26 listopada 2013

PŁYTA ZE STAREJ PIWNICY


Z racji wolnego dnia, odwiedziłem wczoraj zaprzyjaźniony sklep płytowy. Jako że dawno tam nie byłem, rozejrzałem się wśród półek z albumami oddanymi w komis. Wśród niechcianych płyt, trafiłem na album Marca Almonda "The Stars We Are" (1988), którego fragmenty usłyszałem kilka lat temu w radiu Afera. Pamiętam, że podobał mi się utwór tytułowy, więc poprosiłem właściciela sklepu o nastawienie płyty. Już po kilku utworach wiedziałem, że chcę mieć ten album u siebie na półce. Dołączy on tym samym do krążka "Tenement Symphony" (1991), który nota bene nabyłem również w tym sklepie. Niestety, wcześniejszy posiadacz płyty "The Stars We Are", nie połknął chyba bakcyla kolekcjonerstwa, bowiem płyta musiała być przechowywana w jakiejś piwnicy. Nie chodzi o to, że jest w jakimś złym stanie, lecz raczej o jej zapach. Zionie stęchlizną na kilometr. Mam nadzieję, że uda mi się jakoś pozbyć tej woni, tak jak pozbyłem się zardzewiałych zszywek przy owej książeczce. Swoją drogą, to nie najlepiej świadczy o właścicielu. Mam wiele starszych albumów i tam jakoś zszywki nie skorodowały. Widać komuś los owej płyty był obojętny. Dobrze, że choć przyniósł ją do komisu, zamiast pozwolić jej zgnić w tej zatęchłej piwnicy. I pomyśleć, że na świecie jest jeszcze mnóstwo takich piwnic, domów, w których niszczeją prawdziwe skarby. 

Takie historie nie są wyjątkami. Na szczęście można też podać bardziej budujące przykłady. Historia jaką usłyszałem wczoraj rozgrzała moją wyobraźnie do czerwoności. Pewna pani postanowiła pozbyć się płyt zbieranych przez swego męża. Co było powodem nie wiem. Przypuszczam, że ów pan wybrał się w podróż w zaświaty, a pani nie podzielając pasji męża, postanowiła sprzedać owe płyty. No chyba, że scenariusz zaczerpnęła z kart "Wierności w stereo", gdzie rozgniewana kobieta postanawia sprzedać za bezcen płyty męża, robiąc mu tym samym na złość. Jakąkolwiek miała motywację, faktem pozostaje, że owych płyt jest tyle, że mieszczą się w dwudziestu kartonach! Za zgodą właścicieli pozwoliłem sobie przejrzeć pobieżnie jeden karton. Wśród mieszanki zespołów i gatunków muzycznych, wyłowiłem takie rzeczy jak choćby album Tiamat "Deeper Kind Of Slumber", pierwszą płytę Anekdoten oraz jakiś album The Legendary Pink Dots. Gdy pomyślałem o tym co jeszcze może kryć się w owych dziewiętnastu kartonach, to niemal zakręciło mi się w głowie. Czekam niecierpliwie na wystawienie tych płyt do sprzedaży, bo na pewno czai się tam kilka skarbów. I właśnie dla takich chwil warto być zbieraczem płyt. Któż zresztą nie chciałby wcielić się w rolę Indiany Jonesa i odkrywać skarby ukryte nie w świątyniach, ale w naszej, szarej codzienności.

Jakub Karczyński

PS Gdyby żył, dziś obchodziłby swoje 55 urodziny. Jeden z najwspanialszych i najbardziej pomysłowych prezenterów radiowych jakim był niewątpliwie Tomasz "Nosferatu" Beksiński, odszedł od nas w 1999 roku. Pozostawił po sobie wspomnienia, audycje oraz muzykę jaką kochał. Jego audycje kształtowały gusta milionów Polaków, a radio znów stało się teatrem wyobraźni. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy pilnie śledzili jego programy, jak i ci, którzy poznawali je już po jego śmierci. Zapalmy dziś świeczkę jako dowód na to, że pamiętamy o nim.
 

