29 grudnia 2011

LISTONOSZ ZAWSZE DZWONI DWA RAZY


 Znów niecierpliwie wyglądam listonosza. Ten sympatyczny jegomość, ma mi dostarczyć kilka ciekawych płyt, które to zakupiłem w ostatnim czasie. Jakoś przecież trzeba sobie odreagować brak płyt pod choinką. Poza pospiesznym nadrabianiem zaległości z bieżącego roku, postanowiłem także uzupełnić kolekcję o nieco starsze tytuły. Tym sposobem do moich rąk wkrótce trafią Echo & The Bunnymen "Ocean Rain" (1984), Xmal Deutschland "Tocsin" (1984) oraz The Mission "Salad Daze" (1994). Każda z tych pozycji cieszy mnie niesłychanie i już wręcz zżera mnie ciekawość. Na szczęście jest jeszcze kilka płyt do przesłuchania, więc owo oczekiwanie nie będzie, aż tak dokuczliwe. Swoją drogą to przydałoby się kupić kolejny regał na płyty, bo już pomału nie ma ich gdzie składować. Od czasu do czasu robię przegląd kolekcji i pozbywam się niechcianych albumów, ale w dalszym ciągu więcej kupuję niż sprzedaję. Czy źle mi z tym? Ani trochę!

Jakub "Negative" Karczyński

26 grudnia 2011

OBYWATEL BEKSIŃSKI

Grudzień to nieodpowiednia pora na umieranie. Odejście w tym czasie potęguje ból najbliższych i sprawia, że magia świąt przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Pamiętam w jakie osłupienie wprawiła mnie informacja o śmierci Grzegorza Ciechowskiego przed dziesięcioma laty. Będąc w lokalnej bibliotece, usłyszałem informację podawaną w radiowym serwisie informacyjnym. Najpierw był szok, później niedowierzanie, a w końcu oswajanie się z tą jakże tragiczną informacją. Myśl, że nie usłyszymy już żadnej nowej muzyki skomponowanej przez Grzegorza, była nie mniej smutna jak to, że odszedł od nas człowiek niezwykle młody. Co z tego, że płyty Republiki oraz inne projekty Grzegorza, znów sprzedawały się jak świeże bułeczki, skoro klamka definitywnie zapadła.


 Niezwykle ważną postacią był dla mnie również Tomek Beksiński. Ten niesłychanie oryginalny człowiek, stworzył odrębny świat na falach eteru. Niezapomniane audycje tematyczne, misternie dobrana muzyka i ten głos, którego można słuchać godzinami. Bez zbytniej przesady, mogę napisać, że to najwybitniejszy prezenter radiowy w historii rodzimej radiofonii. Teatr wyobraźni jaki potrafił stworzyć Tomek Beksiński, był czymś niespotykanym i nad wyraz oryginalnym. Wystarczy posłuchać jego ostatniej, pożegnalnej audycji by zorientować się, że programy, które prowadził były czymś więcej, niż tylko prezentacją muzyki. Do każdego z nich przygotowywał się niezwykle starannie, niczym aktor do swej roli. Nie było miejsca na zaniedbania, bowiem efekt końcowy musiał być spektakularny, niczym finał filmu z Jamesem Bondem. Dzięki swej charyzmie i pasji, potrafił przyciągać rzesze słuchaczy do radioodbiorników. Niestety moja przygoda z Tomkiem Beksińskim, rozpoczęła się zdecydowanie za późno. Poznałem go dopiero kilka lat po jego samobójczej śmierci. Nawet nie pamiętam w jakich okolicznościach pojawił się w moim życiu, ale faktem jest, że zmienił je diametralnie. Szkoda, że odszedł od nas tak szybko, pozostawiając ogromną pustkę w radiowym eterze. Pomimo tylu lat jakie upłynęły od jego śmierci, jego audycje i teksty żyją własnym życiem, kształtując kolejne pokolenia.

Jakub "Negative" Karczyński 
 

19 grudnia 2011

EP-ka OD THE EDEN HOUSE


Grupa The Eden House nie próżnuje. Na swej oficjalnej stronie, zapowiedzieli wydanie EP-ki "Timeflows", zwiastującej nadejście drugiego, pełnowymiarowego krążka. Pierwsze z wydawnictw, ma pojawić się na rynku 27 lutego 2012 roku, za sprawą wytwórni Jungle Records. Zawierać będzie prawie półgodzinny materiał, rozpisany na pięć utworów. EP-ka wydana zostanie w trzech formatach: CD, 12LP oraz w formie cyfrowej. Ta ostatnia, będzie do pobrania już 20 lutego, czyli tydzień przed oficjalną premierą. Oprócz muzyki, dołączony będzie do niej także plik PDF z okładką i tekstami utworów. Na pełnoprawny album przyjdzie nam poczekać do wiosny 2012 roku.


Timeflows EP

1 - Neversea
2 - Into The Red
3 - The Only One
4 - Timeflows Pt.1
5 - Timeflows Pt.2

Łączny czas: 26'33

Wykonawcy:

Stephen Carey
Meghan-Noel Evans
Amandine Ferrarri
Simon Hinkler
Andy Jackson
Bob Loveday
Tony Pettitt
Simon Rippin
Nick Schulz
Valenteen

tekst: Jakub "Negative" Karczyński

14 grudnia 2011

PRZESŁUCHANIE 04

Gdybym miał wskazać swoją ulubioną dekadę muzyczną, bez wahania wybrałbym lata osiemdziesiąte. Znienawidzone, odsądzane od czci, dały nam mnóstwo pięknej muzyki, która w dalszym ciągu robi niesamowite wrażenie. W pamięci ogółu zapisała się ona jako dekada kiczu, plastiku i dyskotek, ale taki obraz to tylko część prawdy. Nie zapominajmy o tym, że to także czas takich grup jak Bauhaus, Joy Division, The Smiths, The Cure, Clan Of Xymox, Gene Loves Jezebel czy choćby nurtu new romantic z Duran Duran na czele. Poza tymi gigantami tworzyli też i nieco mniej znani artyści. Przykładem na to niechaj będzie poniższa płyta.

