25 sierpnia 2016

ZNIEWOLENI CZASEM

Czytając dziś wywiad z Janem Chojnackim, natknąłem się na zdanie, które dość mocno mnie zaintrygowało. Wypowiedział je znajomy dziennikarza, który przeprowadzał wywiad z panem Janem. Notabene ta osoba również wywodziła się ze środowiska dziennikarskiego. Zdanie to zastanowiło mnie na tyle, że do teraz próbuję rozgryźć jego znaczenie. Owe słowa brzmiały tak: "Nigdy nie słuchaj starej muzyki, bo się przywiążesz". Była to ponoć rada, ale jakże ją odczytać? Czy jako przestrogę, czy jako zachętę. Co prawda początek wskazuje, że mamy trzymać się od tej muzyki jak najdalej, ale z kolei druga część sugeruje, że jest w niej coś co może skraść nasze serce i duszę. A cóż przecież może być piękniejszego, niż zatracenie się w muzyce bez opamiętania? Widzę jeszcze jedną możliwość interpretacji tych słów. Być może autorowi chodziło o to, aby nie wkraczać na ten teren, bo można tam utknąć na zawsze. Trzeba przecież żyć tym co tu i teraz, a nie nurzać się w przeszłości. Niby racja, ale jakoś trudno mi temu w pełni przyklasnąć. Niemniej zgadzam się z tym, że jak ktoś już zagłębi się w muzykę minionych lat, to naprawdę ciężko powrócić z takiej wyprawy. To trochę tak, jakby po latach jedzenia wyrobów czekoladopodonych, ktoś zaoferował ci spróbowanie prawdziwej czekolady. Po jej zjedzeniu, nie chcesz już wracać do tej namiastki, którą wciskano ci całe życie. Nie ma sensu, tutaj masz wszystko to co najlepsze. I tak też jest z muzyką sprzed lat, która to jest jak owa czekolada, zawiera w sobie całą kwintesencję i smak, którego się nie zapomina. Oczywiście z punktu widzenia młodych ludzi, jest to jakiś zamierzchły relikt przeszłości, której to słuchają co najwyżej stare dziady po pięćdziesiątce, ale opinie owe trzeba złożyć na karb ich ignorancji muzycznej. Śmiem wątpić czy gdyby poznali muzykę tamtych dekad, równie ochoczo wygłaszaliby swoje sądy. Krytykujemy zazwyczaj to czego nie rozumiemy, nie lubimy albo nie znamy. Ileż to razy dane mi było wysłuchać opinie o rzeczach, o których wypowiadające się osoby, miały pojęcie bliskie zera. Sądy wyrażane o albumach po wysłuchaniu jednej, singlowej piosenki, bywają tego najlepszym przykładem. Niemniej zostawmy to i nie zbaczajmy z kursu. Wróćmy do naszej rady i sposobu jej wykorzystania. Czy warto wziąć ją sobie do serca? Odpowiedź nie jest prosta, przynajmniej jeśli chcielibyśmy rozpatrywać ją w kategoriach dwubiegunowych - tak lub nie. Na szczęście mamy nieco szersze pole do udzielenia odpowiedzi. Stąd też sądzę, że warto zdać się na zdrowy rozsądek i czerpać pełnymi garściami z obu źródeł. Nikt nam przecież tego nie zabrania. Jeśli odnajdujemy zarówno tu jak i tam, coś co porusza nasze wnętrze, to czemuż mielibyśmy z czegoś rezygnować. Muzyka przecież nie ma terminu przydatności i nie psuje się wraz z jego upływem. Owszem, brzmienie może się zestarzeć, być niedzisiejsze, ale dobry utwór cały czas pozostaje dobrym utworem.