19 listopada 2013

WIRTUALNE I REALNE SINGLE

Jakiś czas temu trafiłem na YouTube na akcję "What song are you listening to?" Polega ona na tym, że wyszukuje się na ulicy ludzi ze słuchawkami na uszach i pyta o to jakiej piosenki akurat słuchają. Nie wiem gdzie powstała ta akcja, ani kto ją wymyślił, ale sam pomysł niezwykle interesujący. Powstały także polskie odpowiedniki typu "czego słucha Poznań/Wrocław/Kraków/Warszawa". Obejrzałem wszystkie te filmiki i konkluzja jest taka, że potwierdza się to o czym mówi się już od dawna. Mianowicie chodzi o to, że ludzie nie słuchają już całych albumów. Do łask wróciły single czyli pojedyncze piosenki. Zatoczyliśmy tym samym koło, bo przecież kiedyś to właśnie singiel był podstawowym nośnikiem, a formę albumu wymyślono nieco później. Niemniej to właśnie ona w mojej opinii jest najwartościowszą formą słuchania muzyki. Szkoda, że obecnie układ piosenek, ani zamysł koncepcyjny artysty, przestały znaczyć dla ludzi cokolwiek. Teraz słuchamy utworu, który nam się podoba, a całą resztę pomijamy. Nie zadajemy sobie trudu by posłuchać czegoś kilka razy. Jeśli raz nam coś nie podeszło to do kosza z tym. Jak wiele tracimy wiedzą o tym tylko ludzie nauczeni dogłębnego słuchania płyt. Dla takich osób singiel stanowił dodatek, który poza promowaną piosenką, zawierał zazwyczaj jakieś niepublikowane nagrania, dłuższą lub krótszą formę nagrania singlowego lub nagrania z koncertów. Warto było je nabywać, bowiem stanowiły one dopełnienie samego albumu. Dziś single przyjmują najczęściej formę wirtualną i pozbawione są treści dodatkowych. Jedynie single ukazujące się na płytach CD podtrzymują starą tradycję, niemniej coraz rzadziej artyści decydują się na ich wypuszczanie. 


Osobiście nigdy nie zbierałem singli czego troszkę dziś żałuję, ale staram się nadrabiać te braki. Od czasu do czasu nabywam rzeczy, które uznaję za wartościowe. Nie ze względu na ich wartość finansową, lecz raczej artystyczną. Swego czasu zakupiłem wszystkie cztery single promujące album The Cure "4:13 Dream", lecz po ich przestudiowaniu zdecydowałem się zachować tylko jeden z nich. Mowa tu o singlu "The Perfect Boy", który zawierał niezwykle urokliwą piosenkę Without You. Dla takich właśnie utworów warto kupować single. 

W swojej niewielkiej kolekcji, posiadam też dwa z trzech wydanych singli do albumu "What Starts, Ends" grupy Rubicon. Zawiodą się jednak fani, którzy liczą na jakieś perły ukryte przez zespół na małych płytach. Singiel "Watch Without Pain" nie zawiera żadnego premierowego nagrania. Znajdują się tu tylko dłuższe lub krótsze utwory znane z pełnoprawnego albumu. Z kolei singiel "Crazed" przynosi jeden premierowy utwór Chains Are Gone, który brzmi niezwykle interesująco. Szkoda, że trwa on zaledwie dwie minuty i dwadzieścia parę sekund. To zbyt krótki czas by stworzyć coś na miarę utworów z "Whats Starts, End". Co jednak ciekawe, zazębia się on z utworem Brave Hearts, tak jakby pierwotnie planowano włączyć go do repertuaru płyty. Pojemności na dysku nie brakowało, dlaczego więc zrezygnowano z jego publikacji możemy się dziś tylko domyślać.

Posiadam także singiel grupy Lowe "A 1000 Miles", podarowany mi kiedyś przez koleżankę z pracy. Niezwykle się ucieszyłem, bo lubię ten zespół, a piosenka tytułowa jest naprawdę wielkiej urody. Na rzeczonej płycie, znalazły się trzy przeróbki tego utworu, ale żadna nie może się równać z pierwowzorem. Wszelkiej maści DJ-je mają to do siebie, że potrafią tylko psuć dobre piosenki, zamiast je pomysłowo przetwarzać.