CLAIRE HAMILL "LOVE IN THE AFTERNOON" 
(1988)


 Ileż to pięknych płyt skazanych jest na zapomnienie? Chyba nie sposób udzielić odpowiedzi na to pytanie. Jedną z nich, jest krążek "Love In The Afternoon" Claire Hamill. Ta zmysłowa muzyka, subtelnie wkrada się do serc słuchaczy i nie pozwala o sobie zapomnieć. Idealnie sprawdzi się zarówno przy ponurym, deszczowym dniu, jak i w ciepłe, słoneczne popołudnie. Dźwięki zawarte na płycie wprowadzają w dobry nastrój, choć sama muzyka jest raczej tajemnicza, marzycielska i romantyczna. Trudno ją do czegokolwiek przyrównać, bowiem wymyka się ona łatwym klasyfikacjom. Gdzieniegdzie pobrzmiewają echa twórczości Kate Bush, ale to raczej luźne skojarzenia, z którymi nie każdy musi się zgadzać. Siła tej muzyki jest na tyle wielka, że od kilku dni nie mogę się od niej uwolnić. Wracam do niej jak do ulubionej książki, by odkrywać nowe tropy i tajemnice. Dźwięki zawarte na tym krążku nieodzownie kojarzą mi się z powieścią „Wichrowe Wzgórza” Emily Bronte. Nie wiem czy to za sprawą specyficznego klimatu, czy też może ze względu na skojarzenia z Kate Bush. Odpowiedź nieważna, liczy się przecież tylko muzyka, a ta jest najwyższej próby.

ocena: 10/10
Jakub „Negative” Karczyński
   

03 grudnia 2011

CZARNE KONIE NA START


 Mija właśnie trzeci dzień grudnia. Do końca roku pozostały już niespełna cztery tygodnie. Zanim świąteczny duch porwie nas do tańca, warto przypomnieć sobie najpiękniejsze płyty 2011 roku. Nie będzie to jednak podsumowanie roku. Na takowe przyjdzie jeszcze czas. Poza tym, jak uczy doświadczenie minionych lat, także na finiszu zdarzają się fantastyczne premiery. Póki co, nakreślę kilka tytułów, które warto wziąć pod uwagę przy tegorocznym podsumowaniu. Kolejność nie ma tu żadnego znaczenia, więc proszę nie przywiązywać do niej uwagi.

In The Nursery "Blind Sound"

Zasłyszana późną nocą na falach radiowego eteru. Wystarczyły dwa utwory bym niecierpliwie wyczekiwał dnia premiery. Czy było warto? Jeszcze jak. Mroczne orkiestracje pełne majestatu i powagi, powinny przypaść do gustu nie tylko fanom wytwórni 4AD, ale także miłośnikom muzyki filmowej.

Soror Dolorosa "Blind Scenes"

Dawno nie słyszałem tak dojrzałego debiutu. To o takie grupy powinna bić się wytwórnia 4AD, zamiast rozmieniać swą legendę na drobne. Soror Dolorosa ma szansę na zapisanie się w historii muzyki, naprawdę pięknymi zgłoskami. Podejrzewam, że listę inspiracji otwiera grupa The Cure. Grunt to dobry punkt odniesienia.

Clan Of Xymox „Darkest Hour”

Nowoczesne brzmienia nie służą grupie Clan Of Xymox. Zdecydowanie lepiej wypada, gdy nawiązuje do własnego stylu z początków kariery. Szkoda, że Ronny Moorings jeszcze tego nie zrozumiał. „Darkest Hour” znów balansuje na granicy dwóch światów, choć więcej tu starych, klasycznych klimatów, dzięki czemu płyty słucha się naprawdę przyjemnie.

Duran Duran „All You Need Is Now”

Chyba mało kto wierzył, że ten zespół stać jeszcze na nagranie czegoś na miarę dokonań sprzed lat. W końcu odbili się od dna i poszybowali naprawdę wysoko. Oby następne płyty trzymały tak wysoki poziom, bo kolejnej szansy chyba już nie dostaną.

Jakub "Negative" Karczyński


P.S. Tym razem do zilustrowania tekstu posłużyłem się obrazem zatytułowanym "Ofelia", autorem, której jest John Everett Millais (1829-1896) - brytyjski malarz i ilustrator.
 

29 listopada 2011

W OGRODZIE LISIEGO KRÓLA

Piękny słoneczny dzień za oknem to widok dość niespotykany o tej porze roku. Właściwie ma się wrażenie, że zaraz nastąpi kalendarzowa wiosna, a drzewa znów pokryją się piękną, świeżą zielenią. W oczekiwaniu na ten czas, zaparzyłem sobie herbatę z owoców leśnych i delektuję się jej smakiem. Muzyka dopełnia chwilę leniwego poranka i wprowadza na właściwe tory. Wszystko biegnie swoim niespiesznym tempem i można odnieść wrażenie, że ktoś włączył właśnie tryb 'slow motion'. 

 
W związku z tym określeniem, przypomniał mi się album "Systems Of Romance" grupy Ultravox, który rozpoczyna tak samo zatytułowane nagranie. Była to ostatnia płyta, gdzie za partie wokalne odpowiadał John Foxx. W następnych latach stanowisko przejął charyzmatyczny Midge Ure, a sam Foxx wybrał ścieżkę kariery solowej. Warto prześledzić jej koleje bo i tam kryją się nie mniej fascynujące rzeczy, jak choćby album "The Garden" (1981). Jest to pozycja obowiązkowa dla wszelkiej maści romantyków, zakochanych w dźwiękach muzyki syntezatorowej. Polecam szczególnie nagrania Europe After Rain czy Systems Of Romance, które to nie ustępują w niczym twórczości macierzystej formacji Foxxa. Zdobycie płyty poprzez tradycyjne sklepy może nie być łatwym zadaniem, niemniej polecam prześledzić ofertę serwisów aukcyjnych. Swój egzemplarz zdobyłem właśnie za ich pośrednictwem i to za dość przyzwoite pieniądze. Cieszy mnie to, że w końcu mogę zastąpić wysłużoną przegrywkę, oryginalnym albumem z przepiękną okładką. Taka to już fanaberia kolekcjonera.

