26 lipca 2019

ŚWIĘTA WOJNA

Tegoroczna edycja festiwalu "Soundedit" zaskoczyła mnie obecnością grupy Blitzkrieg, która zdawałoby się zaległa już w piachu, a jej nagrobek z roku na rok popadał w zapomnienie. Jakież było moje zaskoczenie gdy dowiedziałem się, że zespół nie tylko wrócił do koncertowania, ale i wznowił swój jedyny album wydany w 1992 roku. "Holy War" bo tak zatytułowana była ta płyta, wróciła na rynek w nowej szacie graficznej, dość odległej od pierwotnego projektu. Może nie każdy wie, ale odpowiadał za nią Wojtek Smarzowski. Tak, tak to ten pan od "Wesela" (2004), "Wołynia" (2016) i przede wszystkim "Kleru" (2018). Na pierwszy rzut oka okładka jak okładka, ale gdy przyjrzymy się jej bliżej dostrzeżemy gołe tyłki a także kobiece łono. Widać nieszablonowe  i kontrowersyjne pomysły towarzyszyły Smarzowskiemu od najwcześniejszych lat. I choć projekt okładki "Holy War" nie do końca trafia w mój zmysł estetyczny to reedycja tym bardziej nie wpisuje się w te ramy. Mówiąc bardziej dosadnie, jest po prostu tandetna i bardziej przypomina obwolutę jakiejś muzyki oazowej niż nowofalowej. Dobrze jednak, że zdecydowano o jej wznowieniu bowiem pierwszy nakład jest dość trudno osiągalny, a jeśli już się trafia to ceny niejednokrotnie przyprawiają o zawał. Za swój egzemplarz przyszło mi swego czasu zapłacić coś koło 130 zł, a przecież nie jest to cena z tych najwyższych. Niemniej jeśli ktoś zajrzy do "Katalogu płyt używanych z 2009 roku" Daniela Wolaka to może wysnuć wniosek, że przepłaciłem i to sporo. Album ten w tamtym czasie można było kupić za 59,90 zł, a przy odrobinie szczęścia za 24,50 zł !!! Dziś aż trudno uwierzyć w takie ceny, ale wtedy jak widać były na porządku dziennym. Sam autor pisze, że w tym czasie tylko prawdziwe rarytasy sprzedawały się za duże pieniądze, a odpowiedzialnością za to obarcza kryzys gospodarczy. Dwa lata wcześniej sprzedawano mniej wartościowe tytuły za o wiele większe pieniądze, ale jak to mówią nic nie trwa wiecznie. Po tłustych latach, przychodzą te chudsze i to co miało olbrzymią wartość za chwilę może być kompletnie bezwartościowe. I na odwrót. Warto więc trzymać rękę na pulsie i wyczekiwać dobrych okazji, ale zbytnia zwłoka nie zawsze popłaca bo możemy przegapić ten ostatni moment, w którym trzeba wyłożyć forsę na stół.

Jakub Karczyński

12 lipca 2019

LAST MINUTE FESTIWAL VOL. 2

Serce człowiekowi rośnie jak się czyta o takich inicjatywach, zwłaszcza jeśli organizuje się je nie w wielkich aglomeracjach, a w małych miejscowościach, gdzie trudniej o dostęp do dóbr kultury. Taki teren to też olbrzymie wyzwanie dla organizatorów bowiem mniejsza społeczność to też potencjalne ryzyko zaliczenia frekwencyjnej klapy. Jeśli do tego organizuje się jeszcze festiwal, na którym mają grać zespoły penetrujące ponure krajobrazy post punku, industrialu czy punk rocka to zakrawa to już na czyste szaleństwo. Tym większe brawa dla załogi Kulturalni62400, którzy na początku września organizują dwudniowy festiwal o nazwie "Last Minute Festiwal". Wśród zaproszonych grup nie znajdziecie wielkich gwiazd, ale jeśli wsłuchacie się w ich muzykę to z pewnością wyłowicie coś interesującego czego nie usłyszycie na co dzień w swoich radioodbiornikach. Sami zresztą zobaczcie:
 

Zrobię wszystko co w mojej mocy by dotrzeć na ten festiwal. Jeśli nie na całe dwa dni, to z pewnością na ten pierwszy by sprawdzić jak zaprezentuje się płocki Schröttersburg oraz poznańskie grupy w rodzaju Martim Monitz, Strange Clouds czy Mnoda. Trzymam kciuki za wszystkich, nie tylko tych z mojego lokalnego podwórka. Jeśli nie wiecie co ze sobą zrobić 6 i 7 września, to koniecznie przybywajcie do Słupcy na drugą edycję alternatywnego festiwalu "Last Minute Festiwal" i sprawdźcie jak głośno bije serce rodzimego undergroundu.