Kolejną małą płytką i ostatnim zakupionym przeze mnie singlem jest "Heaven" Depeche Mode. Tak jak już wcześniej pisałem, jest to jedyna pamiątka po albumie "Delta Machine", który okazał się dla mnie zupełnie niestrawny. Zaważyło na tym głównie brzmienie, którego w żaden sposób nie jestem w stanie zaakceptować, ani tym bardziej polubić. Zostaje mi więc singiel z utworami Heaven oraz All That's Mine.

Najuboższym singlem w mojej kolekcji jest płytka "The Sound Of Winter" grupy Bush. Poza nagraniem tytułowym, nie zawiera absolutnie nic. Można to zrozumieć, bowiem z opisu na kopercie dowiadujemy się, że jest to singiel przeznaczony do promocji w radiu i nie został skierowany do normalnej sprzedaży. Podobnie jak w przypadku Depeche Mode jest to utwór, który najbardziej podobał mi się na całym albumie, a reszta nagrań wyraźnie odstawała od poziomu singla. Szkoda, bowiem przed laty bardzo lubiłem ten zespół.

Na koniec zostawiłem sobie singiel sygnowany logo 007. "Skyfall", bo o niego tutaj chodzi, to niezwykle udany utwór w wykonaniu Adele. Pięknie nawiązuje do starych piosenek, komponowanych do wczesnych filmów o agencie 007. Oprócz piosenki przewodniej, znajduje się tu też wersja instrumentalna, tak na wypadek, gdyby ktoś czuł się na siłach by zmierzyć się z Adele. Ja mówię pas.

Jakub Karczyński

13 listopada 2013

SZKLANA POGODA


Od wczesnych godzin południowych wlepiam oczy w ekran telewizora. Nie żeby akurat coś ciekawego w telewizji nadawali. Przyczyna jest zupełnie inna. Złapałem się na tym, że już nie oglądam moich płyt DVD z filmami i koncertów, które przed laty kupiłem. Powodem wcale nie był zanik zainteresowania tego typu rozrywką, co raczej brak wygody. Jako że nie posiadałem odtwarzacza  DVD, to chcąc obejrzeć sobie coś na dużym ekranie, trzeba było przestawić komputer, podłączyć kabel HDMI do telewizora i załadować płytę do laptopa. Niby nic takiego, ale skutecznie zniechęciło mnie to do oglądania filmów. Z tej też przyczyny postanowiłem nabyć odpowiedni sprzęt. Sam odtwarzacz DVD to już nieco przestarzały sprzęt, stąd też zdecydowałem się na połączenie DVD oraz Blu-raya. Ot, takie dwa w jednym. Dzięki temu będę mógł w końcu cieszyć się krystalicznym obrazem i oglądać filmy w naprawdę wysokiej jakości. Na razie odkurzyłem film dokumentalny o polskim rocku zrealizowany dla Discovery Historia, a obecnie kończę oglądać koncert grupy Fields Of The Nephilim "Paradise Regained - live in Dusseldorf". Zestaw utworów to po prostu marzenie, choć sam koncert nie należy do przesadnie długich. Godzina z małym okładem, ale są tu za to takie perły jak For Her Light, At The Gates, Paradise Regained, Submission, Watchmen, Moonchild czy Last Exit For The Lost. Jest to zapis z 1991 roku, czyli z tuż po nagraniu płyty "Elizium". Co ja bym dał żeby znaleźć się na tym koncercie. Czasu się jednak nie cofnie. Pozostaje więc płyta DVD i oczekiwanie na przyjazd zespołu do Polski. Skoro udało mi się zobaczyć Dead Can Dance, to może i na Fields Of The Nephilim też przyjdzie czas.

Jakub Karczyński

PS Następny w kolejce jest film "Hardware" (1990), w którym nota bene pojawia się nie kto inny jak Carl McCoy (Fields Of The Nephilim). Nie jest to jedyna postać z muzycznego świata. Epizody zagrali tu również Iggy Pop oraz niezastąpiony Lemmy. Polecam nie tylko fanom muzyki.