Jakub "Negative" Karczyński

25 listopada 2011

NOWOROMANTYCZNE WSPOMNIENIA

Jako miłośnik muzyki lat osiemdziesiątych z ogromną przyjemnością sięgam po zespoły związane z nurtem new romantic. Ileż pięknych melodii, ileż wzruszeń, które trudno wyrzucić z pamięci. Dziś w drodze do pracy słuchałem ostatniej płyty Duran Duran ("All You Need Is Now" [2011]). Cieszy  fakt, że w końcu udało im się zażegnać kryzys twórczy i wrócić na właściwe tory. Kolejnej szansy od losu już by nie dostali. Sami zresztą mówili, że jeśli ten krążek nie odniesie sukcesu, to definitywnie rozwiążą zespół. Nie wiem jak przedstawia się sprzedaż na świecie, ale liczę na to, że jest ona na tyle zadowalająca, że podniesie na duchu grupę Duran Duran. Jest nawet szansa na zobaczenie zespołu w tym roku w Poznaniu. Nie ma jeszcze co prawda oficjalnych informacji, ale przecieki donoszą, że trwają rozmowy z Duran Duran nad ich występem podczas obchodów Sylwestra w Poznaniu. Mieliby wystąpić razem z inną legendą lat osiemdziesiątych, grupą Orchestral Manoeuvers In The Dark ( w skrócie OMD). 
Swoją drogą, razem z odrodzeniem Duran Duran, do życia wróciła także grupa Alphaville z równie udaną płytą "Catching Rays On Giant" (2010). Gdyby zebrać te trzy zespoły na jednej scenie, to tegoroczny Sylwester byłyby wręcz wspaniały. To zapewne nie tylko moje marzenie, ale także tych, którzy wychowali się na tych dźwiękach oraz audycjach Tomka Beksińskiego. Co ciekawe, już jutro będziemy świętować kolejne urodziny Tomka. Szkoda, że nie ma go już z nami, bo tylko on potrafił mówić tak barwnie o muzyce. Ciekawe jakie płyty dziś by nam polecił, czym by się ekscytował, a co budziłoby jego niechęć? Tego niestety nie dowiemy się już nigdy. Sto lat Nosferatu, sto lat. Gdziekolwiek jesteś.

Jakub "Negative" Karczyński

24 listopada 2011

ANATHEMA W POLSCE


W kwietniu, na dwa koncerty przyjedzie do nas grupa Anathema. Towarzyszyć będzie jej grupa Amplifire, która poprzedzi występy Brytyjczyków. Pierwszy koncert odbędzie się 21 kwietnia 2012 r. w Krakowie, a dzień później Anathema pojawi się w stolicy Wielkopolski - Poznaniu. Bilety są już w sprzedaży! Do 31 marca kosztują 99 zł, a po tym terminie cena wzrośnie do 110 zł.

Co ciekawe, na 16 kwietnia zapowiadany jest też nowy album, następca "We're Here Because We're Here" z 2010 roku. Płyta nie ma jeszcze tytułu, niemniej trzymam kciuki, aby była tak udana jak jej poprzedniczka. 

Jakub "Negative" Karczyński

17 listopada 2011

BALLADY NA KONIEC ŚWIATA

Co za informacja! Po 25 latach przerwy, na scenę powraca legendarna Siekiera. Ten jakże zasłużony dla polskiego punk rocka i zimnej fali zespół, zabierze nas w kolejną podróż. Wraz z płytą "Ballady na koniec świata" poznamy jeszcze inną twarz Siekiery. Płyta ukazująca się 13 grudnia 2011 r. będzie wyprawą w rejony bardziej akustyczne, czego dowodzi utwór Lato odeszło, którego można już posłuchać w Internecie. 

 
Oto jak przedstawia ten krążek wydawca, Sławek Pakos z Manufaktura Legenda: Urokliwe piosenki, kameralną poezję śpiewaną i bezpretensjonalny folk lider grupy, Tomasz Adamski, brawurowo przeplata epickimi utworami instrumentalnymi, przywołującymi filmy Davida Lyncha czy Godfrey’a Reggio. Słychać tu wpływ muzyki klasycznej, zimnej fali, Leonarda Cohena i Marka Grechuty z okresu „Korowodu”.  

Warto też zaznaczyć, że dwa utwory powstały we współpracy z Pawłem Młynarczykiem, odpowiedzialnym za instrumenty klawiszowe na "Nowej Aleksandrii". Brzmi to wszystko niezwykle intrygująco. Jeśli reszta materiału prezentuje się równie pięknie jak udostępniony utwór, to mam już swego kandydata na polską płytę roku. 

Jakub "Negative" Karczyński

14 listopada 2011

KOBIETA PO PRZEJŚCIACH

Marianne była kiedyś bardzo rozrywkową dziewczyną. Czerpała z życia pełnymi garściami, nie przejmując się konsekwencjami. Poznałem ją dzięki Tomkowi. To on zwrócił na nią moją uwagę i kazał zakatalogować ją pod hasłem "rozrywki przeszłości". Już wtedy wiedziałem, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie. Nie myliłem się. 


Ilekroć mam ochotę posłuchać opowieści dojrzałej kobiety, wtedy sięgam po płyty Marianne Faithfull. I choć jej ostatnie nagrania nie mają już w sobie takiego ładunku emocjonalnego, to wciąż mam nadzieję, że jeszcze kiedyś oczaruje mnie tak jak za pierwszym razem. Dźwięki File It Under Fun From The Past z płyty "Vagabond Ways" (1999) to coś czego się nie zapomina. Zasłyszane w nagranej audycji Tomka Beksińskiego, sprawiły, że na mym niebie pojawiła się kolejna gwiazda, której przyglądam się od czasu do czasu. Kto wie, może jeszcze kiedyś odzyska swój dawny blask.

Jakub "Negative" Karczyński

12 listopada 2011

DŹWIĘKI NIE LIŚCIE

Przepiękna jesienna aura wprost zachęca do spacerów, zbierania kolorowych liści oraz do słuchania nastrojowych płyt. Przed momentem wyjąłem z książki, trzy zasuszone liście, które zebrałem przed dwoma tygodniami. W dalszym ciągu wyglądają pięknie, choć brak w nich już tej soczystości i świeżości. Na szczęście w przypadku muzyki sprawa ma się zupełnie inaczej. Dźwięki nie liście, nie płowieją.
 
