29 stycznia 2019

MIĘDZY LITERKAMI

Styczeń to chyba najgorszy ze wszystkich miesięcy. W mojej ocenie jeszcze bardziej depresyjny niż październik i listopad razem wzięte. Dookoła straszą smutnie, ogołocone drzewa, brudny śnieg zalega na ulicach, a temperatury też nie zachęcają do spacerów. Nawet komputerowy algorytm wskazał trzeci poniedziałek stycznia jako najbardziej depresyjny dzień w roku. Blue Monday bo tak nazywa się tenże dzień na szczęście już za nami, ale nie zmienia to faktu, że jakoś tak brak mi energii i chęci do czegokolwiek. Jedynym ratunkiem literatura oraz muzyka, które pozwolą zapomnieć o tym wszystkim co za oknem. Wczoraj zakończyłem lekturę "Przedwiośnia" Żeromskiego i nie ukrywam, że tęsknię już za tym tytułowym przedwiośniem tyle że w przyrodzie. Dość już mamy tych szarości, smutku i przygnębienia. W powieści przedwiośnie symbolizowało nieco co innego, ale odradzanie się państwowości czy przyrody cieszy tak samo. Nadrabiam obecnie braki w klasyce rodzimej literatury bo to na co zabrakło czasu w liceum teraz ponownie doprasza się o uwagę. Zresztą wstyd nie znać naszego kanonu literatury. Po coś w końcu mamy tych pisarzy. Nie po to by zamęczać nimi szkolną dziatwę, ale by czerpać z ich mądrości i życiowego doświadczenia. "Lalkę" Prusa doceniłem już w czasach szkolnych i do dziś uważam ją za jedną z naszych najwybitniejszych powieści. Niestety wiele naszych rodzimych arcydzieł nie dane mi było poznać stąd też zamiast sięgać po kryminały, które nic nie wnoszą do naszego życia, wolę przeczytać coś co jednak zostaje w człowieku na dłużej niż tylko na chwilę. Po "Przedwiośniu" pójdę chyba za ciosem i przymierzę się do "Ludzi bezdomnych" choć "Ziemia obiecana" Reymonta kusi równie mocno. Muszę tylko zdobyć jakieś porządne egzemplarze bo wszelkiej maści edycje z opracowaniem są nieco uwłaczające dla inteligencji czytelnika. Rozumiem, że są one przeznaczone dla szkół, ale wbrew pozorom wyrządzamy uczniom w ten sposób o wiele większą krzywdę, oduczając ich uważnego czytania i myślenia analitycznego. Dziś chyba nikt już nie ślęczy przy książce z ołówkiem, zakreślając lub zaznaczając fiszkami wybrane fragmenty bowiem na marginesach wszystko jest opisane. Podane na tacy, aby czasem nie przemęczyć za bardzo analizą głowy biednego ucznia i by od razu było wiadomo co autor miał na myśli. To może zamiast przedzierać się przez grube tomy lektur, skupmy się wyłącznie na streszczeniach. Przecież dowiemy się z nich tego samego co z książki, a ile przy tym zaoszczędzimy czasu. Patrząc po lecących na łeb na szyję statystykach czytelnictwa obawiam się, że już dawno zamieniliśmy książki na streszczenia. Daliśmy sobie wcisnąć barwioną wodę zamiast raczyć się esencjonalną herbatą. A przecież literatura to najprawdziwsza magia. Zaproszenie do odbycia podróży bez konieczności ruszania się z domu. To sfera naszej wolności, gdzie każdy indywidualnie analizuje treść i wyciąga wnioski. Narzucenie odgórnej wykładni prowadzi bowiem do kształtowania bezmyślnych mas, a chyba nie o taki poziom kształcenia nam chodzi, prawda?