Jakub Karczyński
   

19 sierpnia 2016

W OCZEKIWANIU NA CUD

Tegoroczna jesień zapowiada się więcej, niż niesamowicie. Ilość interesujących mnie premier płytowych jest na tyle duża, że już czuję ten ból głowy przy robieniu podsumowania roku. Niemniej, może jednak sprawdzi się stare porzekadło, że od przybytku głowa nie boli. Cokolwiek by się nie działo, czuję że to będzie dobry rok. Bo czy może być źle, gdy swoje nowe płyty wydają New Model Army, The Mission, Marillion, Archive, Mesh, White Lies oraz Nick Cave? No niby może, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Jeśli dodać jeszcze do tego wszystkie te płyty, które ujawnią nam się w najbliższych miesiącach, to ja już z radości zacieram ręce. Najbardziej cieszy mnie powrót starej gwardii z The Mission i New Model Army na czele, ale i młodzieży drzwi przed nosem nie zamykam. W ostatnim czasie bardzo przyjemnie zaskoczył mnie duet Sexy Suicide, stąd też zintensyfikowałem poszukiwania na naszym rynku kolejnych interesujących pozycji. Długo nie trwało, a w me ręce wpadł zespół Vökuró, penetrujący szufladę zwaną dream popem. Posłuchałem na zachętę dwóch utworów i już wiedziałem, że czym prędzej trzeba kupić ich płytę. Czy spełni pokładane w niej nadzieje? O tym przekonam się już wkrótce, gdy tylko listonosz zapuka do mych drzwi. Niemniej, trzeba wspierać młodych, zdolnych twórców, bo bez wsparcia i zaangażowania słuchaczy daleko nie zajadą. W dzisiejszych czasach nie jest problemem nagrać płytę, ale sztuką jest się wybić z tego gąszcza zespołów i dotrzeć ze swoją muzyką do ludzi. Owszem, jest internet, który ułatwia sprawę, ale nawet on nie daje gwarancji odniesienia sukcesu. Zbyt duża konkurencja, która nie tylko potrafi zdeprymować, ale i skutecznie zatopić grupę w jednolitej masie. Tu trzeba mieć nie tylko świetną muzykę, intrygujący wygląd, ale i masę szczęścia, okupionego mozolną pracą. Zarówno Sexy Suicide jak i Vökuró to zespoły, które zasługują na to by wyłowić je z tej masy i odkryć dla nieco szerszej publiczności. Dobrze by było gdyby jeszcze nasze komercyjne rozgłośnie radiowe wspierały i promowały takich artystów, a nie mieliły po setny raz te same stare nagrania. Niestety, odkąd marketing wkroczył w sferę muzyki, skończyły się dla niej dobre czasy. Teraz wszystko jest wyliczone, poparte badaniami, a margines błędu zredukowany do zera. Spontaniczność, gust i wiedza prezenterów muzycznych, są czynnikami nie tyle niepożądanymi, co wręcz czymś co skutecznie wytępiono z tego typu rozgłośni. Człowiek przecież jest czymś z natury niedoskonałym, więc jakże może on dobierać muzykę w naszym doskonałym radiu. Program komputerowy, wie przecież lepiej czego chcą słuchacze. Ciśnie mi się na usta tylko pytanie - skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przydałoby się, aby wszystkie te cholerne wyliczenia, zmiotła jakaś porządna nawałnica wraz z całą tą bandą głupców od marketingu, którym wydaje się, że znają się na muzyce. Niech smażą się w piekle wraz z tymi swoimi algorytmami oraz w towarzystwie wszystkich hitów, którymi przez lata katowali słuchaczy.

Jakub Karczyński

12 sierpnia 2016

SEXY SUICIDE "INTRUDER" (2016)

Mógłbym napisać, że trafiłem na tę płytę przez przypadek, bo faktycznie tak było. Niemniej im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej jestem skłonny podpisać się pod słowami Piotra Kaczkowskiego, że "w życiu nie ma przypadków". Mam w sobie jakieś takie dziwne przeświadczenie, że to nie ja znalazłem tę płytę, ale to ona odnalazła mnie. Jakby wysyłała w przestrzeń sygnał, który naprowadził mnie na jej ślad. Zaintrygowany okładką, postanowiłem sprawdzić cóż kryje się pod tajemniczym szyldem Sexy Suicide. Szybki rzut oka do internetu pozwolił nakreślić ramy gatunkowe w jakich porusza się grupa, a im więcej o nich czytałem tym bardziej chciałem zapoznać się z zawartością albumu. Wystarczyły mi trzy słowa lub hashtagi jak to się dziś mówi: #synthpop, #zimnafala oraz #melancholia, aby zyskać pewność, że podróż w jaką zabierze mnie zespół nie będzie czasem straconym.