08 listopada 2013

CLAN OF XYMOX - BREAKING POINT (2006)


Kiedy przed siedmioma laty, przystępowałem do słuchania albumu "Breaking Point" (2006), nie dawałem mu jakiś specjalnych szans na to, że może mnie zainteresować, a co dopiero zaskoczyć. Mając w pamięci dyskotekowe ciągoty Ronny'ego Mooringsa, czekałem na kolejną podróż do jakiejś niemieckiej dyskoteki, gdzie ludzie bawią się w rytm elektro czy techno. 

Moje obawy potwierdził już pierwszy utwór na płycie. Po wysłuchaniu Weak In My Knees nie miałem ochoty kontynuować tej podróży. Nie odważyłem się jednak wcisnąć przycisku stop. Nie wiem czy uczyniła to jakaś ręka opatrznościowa czy może sprawił to szacunek do wczesnych dokonań zespołu. Po przebrnięciu przez toporny wstęp, złe wrażenie zdawało się rozpływać z każdym dźwiękiem niczym poranna mgła. W Calling You Out i She's Dangerous nadal wyczuwalna jest dyskotekowa konwencja, ale nie brzmi to już tak kwadratowo i można w końcu zacząć czerpać przyjemność ze słuchania tej muzyki. Poza dynamicznymi utworami z typowym nowoczesnym brzmieniem, Clan Of Xymox przygotował też coś dla fanów ceniących sobie to bardziej zadumane oblicze zespołu. Utwory pokroju Eternally czy We Never Learn czarują klimatem melancholii i przemijania. Tu już robi się magicznie. Momentami czuć nawet atmosferę z płyt Fields Of The Nephilim, jak choćby w początkowych sekundach We Never Learn. Brawo panie Moorings. Takie inspiracje są jak najbardziej na miejscu. O równym poziomie materiału niechaj świadczy mój kłopot ze wskazaniem na najmocniejszy punkt tej płyty, bowiem każdy numer czymś urzeka. Zespół dobrze wyważył proporcję między melancholią a swym bardziej dynamicznym obliczem, dzięki czemu powstała naprawdę udana płyta. Udowodnił tym samym, że potrafi sprawnie poruszać się między tymi dwiema konwencjami. Po niezbyt udanym albumie "Farewell" (2003), zespół postanowił zredukować nieco toporną, dyskotekową elektronikę i postawić bardziej na klimat. Powrócił do gotyckich brzmień, przyprawionych elektroniką i znów czaruje jak za dawnych lat. Słuchając takiego Pandora's Box można popuścić wodze wyobraźni i dać się ponieść nastrojowi. Tego właśnie oczekuję od tej holenderskiej grupy. Proszę więc pamiętać panie Moorings, że każda z waszych płyt to coś na kształt wizytówki. Drukujcie je więc na papierze najlepszej jakości, tak jak robiliście to w rozkwicie lat osiemdziesiątych (Clan Of Xymox (1985), "Medusa" (1986). Wypuszczając podrzędne ksera psujecie tylko swoją legendę i wizerunek. Droga obrana na "Breaking Point" okazała się bardzo dobrym wyborem i wierzę w to, że nadchodzący album ujmy im nie przyniesie. Przekonamy się o tym już w lutym, kiedy to Clan Of Xymox zaprezentuje następcę płyty "Darkest Hour".

W oczekiwaniu na nowe dźwięki, polecam nastawić sobie album "Breaking Point", bo to muzyka nad wyraz interesująca i warta posłuchania. Na pewno jest to jeden z najjaśniejszych punktów, stworzony po reaktywacji zespołu w 1997 roku. Po tylu latach działalności, Clan Of Xymox ma ten komfort, że nie musi już nic nikomu udowadniać. Swoją wartość potwierdzili przecież dawno temu, nagrywając dwie pierwsze płyty. Teraz muszą zadbać o to by nie zepsuć swej legendy. Płytą "Breaking Point" nakreślili nadzieję na lepsze jutro, bowiem muzyka w końcu przestała irytować, a znów zaczęła intrygować.

Jakub Karczyński