26 sierpnia 2020

WENA

Przystępując do pisania tego posta czuję się trochę jak postać Marka Kondrata z filmu "Dzień Świra" próbująca sklecić wiersz. Z tą jednak różnicą, że tam na przeszkodzie stawały warunki zewnętrze, a u mnie cisza, spokój tylko wena wzięła sobie wolne i coś długo nie wraca. Odbiło się to rzecz jasna na częstotliwości wpisów bo skoro nie ma o czym pisać to ... o czym tu pisać? No może nie tak do końca bo płyt pod ręką jest mnóstwo, ale brak mi chęci by o nich pisać a bez tego ani rusz. Czekam więc na powrót weny licząc, że lada chwila stanie w progu, a póki co powiększam swoją kolekcję płyt o nowe tytuły jak choćby "Spider On The Wall" (2020) Clan Of Xymox, "The Great Awakening" (2020) White Door, "Made Of Rain" (2020) The Psychedelic Furs, ale i starocie takie jak "Killing Joke" (1980) Killing Joke - stara edycja, "Vengence - The Independent Story" (1984) New Model Army czy "458489" The Fall. Zapytacie co pośród albumów studyjnych robi tu ten składak The Fall, zważywszy, że wzbraniam się przed zakupem składanek jak tylko mogę. Robię tylko trzy odstępstwa od tej reguły. Po pierwsze. W przypadku, gdy chodzi o zespoły spoza mainstreamu, o których regularne płyty jest niezwykle trudno, albo gdy grupa dorobiła się tylko takiego wydawnictwa. Po drugie. Gdy pragnę wyrobić sobie opinię o muzyce danej grupy, którą w niedalekiej przyszłości chciałbym zacząć kompletować. Wiem, że równie dobrze można zrobić to za pośrednictwem YouTube, ale czego można się spodziewać po gościu, który od niemal dziesięciu lat pisze tu o płytach. Po trzecie. W sytuacji, gdy na składance pojawiają się utwory, których próżno szukać na innych płytach. Jeśli zastanawiacie się, do której przegródki zakwalifikować ten przypadek to bez zbytniej zwłoki podsuwam Wam opcję numer dwa. Jeśli muzyka The Fall uchwyci rytm mojego serca to niewykluczone, że albumy tej formacji zaczną sukcesywnie zapełniać moje regały.

Mówi się, że John Peel miał ogromną słabość do muzyki The Fall, a świadczyć o tym miało to, że nie tylko często grał ich muzykę w swojej audycji, ale i umieścił grupę w zaszczytnej kategorii "zespół wszechczasów". Być może na Wyspach Brytyjskich ten status nie budzi wątpliwości, ale na gruncie polskim można mieć co do tego wątpliwości. Nie wierzycie? To zastanówcie się kiedy ostatnio natknęliście się na muzykę The Fall w naszym radiu. Dawno, a może wcale? Ilu macie znajomych, dla których nazwa The Fall to coś więcej niż kilka liter? Osobiście nie przypominam sobie bym kiedykolwiek natknął się na ich nagrania w rodzimym eterze, a i wśród znajomych nie mam chyba nikogo kto miałby jakieś większe rozeznanie w twórczości The Fall. Sam do tej pory bardziej kojarzyłem ich z nazwy niż z muzyki, ale przyszedł wreszcie czas by ponadrabiać te braki. Zupełnie nie mam rozeznania po co w pierwszej kolejności należałoby sięgnąć więc wybrałem składankę singli ze stron A. Wiem, banał, ale przynajmniej da mi rozeznanie czy warto dalej kontynuować tę podróż. Jeśli jednak macie jakieś swoje typy to śmiało zamieszczajcie je w komentarzach. Tymczasem udam się na kanapę by dosłuchać sobie reszty utworów z niniejszej kompilacji.

Jakub Karczyński

11 sierpnia 2020

THE ASSOCIATES - WILD AND LONELY (1990)

