fish. Nie pytałem, bo nie obracam się w tych kręgach, ale chętnie bym to kiedyś sprawdził. Kto wie, może sam Rychu Peja zdradzi mi kulisy tego tekstu. Wróćmy jednak do współczesnego oblicza Marillion. Ten z Hogarth'em gra już na nieco innych strunach moich emocji. Tworzy nadal piękną muzykę jak choćby albumy "Marbles" (2004) czy "Sounds That Can't Be Made" (2013) by daleko nie szukać, niemniej brak tam już tego krwawiącego serca wyrwanego z piersi samego Fish'a. Także Steve Rothery nie gra już tak malowniczych i poruszających solówek. Teraz jego gitara jest jakby podporządkowana reszcie zespołu. Aż chciałoby się zakrzyknąć, że to zbrodnia tak marnować tego wyśmienitego gitarzystę. Wystarczy posłuchać sobie "Misplaced Childhood" (1985) lub "Clutching At Straws" (1987) i porównać z tym co grupa nagrywa współcześnie, aby zrozumieć o co mi chodzi. Obie wspomniane płyty, mają w sobie taki ładunek emocjonalny, że po ich wysłuchaniu człowiek czuje się jak uzbrojona bomba. Siedzi i czeka na moment, gdy ostatnie sekundy zegara dadzą znak do emocjonalnej eksplozji. Och, jakże ja kocham te płyty i te emocje jakie ze sobą niosą. Śmiało mogę wpisać je na listę moich albumów życia. A współczesny Marillion? Nadal uwielbiam, cenię i kupuję w ciemno każdą nową płytę. Tak samo jak i solowe albumy Fish'a. I choć zespół zaistniał dla mnie na dobre już za sprawą Hogarth'a, to właśnie albumy z Fish'em pokochałem najmocniej. Niemniej nie przekreślałbym dorobku jego następcy, bowiem i tu znajdziemy niejedną perłę jak choćby cudowne "Seasons End" (1989), do którego przyjemnie wraca się i po latach.

Jakub Karczyński