Jakub Karczyński

10 lipca 2019

MADE IN RUSSIA

Oszalałem, normalnie oszalałem na punkcie post punku. Wyszukuję co rusz jakieś nowe zespoły oraz płyty i zagłębiam się w tym świecie. Wciągnęło mnie to po same uszy, płynę więc tym korytem i ani myślę zbaczać z kursu. Doszło nawet do tego, że zacząłem przemodelowywać swą płytotekę pozbywając się albumów, do których straciłem już serce. W moich uszach nie znajdą już bezpiecznej przystani więc po co mają zbierać kurz na półce skoro mogą pokręcić się u kogoś w odtwarzaczu.  Może kiedyś będę tego żałował, ale na chwilę obecną tak właśnie czuję. Człowiek z czasem się zmienia tak jak i zmienia się jego gust muzyczny. U mnie poszło to w kierunku post punku, klasycznego gotyku oraz synth popu z lat osiemdziesiątych. Stąd też w zaciszu czterech ścian wybrzmiewa właśnie album "Intimacy" (1982) zespołu The Oppsition zamiast gorących premier prosto z serca mainstreamu. Co tam nowości skoro w archiwach tyle smakowitych dźwięków. The Opposition odkryłem stosunkowo niedawno więc szlak to jeszcze nie przetarty. Niemniej wchłaniam tę muzykę tak jak gąbka wodę i zachwycam się z każdym kolejnym odsłuchem. Ależ oni grają. Swą muzyką wytwarzają pewien rodzaj niepokoju, który zniewala i oplata słuchacza niczym pajęczyna. Aż trudno oderwać ucho od głośnika. 

Przed kilkoma dniami otrzymałem przesyłkę z Bat-Cave Productions, wewnątrz której znajdowały się albumy "Renovation" (2018) Sierpien oraz "Anestesia" (2016) Schastlyvaya Smert. Nazwy rzecz jasna zapisane oryginalnie są cyrylicą, ale dla osób nieznających tego alfabetu zamieszczam tu ich angielskie odpowiedniki. Zarówno Sierpien jak i Schastlyvaya Smert wyśpiewują swe teksty w języku Puszkina, podkreślając w ten sposób swe korzenie. Obie te grupy zaklasyfikowano do nurtu post punk, choć grupa Sierpien czerpie też z pewnością z dokonań indie rocka, a z kolei Schastlyvaya Smert zapatrzona jest w nurt zimnej fali. Różni je nie tylko muzyka, ale i sama forma wydania swych płyt. Sierpien wydany w standardowym jewel case niczym specjalnie nas nie zaskoczy. Płyta zamknięta w plastikowym pudełku, sprawia wrażenie profesjonalnie skrojonego produktu. Bliższy ogląd ujawnia pewne braki, ale i tak jest całkiem nieźle. Niestety tego samego nie da się powiedzieć o albumie "Anestesia" grupy Schastlyvaya Smert, który to jest jednym z bardziej kuriozalnych tworów z jakimi przyszło mi obcować. Rozumiem, że budżety i nakłady (album wydano w liczbie 50 szt.) w przypadku debiutantów nie są oszałamiające, ale można to było zrobić lepiej. Sierpien Records odpowiedzialny za ten koszmarek, postawił na coś co w zamyśle miało przypominać digipack, ale koniec końców wyszło coś co można by nazwać jego niewydarzonym bratem. Otóż, okładka została wydrukowana w sposób profesjonalny, ale papier jakiego użyto jest zbyt miękki by skutecznie pełnić rolę opakowania. Jakby tego było mało, płytę przytwierdzono do wnętrza za pomocą kółeczka mocującego. Umieszczono je jednak po lewej stronie zamiast po prawej jak nakazywałaby logika. Utrudnia to dość znacznie posługiwanie się tą karykaturalną formą  digipacka. Załamany tą prowizorką, zleciłem profesjonalnej firmie przygotowanie standardowego digipacka z tacką mocującą w oparciu o oryginalne grafiki. Dotarcie do nich nie stanowiło specjalnego problemu bowiem udostępnia je sam zespół. Zamiast więc drukować to domowym sumptem, przesłałem pliki do firmy świadczącej takie usługi i czekam właśnie na efekty ich pracy. Gorzej chyba nie będzie, a przynajmniej nowe opakowanie posłuży mi zdecydowanie dłużej niż oryginał. Poniżej zamieszczam zdjęcia przedstawiające album "Anestesia". Niemniej z drugiej strony nie ma co się boczyć na zespół, zawsze mogli to wydać w formie mp3 więc już choćby za ten nośnik należy im się uznanie.