 
Dowodem potwierdzającym moje słowa niech będzie płyta "Sleeps With The Fishes" Pietera Nootena i Michaela Brooka. Każdy kto słyszał te dźwięki wie, że taka muzyka się nie starzeje. Wspominałem już o tym krążku we wcześniejszym wpisie, dotyczącym białych kruków. Wtedy był czymś ulotnym, nienamacalnym i nieosiągalnym. Na szczęście są jeszcze na tym świecie ludzie, gotowi nieść bezinteresowną pomoc. Za sprawą Andrzeja z Irlandii mam już ten krążek na własność. Cieszę się nim już od ponad miesiąca i słucham najczęściej wieczorami tuż przed zaśnięciem. Wtedy właśnie smakuje najlepiej. Andrzeju jeszcze raz serdeczne dzięki.


Na własną rękę zdobyłem już krążek "Aura Delight" grupy The Mission. Jest to album uzupełniający płytę "Aura" z 2001 roku. Podobny zabieg wykonano już w 1990 roku, gdy na rynku pojawiła się płyta "Carved In Sand". Jej uzupełnieniem był album "Grains Of Sand", który okazał się ciekawszy od podstawowego materiału. Trudno pojąć fakt, że tak piękne kompozycje postanowiono umieścić na płycie z odrzutami. W przypadku "Aura" i "Aura Delight" takie kuriozum już nie ma miejsca. Słuchając albumu uzupełniającego zdajemy sobie sprawę, że to ciekawostki przeznaczone dla fanów. Oprócz coverów, innych wersji znanych utworów z repertuaru The Mission, są tu także nagrania premierowe. Polecam zwłaszcza utwór Sorry ..., który spokojnie mógłby trafić na płytę "Aura". Uwielbiam Hussey'a w tak nastrojowych i romantycznych utworach. Być może "Aura Delight" nie jest niczym więcej jak płytą z odrzutami, ale warto się z nią zapoznać, aby nie przegapić czegoś naprawdę pięknego.
 
Jakub "Negative" Karczyński

08 listopada 2011

KONCERTÓWKA THE CURE


 
Fani The Cure mogą już zacierać ręce. Piątego grudnia, zaplanowano wydanie podwójnego, koncertowego albumu zarejestrowanego na festiwalu Bestival. Znana jest już lista utworów z tego dwuipółgodzinnego występu. Przedstawia się ona następująco:


CD 1:
'Plainsong'
'Open'
'Fascination Street'
'A Night Like This'
'The End of the World'
'Lovesong'
'Just Like Heaven'
'The Only One'
'The Walk'
'Push'
'Friday I'm In Love'
'Inbetween Days'
'Play For Today'
'A Forest'
'Primary'
'Shake Dog Shake'

CD 2:
'The Hungry Ghost'
'100Years'
'End'
'Disintegration'
'Lullaby'
'The Lovecats'
'The Caterpillar'
'Close to Me'
'Hot Hot Hot!!!'
'Let's Go to Bed'
'Why Can't I Be You?'
'Boys Don't Cry'
'Jumping Someone Else's Train'
'Grinding Halt'
10:15 Saturday Night'
'Killing Another'

Czekamy zatem niecierpliwie.
 
Jakub "Negative" Karczyński

02 listopada 2011

NADCIĄGA DEMON RUCHU

- Uboczna, wzgardzona odrośl szyn, samotne odgałęzienie toru, rozciągnięte na przestrzeni pięćdziesięciu, stu metrów, bez wyjścia, bez wylotu, zamknięte sztucznym wzgórzem i rampą kresową. Niby uschła gałąź zielonego drzewa, niby kikut okaleczałej ręki...

Stefan Grabiński "Ślepy tor"


 
Jeśli imię i nazwisko autora nic wam nie mówi, znaczy to, żeście ubożsi o kawałek wyśmienitej literatury grozy. Stefan Grabiński to postać nietuzinkowa. Schorowany polonista, którego aspiracje sięgały o wiele dalej, niż szkolne ławki. Najczęściej bywa porównywany do E.A. Poe, w utworach którego był nad wyraz rozmiłowany. Nie znaczy to jednak, że mamy tu do czynienia z marnym kopistą, powielaczem pomysłów Poe'go. Stefan Grabiński stworzył swój własny świat, w którym to zjawiska dziwne i tajemnicze, nawiedzały kolejowe stacje, pociągi, wagony, a także pracujących tam ludzi. Kunsztowny styl pisarski, umiejętność prowadzenia akcji i potęgowania napięcia, sprawiają, że nawet dziś, po niemal stu latach od publikacji "Demona ruchu" (1919), czyta się go z zapartym tchem. 

Czuję niewysłowioną radość z powodu wznowienia tego zbioru opowiadań. Pomimo że posiadam już wcześniejsze wydanie "Demona ruchu", opublikowane przez wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, nie odmówiłem sobie przyjemności zakupu kolejnego tomu. Nowa edycja to nie tylko przypomnienie zbioru "Demon ruchu", ale także włączenie w jego skład, kilku innych opowiadań, co niewątpliwie podnosi rangę tego wydawnictwa. Szkoda tylko, że pominięto opowiadania "W przedziale" oraz "Wieczny pasażer", które to również nie miały szczęścia być opublikowane w powojennych wydaniach. Sytuację zmieniło dopiero wydawnictwo Lampa i Iskra Boża w 2006 roku, które to włączyło je do swej edycji oraz uzupełniło o "Engramy Szatery".

Jeżeli nie miałeś jeszcze w rękach "Demona ruchu", pora nadrobić tę zaległość. Idealna literatura na jesienne, długie wieczory. Gwarantuję, że po jej przeczytaniu, Polskie Koleje Państwowe, ujrzycie w zupełnie innym świetle.Tylko i wyłącznie dla niepoprawnych romantyków.

Jakub "Negative" Karczyński

26 października 2011

KAMIEŃ PORUSZAJĄCY LAWINĘ

Czasem krokiem do przodu, może okazać się krok wstecz.


Zgodnie z ową myślą, od czasu do czasu, powracam do nielubianych albumów. Daję im kolejną szansę, bo nigdy nie wiadomo czy pozbywając się takiej płyty, nie wrócimy do niej z sentymentem po latach. Kiedy wyciągałem z półki "Join Hands" Siouxsie And The Banshees, nie sądziłem, że będzie to klucz, którym otworzę jeszcze inne drzwi. Najtrudniejsza i najbardziej awangardowa płyta w dorobku Zuzki i jej Strzyg, skłoniła mnie do niesamowitej wyprawy. Wprost do jądra ciemności.