Sięganie dziś po brzmienia znane z lat osiemdziesiątych, wydaje się ścieżką dość oczywistą i mało oryginalną. Aż trudno zliczyć ile to już zespołów eksploatowało tę formułę począwszy od duetu Hurts, poprzez White Lies, Kavinskyego, Perturbatora, a skończywszy na Fiszu Emade Tworzywie i ich albumie "Mamut" (2014). Efekty tego bywają różnorakie, bo przecież nie wystarczy kupić sobie sprzęt z epoki, trzeba też na nim coś sensownego zagrać. Nie każdy ma w sobie odpowiednio dużo mocy twórczej, którą to w sposób przekonujący można by przekuć w dobry album. Przypadek duetu Sexy Suicide dowidzi jednak, że są w naszym kraju jeszcze zdolni ludzie, którzy nie tylko czują klimat tamtych lat, ale także potrafią oddać jego piękno w swych nagraniach. Ich album "Intruder" (2016), stanowi trochę taka pocztówkę z lat osiemdziesiątych wrzuconą znienacka do naszej skrzynki. Jedni potraktują ją jak relikt tamtych czasów, inni z kolei mocno przycisną do serca by jeszcze raz poczuć tamte emocje i przypomnieć sobie stare, dobre czasy. Muzyka Sexy Suicide nie jest w żadnym stopniu odkrywcza, ale chyba nie o innowacyjność tu chodziło. Zresztą nie podzielam poglądu, że innowacyjność i wytyczanie nowych dróg jest wyznacznikiem dobrej muzyki. Czasem można zagrać na schematach, ale zrobić to tak, że aż ręce same składają się do oklasków. I choć album "Intruder" zapewne nie wstrząśnie rodzimym rynkiem muzycznym, ani tym bardziej listami przebojów, to i tak warto poświęcić mu nieco uwagi. Osobiście uważam go za jedno z ciekawszych odkryć tego roku. Jako miłośnik muzyki lat osiemdziesiątych, liczyłem po cichu na taki album. Nie sądziłem tylko, że tak przyjemną niespodziankę, sprawi mi nasz rodzimy zespół. To co nie do końca udało się zespołowi Das Moon, z nawiązką wynagrodzili mi Sexy Sucide. Niesiony na fali tej euforii, udało mi się nawet zainfekować tym albumem kilkoro znajomych, którzy nie szczędzili ciepłych słów pod adresem zespołu. Wcale im się nie dziwię, bo sam z wielką przyjemnością powracam do tych nagrań i wyławiam kolejne skojarzenia, jakie wywołują we mnie te dźwięki. Osobiście skłaniam się ku temu, że najtrafniejszym hashtagiem w przypadku tego albumu jest #synthpop, który jest tu siłą dominującą i nadaje ton całej płycie. Melancholii i zimnej fali jest tu zdecydowanie mniej, a szkoda, bo mogłoby to być nad wyraz interesujące połączenie. Świadectwo temu daje instrumentalny wstęp w postaci Kiss Of Winter, który może nie jest zbyt reprezentatywny dla reszty albumu, ale stanowi naprawdę świetne otwarcie płyty. Później bywa już bardziej tanecznie, a muzyczne skojarzenia wirują niczym karuzela. Nie chcę psuć nikomu zabawy w odnajdywaniu kolejnych tropów prowadzących do gwiazd z tamtej dekady, ale nadmienię tylko, że wizerunek wokalistki jakoś tak kojarzy mi się z Marie Fredriksson (Roxette), a w muzyce gdzieniegdzie słyszę nawiązania do dawnego Depeche Mode. Co ciekawe, śpiew Mariki przywodzi mi niekiedy na myśl i samą Madonnę, która przecież także była niezwykle ważnym elementem tamtej dekady, choć nie sądzę, aby Marika świadomie czerpała z jej spuścizny. "Intruder" o wiele więcej zawdzięcza takim artystom jak wspomniane przed momentem Depeche Mode, ale i wokalistkom pokroju Sandry czy Kim Wilde. Na szczęście te odniesienia nie są na tyle oczywiste, by posądzić Sexy Suicide o bycie czyimkolwiek klonem. To raczej zabawa konwencją, próba wskrzeszenia tej muzyki i pchnięcia jej na parkiet w nieco odświeżonym odzieniu. Najwięcej emocji dostarczy ona jednak tym, którzy wychowywali się na tego typu dźwiękach i pomimo upływu lat, wciąż lubią zanurzyć się w tym muzycznym blichtrze lat osiemdziesiątych. Nie sądzę by współczesna młodzież odnalazła się w tej palecie barw, bowiem na przestrzeni lat, muzyka zdążyła przystroić się w nieco inne brzmienia i piórka. Ta sentymentalna podroż przeznaczona jest tylko dla wybrańców, których serca pozostały na parkietach dawnych dyskotek.

Sexy Suicide przypominają nam to, o czym zapomnieliśmy albo chcielibyśmy zapomnieć. To co dla jednych jest kiczem i muzyczną tandetą wyjętą wprost z lat osiemdziesiątych, dla innych stanowi istotną część ich muzycznych wspomnień. Ten album możesz pokochać od pierwszego wejrzenia, albo nigdy nie znaleźć drogi do jego wnętrza. Sprawdź więc czy serce synthpopu bije także w twojej piersi.

Jakub Karczyński