Jakub Karczyński

25 stycznia 2019

PŁYTONOSZ

W ostatnich miesiącach przystopowałem nieco z nabywaniem kolejnych płyt do mojej kolekcji. Rozważniej staram się wybierać nowe nabytki nie rzucając się już z taką ekscytacją na wszystko co trafi w zasięg mego wzroku. Z tej też przyczyny odpuściłem sobie najnowszy album Marianne Faithfull, który właściwie nie zaskakuje niczym nowym, a nabywanie albumu dla dwóch utworów i to w cenie blisko osiemdziesięciu złotych uważam za szaleństwo. Wolę w to miejsce kupić sobie coś ze staroci, poszerzyć nieco swój muzyczny horyzont jak i zainwestować w coś nieznanego. Czasem to ryzyko się opłaci, innym razem trzeba przełknąć gorzką pigułkę jak choćby z katastrofalnym albumem Virgin Prunes "Heresie" (1982). Rzecz absolutnie niesłuchalna, niestrawna i obłąkańcza. W sam raz jako podkład muzyczny dla zakładów psychiatrycznych. Nie tego spodziewałem się po twórcach tak genialnego albumu jakim jest "...If I Die, I Die" (1982). Niestety nie było jak sprawdzić zawartości więc trzeba było podjąć to ryzyko. Tym razem mój nos wywiódł mnie na manowce, ale tak to już bywa, raz pod wozem, raz na wozie. Na szczęście nie była to jedyna płyta jaką mi w ostatnim czasie dostarczono.

Najbardziej uradowało mnie stare wydanie albumu "Gone To Earth" (1986) Davida Sylviana, który to różni się względem wersji zremasterowanej tak liczbą płyt jak i ilością utworów. W pierwotnej edycji jest mniej utworów jak i płyt, ale to w zupełności wystarczy. Wyznaję bowiem zasadę, że mniej znaczy więcej. Na cóż nam wszystkie te dodatki, remiksy, które rzadko kiedy wnoszą coś istotnego do tematu. Liczy się przecież tylko esencja dlatego też nie znoszę gdy wytwórnie uszczęśliwiają mnie  dodatkami wznawiając jakiś materiał. Cieszę się, że w końcu udało mi się zdobyć tą pierwotną edycję bowiem jeśli już słuchać Sylviana to tylko w takiej wersji. Największą zbrodnią w przypadku twórczości Sylviana była reedycja albumu "Secrets Of Beehive" (1987) pozbawiona najgenialniejszej kompozycji jaką jest Forbidden Colours. W jego miejsce pojawił się utwór Promised (The Cult Of Eurydice) nie mający już w sobie tej magii. Zwróćcie na to uwagę jeśli będziecie chcieli wzbogacić kolekcję o ten właśnie album.

Z kolei Sun Kil Moon to moje pierwsze podejście do twórczości tego zespołu. Oczywiście zdaję sobie sprawę skąd wywodzi się lider (wcześniej działał pod szyldem Red House Painters) i to właśnie za jego sprawą zdecydowałem się zakupić debiutancki album "Ghosts Of The Great Highway" (2003). Muzykę zawartą na tymże albumie docenią z pewnością ci, którzy lubią niespieszny, z lekka melancholijny klimat, choć nie brak tu też bardziej dynamicznych dźwięków. Sama muzyka nie daje się tak łatwo zaklasyfikować bowiem co i rusz myli tropy. Raz brzmi jak alt country, innym razem kieruje uwagę słuchacza w rejony post rocka by na koniec wydobyć jeszcze pierwiastek znany z piosenek autorskich. Wszystko jednak sprowadza się do wspólnego mianownika jakim jest melancholia.  

Gary Numan to już zdecydowanie inne doznania muzyczne. Bardziej szorstkie, bliższe dokonaniom Nine Inch Nails choć nie pozbawione specyficznego piękna. Sam Numan wysoko ceni sobie dokonania Trenta Reznora, którego utwór Closer uważa za swój singiel wszech czasów. Nawet średnio osłuchany fan dostrzeże, że w pewnym momencie Numan przestawił zwrotnicę i wjechał na tory jakimi poruszali się dotychczas NIN. Mistrz wbił się tym samym w buty ucznia choć nie jestem przekonany czy wyszło mu to na dobre. Dotychczas to on wyznaczał kierunki, inspirował. Teraz te role się odwróciły.
Egzemplarz, który udało mi się zdobyć to wyłącznie egzemplarz promocyjny, cenny o tyle, że zawiera jedno dodatkowe nagranie i to nie byle jakie bo Down In The Park zarejestrowane w londyńskim Hammersmith Odeon. Normalnie kręciłbym nosem na te dogrywki, ale wkrótce ma pojawić się reedycja tej płyty zawierająca tylko podstawowy materiał płyty. Trzeba będzie się w nią zaopatrzyć no chyba, że uda mi się do tego czasu zakupić starą edycję.