 
Jako człowiek przekorny, postanowiłem zmierzyć się najmniej lubianym okresem w działalności zespołu. Chodzi o końcówkę lat osiemdziesiątych oraz lata dziewięćdziesiąte, gdy muzyka Strzyg zaczęła flirtować z popem. Będąc w zaprzyjaźnionym sklepie płytowym "nabyłem" drogą handlu wymiennego, album "The Rapture" (1995). Postanowiłem jeszcze raz wejść do tej samej rzeki, choć przed laty pozbyłem się tego krążka, uznając go za zbyt popowy i niestrawny. Zapewne dla osób ubóstwiających nowofalowe, gotyckie oblicze zespołu, albumy "Peepshow" (1988), "Superstition" (1991) czy wspomniany "The Rapture", w dalszym ciągu są nie do przejścia. Wszyscy ci, którzy lubią mroczny pop, powinni jednak sięgnąć po te płyty i uważnie się z nimi zapoznać. To również nie jest łatwa muzyka, wymaga kilkukrotnego przesłuchania, odpowiedniego wejścia w klimat, aby zgłębić jej tajemnice. Popowy szafarz, nie powinien jednak przesłonić nam pięknej muzyki, której niemało na tych jakże niedocenianych płytach.

P.S. Piękne podziękowania dla Andrzeja Masłowskiego za prezentację obszernych fragmentów płyty "Superstition" na łamach radiowego eteru (Nawiedzone Studio - Radio Afera 98,6 FM) oraz ciekawe rozmowy dotyczące wspomnianych przeze mnie krążków.

Jakub "Negative" Karczyński

21 października 2011

DRUGA PŁYTA DEATHCAMP PROJECT

 
Już niebawem będzie miała miejsce premiera drugiego albumu Deathcamp Project. Płyta zatytułowana "Paintings", ukaże się 11 listopada. W jej skład wejdzie dziesięć utworów, których łączny czas to czterdzieści cztery minuty. Gościnnie na płycie udzielał się Wojciech Król (Controlled Collapse, Clicks), którego partie klawiszy można usłyszeć w utworach No Cure oraz Through The Fire. Z kolei w kompozycji tytułowej pojawiają się skrzypce, na których zagrała Ewa Jabłońska, związana z grupą Indukti. Wydawcą płyty będzie Alchera Visions.

Spis utworów:

1.      Predestination
2.      Too Late
3.      Cold The Same
4.      No Cure
5.      about:blank
6.      Betrayed
7.      Through The Fire
8.      Painthings
9.      Scars Remain
10.    Kłamać

Jakub "Negative" Karczyński

19 października 2011

SIOUXSIE "MANTARAY" (2007)


Kiedy pojawiły się informacje o planach wydania pierwszej solowej płyty wokalistki Siouxsie & The Banshees, pomyślałem sobie, że na debiut nigdy nie jest za późno. I coś w tym jest, bowiem okazuje się, że w głowie tej jakże urodziwej pani, wciąż rodzą się intrygujące pomysły. Czekałem więc niecierpliwie na dzień premiery, ale skłamałbym gdybym powiedział, że nie żywiłem obaw.

Pierwszy kawałek zatytułowany "Into A Swan" jest jak walec, który przetacza się po uszach i nie dziwi mnie, że został wybrany na singla. Siouxsie śpiewa w nim "Czuję moc, której nie czułam dotąd" i trudno się z tym  nie zgodzić. Rzeczywiście, nabrała wiatru w żagle i prze do przodu z niebywałą siłą i charakterem. To, że posiada ostre pazurki było wiadome od zawsze, ale w dobie dominacji piosenek lekkich, łatwych i przyjemnych, nie trudno było je stępić. Szczęśliwie dla nas Siouxsie postanowiła przypomnieć nam o tej ciekawszej stronie swojej twórczości. "About To Happen" ze swym jakże wpadającym w ucho rytmem, wydaje się nawiązaniem do twórczości Franz Ferdinand, jednakże jest to tylko delikatny ukłon i raczej działa to na zasadzie luźnych skojarzeń. Ukłonów na tej płycie jest więcej, jak choćby w "Here Comes That Day". Naszej gwieździe zamarzyło się chyba stworzenie muzyki do kolejnego Bonda, bowiem  ten właśnie kawałek brzmi, jakby żywcem był wycięty z jakiegoś soundtracka firmowanego pieczątką 007. Skojarzenia filmowe budzi też "Loveless", a to za sprawą skrzypiec, które pełniąc rolę tła, nadają utworowi przestrzenny i nieco majestatyczny charakter. Siouxsie czaruje swoim głosem i sprawia, że poddajemy się klimatowi płyty. Szkoda tylko, że nie wszystkie kompozycje są takie przekonujące jak "Into The Swan". Z niektórych wieje po prostu nudą. Jeśli jeszcze jestem w stanie poddać się nastrojowi jaki panuje w "If Doesn't Kill You", tak już przy "One Mile Below" odliczam czas do końca utworu. Nieco dziwny "Drone Zone" wyrywa na chwilę z marazmu, ale daleko mu do wywołania jakiegoś wielkiego poruszenia. Ot przyzwoity utworek, budzący w człowieku jakiś taki niepokój. Końcówka płyty także nie należy do wybitnych i jeśli już miałbym coś wyróżnić to byłaby to kompozycja "They Follow You". Przykro to mówić, ale momentami ta płyta zaczyna po prostu nurzyć. Dużo bardziej podoba mi się to drapieżne oblicze Siouxsie i w takim repertuarze widziałbym ją na kolejnej płycie.

Podsumowując. Płyta "Mantaray" ujmy Siouxsie nie przynosi, ale jednocześnie nie sprawi, że jej dotyczasowi przeciwnicy upadną na kolana i będą błagać o przebaczenie. To raczej propozycja dla dotyczasowych fanów tej pani. Szkoda, że momentami zabrakło ognia i ciekawych pomysłów, ale mimo wszystko krzyżyka na Siouxsie nie stawiam. Gdybym miał jej coś doradzić to proponowałbym kupić porządny pilnik do zaostrzenia pazurków.  