Odnoszę niejasne wrażenie, że okładka tego albumu przewinęła się już kiedyś przez moje życie. Jest jakoś dziwnie znajoma choć przecież będąc dzieciakiem czy nastolatkiem nie słuchałem takiej muzyki. Mało tego, nie znałem nikogo kto interesowałby się tego typu dźwiękami, a jednak gdy ujrzałem ten album w ofercie pewnego second handu, poczułem, że czekał on właśnie na mnie. Byłem też świeżo po lekturze książki Simona Reynoldsa "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz", gdzie jeden z rozdziałów poświęca nieco uwagi karierze tej szkockiej grupie, która miała być uosobieniem nowopopowego snu. Znaczyło to ni mniej ni więcej jak podbój list przebojów. Do osiągnięcia tego celu miało posłużyć zaaranżowane małżestwo popu z postpunkiem. Nie dane im jednak było zatrzymać się w świadmości słuchaczy na dłuższą chwilę. Ich triumf i pochód przed listy przebojów trwał zaledwie osiem miesięcy. Nie oczekujcie więc, że przywołując w towarzystwie nazwę tej grupy, spotkacie na swej drodze osoby, dla których ten szyld będzie czymś więcej niż tylko zlepkiem liter. Wielka szkoda bo zgłębiając dorobek The Associates mam wrażenie, że umknął nam kawał świetnej i nietuzinkowej muzyki. Z tej też przyczyny postanowiłem przypomnieć dziś płytę "Wild And Lonely" (1990), która to była ich czwartym a zarazem ostatnim albumem jaki zrealizowało The Associates. W późniejszych latach grupa podjęła jeszcze próbę reaktywacji i nawet przymierzała się do wydania nowego albumu, ale koniec końców nic z tego nie wyszło. Jeśli ktoś żył jeszcze nadzieją to umarła ona ostatecznie w 1997 roku, gdy do fanów dotarła informacja o samobójstwie Billy'ego Mackenzie. Wokalista cierpiał na depresję, a kroplą która przelała czarę goryczy była śmierć jego matki.

Cofnijmy się więc o trzydzieści lat i posłuchajmy ostatniego albumu The Associates. Odbiór tej płyty w chwili wydania był bardzo różny. Zarzucano mu niekiedy płytkość, nudę, a nawet przeładowanie aranżacyjne. Przesłuchując "Wild And Lonely" nie tylko nie znalazłem żadnych argumentów na poparcie tych słów, ale i uznałem, że to bardzo interesujące i dobre wydawnictwo. Fire To Ice już od pierwszych sekund atakuje nas mnogością interesujących i nieszablonowych dźwięków. Do tego jego lekki i zwiewny charakter doskonale sprawdza się w letnie, upalne dni. Jest jak morska bryza, która przyjemnie chłodzi nasze ciało, gdy wysoka temperatura nie daje człowiekowi żyć. Nie brak tu też swoistej elegancji, luksusu i szyku jaki znamy choćby z okładki płyty Another Time, Another Place (1974) Bryana Ferry. Słowem Francja elegancja. Nie inaczej prezentuje się Billy Mackenzie, którego głos nie tylko doskonale komponuje się z muzyką, ale i udowadnia nam, że nie straszne są mu też wyższej rejestry. W tym wzglądzie mógłby konkurować z samym Mortenem Harketem z A-ha. Z tak interesującym głosem można pozwolić sobie na wiele lecz niezbędne do osiągnięcia sukcesu jest niezmiennie dobry repertuar. W przypadku albumu "Wild And Lonely" myślę, że nietaktem byłoby narzekać na jego poziom skoro płyta niemal wolna jest od mankamentów. Dziwić więc może, że album nie odniósł należnego mu sukcesu. Tłumacze to sobie tym, że w 1990 roku, świat stał u progu eksplozji muzyki grunge i chyba zmieniła się nieco optyka muzyczna. Album "Wild And Lonely" choć brzmi interesująco to jednak jednoznacznie kojarzy się z dekadą lat osiemdziesiątych. Żaden to zarzut, ale w tamtym czasie album mógł brzmieć już nieco archaicznie. Nie zmienia to faktu, że otrzymaliśmy bardzo udane wydawnictwo, do którego wracam z ogromną przyjemnością. Wśród najlepszych momentów wymieniłbym wspomniane już Fire To Ice, Fever, People We Meet, Just Can't Say Goodbye, The Glamour Chase (nieobecny w wersji LP) oraz Where There's Love. Żałuje, że finał albumu nie jest bardziej efektowny, że nie wbija w przysłowiowy fotel. To jego największy mankament. Najsłabszym ogniwem zdaje się być tutaj utwór tytułowy choć i poprzedzające go nagranie Every Since That Day raczej dosłuchujemy, bębniąc palcami o blat stołu śledząc niecierpliwie wskazówkę sekundnika. Jakby tego było mało, na sam koniec, miłośnicy kompaktów zostali jeszcze uszczęśliwieni niemal ośmiominutowym kolosem w postaci Fever In The Shadows. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia by dotrwać do finału tej kompozycji, nie mówiąc już o tym, że ten mozolny trud nie zostanie nam wynagrodzony. Jak widać, czasem lepiej nie sięgać po kolejny kawałek tortu, aby nie zepsuć sobie dobrego smaku.