Na koniec zostawiłem sobie najnowsze wydawnictwo pani Kowalskiej, która to zachwyciła mnie swym debiutem, a potem nie śledziłem już jej kariery tak uważnie. Dopiero teraz zdecydowałem się sięgnąć po jej nową płytę, zachęcony singlowym nagraniem Aya i muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym albumem. Czytając wywiady poprzedzające ukazanie się krążka, artystka zarzekała się, że nowa muzyka będzie mniej depresyjna. Nie wiem jak wielkie było stężenie depresji na jej wcześniejszych płytach, ale i tym razem album ocieka może nie depresją, ale z pewnością melancholią. Mnie tam takie rozwiązanie odpowiada, bo jeśli mielibyśmy otrzymać drugie Coś optymistycznego, to z pewnością długo by ta płyta nie zagrzała miejsca w mojej płytotece. Interesująca jest tu zwłaszcza muzyka, niezwykle różnorodna, eksplorująca tradycję, ale mocno trzymająca się współczesności. Trochę szkoda, że album ten przeszedł tak jakoś bez większego echa bo z pewnością zasługuje na uwagę słuchaczy.  Oby więcej tak udanych płyt na naszym rodzimym rynku. Miejmy nadzieję, że to dobry omen na przyszłość.

Jakub Karczyński

19 stycznia 2019

PODSUMOWANIE ROKU 2018

Jeśli miałbym oceniać rok 2018 po premierowych albumach jakie przyszło mi wysłuchać to z przykrością stwierdzam, że był to niezwykle słaby rok. Pocieszam się jednak tym, że z pewnością ukazały się świetne płyty, tylko nie dane mi było do nich dotrzeć. Mam nadzieję, że przyjdzie taki czas, że znajdę kilka naprawdę wybitnych rzeczy i zmienię nieco opinię o tym roczniku. Dochodzą mnie jednak słuchy, że nie jestem osamotniony w mych ocenach, a to już daje nieco do myślenia. Co zatem zawiodło? Chyba wszystko po trochu. Zaczynając od pomysłów, a skończywszy na melodiach. W ostatnich latach miałem swoich faworytów już kilka miesięcy przed zakończeniem roku więc sprawa obsadzenia pierwszych trzech miejsc była stosunkowo prosta. Tym razem było inaczej. Nie pojawił się bowiem żaden album przed którym padłbym na kolana. Owszem, zdarzały się bardzo dobre płyty, ale zabrakło rzeczy wybitnych. W tym roku przyszło mi więc wybierać najlepsze albumu z zestawu płyt bardzo dobrych, dobrych, przeciętnych i słabych. Nie zabrakło muzycznych rozczarowań, zabrakło niestety zachwytów i aby to zaznaczyć postanowiłem wytypować zamiast standardowego TOP10 wyłącznie TOP5 by pozostać uczciwym tak względem siebie jak i Was. Jeśli będę po latach do czegoś wracał to z pewnością do tych kilku poniższych płyt, które to rozjaśniały mi ten ponury, muzyczny obraz roku 2018.


1. Editors "Violence"

W mojej ocenie, szczytowym osiągnięciem grupy Editors był album "The Weight Of Your Love" z  2013 roku choć i następnemu z kolei ("In Dream") niczego nie brakowało. W przeciwieństwie do grupy Interpol, która od kilku lat brzmi tak jakby wciąż nagrywali jedną i tą samą płytę, Editors starają się nadać każdemu wydawnictwu nieco inny rys i kolorystykę dzięki czemu to oni kolejny raz wygrywają to starcie "mrocznych gigantów", a "Violence" to ich drugi najlepszy album. Tak czuję i tak to słyszę.
  