Jakub "Negative" Karczyński 
 

16 października 2011

ODCZAROWANIE

 
Pozostając w temacie twórczości Petera Murphy'ego, chciałbym wrócić do albumu "Unshattered", którego to słucham w ostatnim czasie najczęściej. Wydawało mi się, że już mam wyrobioną opinię na jego temat i podzielam głosy krytyków, którzy pastwili się na tym krążkiem w dniu premiery. Pierwsze przesłuchanie nie nastrajało mnie zbyt pozytywnie. Poza dwoma pierwszymi utworami, reszta wydawała mi się jakaś taka nijaka. Na szczęście nie daję zbyt szybko za wygraną i od czasu do czasu wracam do płyt, które nie zaskarbiły sobie mego serca. "Unshattered" udało mi się odczarować dosłownie przed kilkoma dniami. Owszem, nie jest to płyta tej miary co "Deep" czy "Love Hysteria", ale daleko jej do miałkości czy bezstylowości. Gdy posłuchamy jej kilkanaście razy, wtedy dostrzeżemy piękno, które umyka przed zbyt niecierpliwym słuchaczem. Ktoś taki jak Peter Murphy po prostu nie nagrywa słabych płyt. Każdy jego krążek potrafi czymś ująć. Nawet jeśli nie przypadnie nam do gustu całość, to na pewno znajdziemy kilka utworów, które zapadną nam głęboko w pamięć. Tak też jest w przypadku niedocenionego "Unshattered". Jeśli miałbym wybrać jego najlepsze fragmenty, wskazałbym na Idle Flow, Kiss Myself, Piece Of You, Face The Moon, Emergency Unit, Thelma Sings To Little Nell oraz przebojowy Breaking No One's Heaven.  

Posłuchajcie, może i wy odkryjecie w tej muzyce coś dla siebie. Zapomnijcie o złych recenzjach, o głosach znajomych i przyjaciół. Nie kierujcie się cudzym gustem, sami przecież wiecie co dla was najlepsze.

Jakub "Negative" Karczyński
 

THE SECRET BEES OF NINTH

 
Peter Murphy idąc z duchem czasu, postanowił wydać mini album w formacie mp3. "The Secret Bees Of Ninth" zawiera sześć utworów, w tym trzy premierowe. Oprócz kolejnego singla Seesaw Sway, pełnej wersji Secret Silk Society (wydłużonej o 50 sekund) i utworu Gaslit, dodanego do japońskiej wersji albumu "Ninth", na fanów czekają jeszcze trzy kompozycje w postaci Rose Hunter, Good Works oraz Secret. Szkoda tylko, że zapomniano o fanach, którzy z przyjemnością posłuchaliby nowych nagrań z tradycyjnej płyty.


Lista utworów:

01. Gaslit
02. Rose Hunter
03. Good Works
04. Secret
05. Secret Silk Society (pełna wersja)
06. Seesaw Sway

Jakub "Negative" Karczyński

10 października 2011

KONCERTOWE FIELDS OF THE NEPHILIM



Dobra wiadomość dla fanów grupy Fields Of The Nephilim. Na początek roku 2012, zaplanowano wydanie koncertowego albumu tej legendarnej kapeli.  Płyta „Ceromonies” ukaże się nakładem koncernu EMI. W jej skład wejdą dwa krążki CD oraz DVD. Materiał zawarty na płytach, to rejestracja koncertów jakie odbyły się w 2008 roku w londyńskim Shepherds Bush Empire. 

Jakub "Negative" Karczyński

06 października 2011

THE CURE "FAITH" (1981)


Jeżeli "Seventeen Seconds" było pierwszym, jeszcze nieśmiałym krokiem w kierunku jądra ciemności, to "Faith" wydaje się być przestąpieniem progu, za którym bledną kolory jesieni. Tu już nie ma miejsca na ciepłą herbatkę i wirujące liście, tutaj jest już tylko szarość, deszcz i smutek. Rzadko kiedy oprawa wizualna tak dobrze współgra z muzyką. Ruiny opactwa tonące we mgle robią naprawdę niesamowite wrażenie. Nie inaczej jest z muzyką, która pomimo swej prostoty i przygnębiającego wymiaru, doskonale ilustruje teksty odnoszące się do zagadnień wiary i duchowości. Aż trudno uwierzyć, że w latach osiemdziesiątych, gdy nagrywano niniejszy album, listy przebojów szturmowały zespoły związane z nurtem new romantic.

Cóż zatem przygotował dla nas nasz nadworny farmaceuta? Żeby się o tym przekonać musimy nastawić płytę. Odwracając pudełko w spisie medykamentów widzimy zaledwie osiem pastylek, ale to i tak wystarczająco, aby z pozycji wertykalnej, przenieść się do horyzontalnej. Gdyby porównać "Seventeen Seconds" z "Faith" to można by pokusić się o stwierdzenie, że płyty te są do siebie bliźniaczo podobne gdyby nie poziom smutku. Na "Faith" poziom desperacji i przygnębienia osiąga zdecydowanie wyższe wartości. 

Już początek tej opowieści nie pozostawia złudzeń, co do podróży jaką będzie nam dane odbyć. The Holy Hour czaruje oniryzmem, prostotą oraz przepiękną linią basu, która to stanie się znakiem firmowym apteki The Cure. Po nastrojowym wprowadzeniu, czas na przebojowy Primary, który pędzi niczym pociąg ekspresowy. Szkoda, że pan Smith już takich utworów nie nagrywa, choć pewnie z perspektywy czasu, wydają się one reliktem przeszłości. W Other Voices znów przesiadamy się do pociągu osobowego, którym mkniemy sobie poprzez upiorne majaki senne. Głosy wydają się dochodzić jakby spoza tego świata i nie wiemy czy to co widzimy dookoła, to prawda czy wytwór naszej wyobraźni. Wraz z dojazdem do stacji, na której wszystkie koty są szare (All Cats Are Grey) mamy już pewność, że nic nie zakłóci tego klimatu, że nie czekają nas żadne drastyczne zmiany nastroju. Tu po prostu wszystko biegnie ustalonym torem, a my niczym bierni obserwatorzy, możemy tylko stać i czekać na to co ma nieuchronnie nastąpić. Z mgieł wynurza się pogrzebowy korowód zabierając nas na stypę (The Funeral Party). Ilekroć słucham tego utworu, przed oczami mam tańczące pary w czarnych garniturach i czarnych sukniach, wirujące w rytm tej niespiesznej muzyki. Szaleństwo miesza się z narkotycznym otępieniem i dużym nietaktem byłoby wciąż żyć. Jednakże ktoś podsuwa nam tabletkę o nazwie Doubt i nagle zostajemy wyrwani z marazmu. W pamięci wciąż majaczą nam obrazki z poprzednich podróży, ale i one z czasem zostają zagłuszone przez deszcz. Wyblakłe fotografie rozmywają się w strugach wody dryfując po oceanie, ale na ratunek jest już za późno, bowiem tonący człowiek (The Drowning Man) podaje nam swoją dłoń. Wciągani w zimną toń przez topielca, możemy tylko wierzyć, że wszystko to co nas spotkało to sen, z którego zaraz się obudzimy, a jedyną wodą jaką dane będzie nam poczuć, to zimny pot spływający po naszym ciele. Nie pozostaje nam nic prócz wiary (Faith). Tylko ona trzyma nas przy życiu. Amen.   
  