"Wild And Lonely" pomimo kilku mankamentów należy uznać za album udany, który pomimo trzydziestu lat na karku wciąż może stanowić interesujące wyzwanie dla słuchacza, pod warunkiem, że nie jest on uczulony na dekadę lat osiemdziesiątych. Dobry pop zawsze był w cenie, a jeśli do tego podszyty jest on post punkiem czy nową falą, to tym bardziej warto dać mu szansę.

Jakub Karczyński

02 sierpnia 2020

A MEANS TO AN END (1995)


W ostatnich dniach intensywnie by nie rzec nałogowo słucham składanki z coverami Joy Division. "A Means To An End" (1995) to leciwy album, ale te dwadzieścia pięć lat na karku żadnej krzywdy płycie nie czyni. Aż prosi się by skomentować to powiedzeniem "stara, ale jara". I faktycznie coś jest na rzeczy bowiem dawno już nie ekscytowałem się tak żadną składanką nie mówiąc już o płycie z coverami. Nie ma co się oszukiwać, ale większość tego typu produkcji to straszna nędza, odgrywanie jeden do jednego danego utworu bez cienia własnej inwencji czy choćby chęci poprzestawiania nieco tych klocków. Czasem naprawdę nie trzeba wiele by tchnąć nowego ducha w klasyczne już utwory. Na "A Means To An End" też nikt tu prochu nie wymyśla, ale za to jest tu kilka takich momentów, że aż można zawyć z zachwytu. She Lost Control w wykonaniu Girls Against Boys jest niezłe tak jak i Days Of The Lords, za które odpowiada Honeymoon Stitch, ale prawdziwa jazda zaczyna się wraz z numerem trzy. To właśnie tam zakotwiczyło nagranie New Dawn Fades, w którym to paluchy maczał Moby. Wszyscy kojarzymy go za sprawą tanecznej muzyki elektronicznej podszytej czasem lekką nutą melancholii, ale przecież gitarowe granie to dla niego nie pierwszyzna. Moby jako rockowy wokalista wypada bardzo naturalnie i przede wszystkim autentycznie. Jego wersja New Dawn Fades poraża potężnym, bardzo klarownym brzmieniem, które słuchane odpowiednio głośno wydobywa na światło dzienne wszystkie atuty tej kompozycji. Moby przyznał podczas jednego z koncertów, że jako nastolatek uwielbiał Joy Division, a Ian Curtis wciąż jest jednym z jego największych bohaterów stąd też jego obecność na tej składance nie powinna dziwić. Mało tego to jedna z najlepszych rzeczy jakie się tu znalazły. Na szczęście nie jedyna bowiem zaraz za nią uplasowała się reinterpretacja Transmision pod którą podpisała się grupa Low, czyli najwolniejszy zespół świata. Opinia zobowiązuje stąd też ich wersja jest maksymalnie spowolniona co w zestawieniu z dynamicznym oryginałem stanowi niesamowity kontrast. I choć mogłoby się wydawać, że to droga na manowce, to wbrew pozorom grupa Low doskonale wie co robi, a robią to przecież od lat. To właśnie takie pomysły zasługują na uznanie bo to przecież one są nowym odczytaniem utworów Joy Division. Ukazując je w nieco innym świetle udowadniają, że twórczość Iana Curtisa sprawdza się nie tylko w szarościach, ale także i w innej palecie barw. Idąc za ciosem Codeine w podobnym duchu ogrywają Atmosphere i wciąż trwamy w tym piękny śnie. Interpretacje te choć minimalistyczne i stonowane mogą się podobać. Mało tego, stanowią piękną ozdobę tego albumu. Ciekawie wypada też największy przebój Joy Division czyli Love Will Tear Us Apart, który odarto z ponurości i przerobiono na dość beztroską pioseneczkę. Ma to swój urok, zwłaszcza gdy wyśpiewywuje go głos Mirandy Stanton związanej w latach osiemdziesiątych z Factory Records. Grzechem byłoby także pominąć milczeniem cover Heart And Soul w wykonaniu Kendry Smith. Być może nie zaskakuje on niczym szczególnym, ale naznaczony jest taką kobiecą zmysłowością, która wlewa nieco ciepła w ten mroczny krajobraz. Niby nic, ale nie pierwszy to raz przekonujemy się o tym, że czasem niewielkim nakładem środków i sił przychodzi artystom stworzyć coś niezwykle frapującego. Niestety jest to też jedno z ostatnich interesujących spojrzeń na dorobek Joy Division bowiem następujące po nim utwory niczym szczególnym się nie wyróżniają. Brak więc tu spektakularnego finału, który sprawiłby, że zbieralibyśmy swe zęby w podłogi, ale i tak polecam sięgnąć po tę kompilację choćby tylko po to by wysłuchać tych kilku wyróżnionych przeze mnie artystów.

Jakub Karczyński