2. The Damned "Evil Spirits"

Nowa płyta The Damned to z kolei największe zaskoczenie. Nie sądziłem, że panowie jeszcze coś nagrają bo od dziesięciu lat milczeli jak zaklęci. Pojawili się jak królik z kapelusza i do tego nagrali najbardziej witalny album, choć przecież bliżej im do emerytury niż do matury. Zdarza się, że brzmią jak The Stranglers, ale bynajmniej nie jest to z mojej strony zarzut. W nagranich czuć radość ze wspólnego grania, a jeśli jeszcze dołożymy do tego nośne kompozycje to otrzymujemy przepis na bardzo udany album.
  
3. Handful Of Snowdrops "Noir"

Po wspaniałej poprzedniczce zatytułowanej "III", album "Noir" okazał się dla mnie początkowo dość sporym rozczarowaniem. Próżno tu było szukać konkurencji dla takich utworów jak choćby Dead City czy The Man I Show The World , a mimo to udało mu się wedrzeć do tego podsumowania bowiem nawet najsłabsza płyta Handful Of Snowdrops jest i tak o niebo lepsza od tego co proponuje nam lwia cześć gotyckiej sceny. To co dla jednych jest sufitem, dla drugich jest zaledwie podłogą. Wystarczyło dać temu albumowi trochę czasu by zaczął nabierać rumieńców i stopniowo zniwelował początkowe poczucie goryczy i rozczarowania.

4. Made In Poland "Kult"

Made In Poland powróciło w nowym składzie, ale ze starym repertuarem. Można kręcić nosem, na to, że zabrakło premierowych kompozycji, na to, że gdy pominiemy wersje obcojęzyczne to trudno nasycić się tą zawartością, ale czasem mniej znaczy więcej. I tak jest w tym przypadku. Album zachwyca muzyką, ale i przeraża niezwykle aktualnymi tekstami choć przecież od ich powstania sporo wody w Wiśle już upłynęło. Made In Poland powróciło w nowym składzie, ale z dawnym duchem i emocjami, które czekały na odpowiedni moment by wybuchnąć z całą mocą. Cieszmy się tą chwilą póki trwa bo kto wie kiedy znów przyjdzie nam włożyć do odtwarzacza nowy album Made In Poland.

5. Pornografia "1989-1990"

Requiem Records zapełnia kolejne białe plamy w historii rodzimej muzyki i trzeba przyznać, że aż żal, że materiał ten nie ukazał się w epoce. Z pewnością dziś mógłby się poszczycić takim statusem jak "Nowa Aleksandria" Siekiery czy "Nowe sytuacje" Republiki. Zimne, ponure dźwięki przesycone atmosferą i brzmieniem tamtych czasów to jest coś czego nie da się już odtworzyć i tym bardziej należy pochylić się nad tego typu wydawnictwami. Posłuchajcie jak kształtowało się w Polsce mroczne granie, które po upływie tylu lat wciąż świetnie się broni. Miłośnicy cold wave koniecznie powinni zabrać się z tą falą.  

 

RZUTEM NA TAŚMĘ czyli lucky looser

W tej kategorii umieszczam płytę, która nie miała szczęścia dostać się do pierwszej dziesiątki (w tym wypadku piątki), a żal ją pominąć w podsumowaniu.
 

Manic Street Preachers "Resistance Is Futile"

Nigdy nie byłem fanem Manic Street Preachers bo też niespecjalnie miałem rozeznanie w ich twórczości. Wiedziałem, że istnieją, tworzą, ale ich muzyka była jakby obok mnie. Zmieniło się to dopiero w minionym roku, gdy do mych rąk trafił album "Resistance Is Futile". Pierwsze cztery nagrania zrobiły na mnie na tyle duże wrażenie, że nawet nieznaczne obniżenie pułapu lotu w dalszej części albumu nie zepsuło mi radości płynącej z jego słuchania. Trzeba będzie ponadrabiać zaległości. Koniecznie.

Jakub Karczyński