Jakub "Negative" Karczyński

30 września 2011

PRZESŁUCHANIE 03

Coraz więcej ciekawych płyt, przewija się przez moje ręce. Czasem warto poszperać na aukcjach internetowych lub w Amazonie, aby natknąć się na naprawdę wartościowe tytuły. Tropić trzeba samemu, bowiem nie ma co liczyć na rodzimą prasę muzyczną, która przestała pełnić rolę przewodnika. Człowiek zdany jest na samego siebie. Może to i lepiej, przynajmniej rozwijamy w sobie zmysł tropienia, tak rzadko przez nas używany. Ostatnimi czasy mój nos natrafił na ślad niemieckiej grupy The Merry Thoughts.

THE MERRY THOUGHTS "PSYCHOCULT" (1996)


Jak wspominałem we wcześniejszym poście, ich muzyka trafiła do mnie poprzez radiowy eter. Zestawiona z dorobkiem grupy Sisters Of Mercy, była wręcz nie do odróżnienia. Co najciekawsze, nie jest to jakiś cover band, tylko zespół tworzący własne utwory, choć posługujący się stylistyką Sióstr. Nawet głos brzmi, jakby go wyciągnięto z gardła Eldritch’a. Mnie udało się wejść w posiadanie krążka „Psychocult” (1996), który to jest ich drugą pozycją w dyskografii. Debiutowali o trzy lata wcześniejszym „Millennium Done I: Empire Songs” (1993) i przez długi czas na tym kończył się ich dorobek płytowy. Po piętnastu latach zapowiedziano wydanie albumu „Echotopia” (2011). Niestety, nieznana jest jeszcze data jego premiery, ale będę go uważnie wypatrywał.


ocena: 9/10


NOSFERATU "WONDERLAND" (2011)


Nie mniej interesująco przedstawia się nowy album Brytyjczyków z grupy Nosferatu. Intryguje już sama okładka, choć to nie ona stanowi o jakości płyty. „Wonderland” (2011), bo tak nazywa się ów krążek, oplata nas niczym pająk swoją ofiarę. Na początku wszystko wygląda dość niewinnie, ale nim się zorientujemy tkwimy już w kokonie, bez szans na ratunek. Niezwykle melodyjny materiał, wciąga z każdym kolejnym odtworzeniem, niczym ruchome piaski. Początkowo słuchałem go sporadycznie i nie za bardzo potrafiłem zgłębić ten album. Niby wszystko było w porządku, ale pewien niedosyt pozostawał. On to nakazywał wracać raz po raz do tego płyty i odkryć zawartą w niej tajemnicę. Czy mi się to udało? Chyba jeszcze nie do końca, ale jestem już coraz bliżej.

ocena: 7/10

Jakub "Negative" Karczyński

28 września 2011

THE CURE - POWRÓT DO KORZENI


Grupa The Cure zagra trzy specjalne show, na których zaprezentuje materiał z trzech pierwszych płyt. Zespół zagra 15 listopada w Londynie, 21 listopada w Nowym Jorku i dwa dni później w Los Angeles. Fani, którym uda się dotrzeć na koncerty usłyszą w całości albumu "Three Imaginary Boys" (1979), "Seventeen Seconds" (1980) i "Faith" (1981). Wcześniej z tym samym repertuarem zespół wystąpił na australijskim Vivid Live Festival. W koncertach udział wezmą obecni i byli członkowie formacji. 

25 września 2011

KILLING JOKE "DOWN BY THE RIVER"


Killing Joke nie zwalnia tempa. Już w styczniu, zrealizowany zostanie kolejny koncertowy album grupy. "Down By The River", bo tak nazywać będzie się ta płyta, ukaże się w formacie CD, podwójnego winyla, wersji do pobrania z Internetu jak i bardzo specjalnej edycji. Cóż kryje się pod tą edycją specjalną? Tego jeszcze nie wiadomo, ale jak przypuszczam warto będzie na nią czekać.

Jakub "Negative" Karczyński

22 września 2011

TRZECIA STRONA KSIĘŻYCA


Od czasu do czasu, nasłuchuję "Trzeciej strony księżyca" w radiowej Trójce. Jest to chyba jedna z ciekawszych audycji, dla miłośników muzyki mroku. Nadawana tylko i wyłącznie przy pełni księżyca, między północą, a 4 rano. Można w niej usłyszeć doskonałą muzykę, której próżno szukać za dnia w jakimkolwiek radiu. Niestety redaktorzy prowadzący, nie mają w sobie tej charyzmy i umiejętności budowania klimatu, jaką miał nieodżałowany Tomasz Beksiński. Wiadomo, mistrz może być tylko jeden. Pomijając ten aspekt, warto nastawić uszu, bo panowie prezentują naprawdę ciekawe rzeczy. Dzięki tej audycji poznałem takie zespoły jak choćby In The Nursery czy The Merry Thoughts - świetną podróbkę Sisters Of Mercy. Zachęcam wszystkich do odwiedzin strony niniejszej audycji: www.tsk.trojka.info oraz do nasłuchiwania kolejnych programów.

Jakub "Negative" Karczyński 

Prezentowany obraz to pejzaż zatytułowany "Mężczyzna i kobieta kontemplujący księżyc". Jego autorem jest niemiecki malarz doby romantyzmu, Caspar David Friedrich.