Jakub Karczyński




09 lipca 2019

COMING OUT?

Przystępując do pisania tego posta trochę obawiałem się jak też zostanie on odebrany zwłaszcza przez grono płci pięknej. Z góry zastrzegam, że nie było moim celem umniejszać roli i znaczenia pań na scenie, a jedynie chciałem napisać o czymś co mnie uwiera niczym kamień w bucie. Może powinienem temat przemilczeć, ale nie potrafię. Muszę to w końcu napisać. Nie lubię kobiet, wolę panów. Jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało to proszę nie łączyć tej deklaracji z orientacją seksualną, która w tym przypadku nie ma akurat nic do rzeczy. Ta prowokacyjna zbitka słowna ma na celu tylko i wyłącznie zwrócić uwagę na fakt, o którym parę słów poniżej. Zanim jednak o tym, chciałbym tylko zaznaczyć, że owe wynurzenia nie mają charakteru ogólnego, a dotyczą tylko wąskiego fragmentu sceny muzycznej. Nie jest więc tak, że kobiece głosy drażnią me ucho w sposób ciągły. Co to, to nie. Zaświadczy o tym najlepiej kolekcja moich płyt, wśród których bez trudu wyszperacie albumy z genialnymi wokalistkami takimi jak choćby Kate Bush, Bjork czy Lisa Gerrard. W obliczu takich głosów niejeden mężczyzna może poczuć się jak amator. Jednakże w muzyce nie zawsze chodzi o precyzję, skalę głosu czy też jego czystość. W przypadku muzyki o jakiej myślę i jakiej obecnie najczęściej słucham, najbardziej liczy się co innego. Zadziorność, surowość i nieokrzesanie. Te przymioty jakby nie patrzeć bardziej pasują do mężczyzn stąd też ilekroć sięgam po muzykę naznaczoną piętnem post punku czy zimnej fali, wolę gdy miejsce przy mikrofonie zajmuje mężczyzna. Nie oznacza to, że kobiety się do tego nie nadają. Wystarczy spojrzeć na to co wyrabiały swymi głosami Siouxsie czy Anja Huwe by przekonać się, że od każdej reguły zawsze znajdzie się wyjątek. Są jednak i takie niewiasty, które natura obdarzyła delikatniejszym gardłem, niezbyt pasującym do chłodu i surowizn post punku. Powstaje wtedy pewien rozdźwięk między muzyką a wokalem, który niekorzystnie wpływa na całokształt kompozycji. Wokalistki takie zbytnio "zmiękczają" swym głosem muzykę przez co nawet najbardziej szorstkie dźwięki są jakieś takie gładsze. Refleksja takowa naszła mnie już jakiś czas temu, ale dopiero teraz zebrałem się na to by ją wyartykułować. Przyczyniem do tego stał się odsłuch albumu The March Violets "The Botanic Verses" (1993). To kompilacja dokonań dość mało znanego zespołu z kręgu muzyki post punk, gdzie obowiązki wokalne dzielili między sobą Simon Denbigh oraz Cleo Murray zastąpiona później przez Rosie Garland. Gdy tak zgłębiałem tajniki tejże składanki poczułem, że coś mi tam nie gra. Niby wszystko jest jak należy, ale momentami czułem, że męczą mnie niektóre utwory. Po szybkiej analizie okazało się, że żeńskie głosy choć piękne to nie do końca pasują mi do tej muzyki. Ich zaśpiewy mające w zamyśle dodać klimatu, w ogólnym rozrachunku są niczym pilnik, który ściera zbyt szorstkie krawędzie w tej muzyce. Podobne uczucia towarzyszą mi w przypadku projektu The Eden House, gdzie prym wokalny jak wiadomo wiodą panie. Czasami zastanawiam się jakby brzmiał ten projekt, gdyby zaproszono do niego mężczyzn. Czy bardziej by na tym zyskał czy może wręcz przeciwnie. Może kiedyś powstanie i taka odsłona, wtedy będziemy mogli się przekonać kto z tej konfrontacji wyszedłby zwycięsko. Osobiście stawiam na panów, ale wcale nie jest powiedziane, że ten mecz musi zakończyć się czyjąś wygraną, wszak w grach sportowych opartych na rywalizacji istnieje też pojęcie remisu. I może to jest właśnie najsprawiedliwsze rozwiązanie.

Jakub Karczyński


PS Obraz użyty do zilustrowania wpisu to "Tristan i Izolda" autorstwa Edmunda Leightona.