19 września 2011

THE CURE "SEVENTEEN SECONDS" (1980)


Okładka ich pierwszej płyty była co najmniej dziwna i nie korespondowała za bardzo z treścią albumu. Trudno jednak winić o to zespół, który dopiero wypływał na szerokie wody muzycznego biznesu. Nawet im, pomysł umieszczenia na okładce sprzętu AGD, wydawał się czymś absurdalnym.

Nauczeni na błędach pierwszej płyty, poszli po rozum do głowy i już kolejny album - "Seventeen Seconds" (1980) - był dziełem z gruntu przemyślanym. Tutaj nie ma miejsca na przypadkowość czy niedbalstwo. Tajemnicza okładka intryguje i zachęca do zapoznania się z muzyczną zawartością krążka. W tych niespełna 36 minutach, The Cure zawarło swój manifest artystyczny. Zamysł twórcy zrealizowany jest tu z niebywałą konsekwencją i precyzją. Wchodząc w ten świat, mamy wrażenie jakby wszystko co słyszymy, było muzycznym zapisem jesiennej aury. Dźwięki płyną leniwie, niekiedy tylko nabierając tempa. Klimat jaki się wytwarza jest wręcz niesamowity, a dzięki prostocie wyrazu, kolejny raz uświadamiamy sobie jak niewiele trzeba by powstało prawdziwe arcydzieło. Już wprowadzenie w postaci A Reflection, narzuca nam odbiór "Seventeen Seconds". To nie jest płyta przy której można sprzątać mieszkanie, bądź prowadzić jakieś konwersacje. Wymaga ona skupienia, ciszy i przede wszystkim zaangażowania się w każdy z tych dziesięciu utworów. Ciepła herbatka i świeczki będą idealnym asortymentem wzmacniającym klimat tej muzyki. Minimalistyczne tony leniwie przesuwające się przez nasze uszy, mimo pozornej oziębłości, ożywiają w nas piękne krajobrazy i sprawiają, że muzyka ta jest pełna ciepłych, jesiennych kolorów. Nie ma sensu rozpisywać się o poszczególnych utworach, bowiem każdy z nich zasługuje na uwagę i wyróżnienie. Każdy czymś urzeka i czaruje. Nieważne czy są to szybkie i przebojowe utwory pokroju Play For Today, A Forest czy też minimalistyczne In Your House, który przypomina zwiedzanie domku Baby Jagi, gdzie wszystko jest tajemnicze i niesamowite. Te dziesięć utworów tworzy jedną, nierozerwalną całość. Przy takich płytach, aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że pisać o muzyce to jak tańczyć o architekturze. O takich rzeczach się nie pisze, je się po prostu przeżywa.

"Seventeen Seconds" to dopiero pierwszy krok na ścieżce prowadzącej, aż do ciemnych zakamarków duszy Roberta Smitha. Stanowi idealne wprowadzenie w świat muzyki cold wave i jest jak spacer po lesie w piękny jesienny dzień. Tu słońce dopiero chyli się ku zachodowi, na "Faith" niknie za chmurami, by zgasnąć na "Pornography". Przed zastosowaniem tej k(i)uracji proszę skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą.


Jakub "Negative" Karczyński

15 września 2011

ANATHEMA ZAPOWIADA NOWY ALBUM

Brytyjska grupa muzyczna Anathema zapowiedziała właśnie, że planuje wydanie nowego albumu w 2012 roku. 

 

Gitarzysta i wokalista zespołu Anathema, Vincent Cavanagh, potwierdził, że właściwie cały materiał na studyjny krążek jest już gotowy. Muzycy przygotowali 14 utworów, które docelowo mają znaleźć się na wspomnianej płycie. Jej wydanie planowane jest – oczywiście wstępnie – na kwiecień 2012 roku.

Kolejną nowością z podwórka zespołu Anathema jest ta, że odchodzi klawiszowiec Les Smith. Powodem są różnice twórcze i muzyczne. Zespół wydał oświadczenie w którym poinformował, że Les robił co mógł, żeby dopasować się do reszty składu i móc tworzyć z nimi przez kolejne lata, ale nie było to jednak możliwe. Wszyscy uznali, że to jednak nie zadziała.

13 września 2011

TYPE O NEGATIVE "DEAD AGAIN" (2007)


Jeśli potraktować grupę Type O Negative jako element książki kucharskiej, to bez wątpienia wśród składników na to danie nie powinno zabraknąć, ani ostrej papryki, ani też krwistego pomidora. Ich muzyka łączyła ogień z wodą, bowiem czerpali z dorobku tak skrajnie różnych grup, jak Black Sabbath i The Beatles. Od tych pierwszych wzięli ciężkie riffy, a od czwórki z Liverpoolu zapożyczyli piękne melodie. Z tego niecodziennego połączenia powstał ich charakterystyczny styl, którego nie sposób zapomnieć. 

W 2007 roku grupa uraczyła nas swym siódmym i jak się okazało ostatnim albumem, zatytułowanym „Dead Again”. Niby wszystko jest po staremu, bo chłopaki wciąż oddają hołd swym mistrzom, Peter Stelle swym niskim głosem wyśpiewuje kolejne linijki tekstu, jednak sporym przeobrażeniom uległy same kompozycje. Wystarczy wsłuchać się w „Tripping A Blind Man” czy „The Profit Of Doom”, gdzie w obrębie jednego utworu spotykają się trzy piosenki! Pomyślane jest to tak chytrze, że aż dziw bierze. Dzięki takim zabiegom nie sposób się szybko znudzić tym krążkiem, ponieważ każde kolejne przesłuchanie odkrywa przed nami nowe, apetyczne kąski, takie jak choćby wpleciony fragment piosenki The Beatles pod koniec utworu „These Three Things”. Nie ukrywam, że płyta ta skierowana jest do wytrawnego słuchacza, bowiem na początku wymaga sporej dozy skupienia celem ogarnięcia tego materiału. Warto jednak podjąć rękawicę rzuconą przez zespół, gdyż grzechem byłoby stracić szansę posłuchania tak wspaniałych utworów jak „Dead Again”, „Halloween In Heaven” czy pięknej marszowej ballady „September Sun”. 

Żal, że historia grupy urywa się tak nagle. Śmierć Petera Stelle'a na zawsze zamknęła karty tej historii i pogrążyła w żałobie wszystkich ludzi, w których płynęła krew typu ujemnego.

Jakub "Negative" Karczyński