25 stycznia 2015

ARCHIVE - RESTRICTION (2015)

Dużo obiecywałem sobie po nowym krążku grupy Archive. Apetyt zaostrzony ubiegłorocznym albumem "Axiom", rozbudzał nadzieję, ale i kazał zastanowić się nad kolejnym krokiem grupy. No bo jak to tak można. Ledwie zdążyliśmy przetrawić płytę "Axiom", a tu już kolejny album na horyzoncie. Możliwości są dwie jak mawia klasyk. Albo ludzie z Archive są tak piekielnie zdolni, że rozsadza ich od środka wena twórcza, albo na tyle bezczelni, że próbują wcisnąć nam kolejny album, choćby miał on być nie najwyższych lotów. Niezwykłem przypisywać ludziom złych intencji, więc i tym razem dałem wiarę temu, że zespół chce się wyżyć twórczo. Wrzuciłem więc płytę na gramofon i oto garść refleksji jaka naszła mnie po wysłuchaniu albumu "Restriction".

Przede wszystkim słowa uznania należą się fotografowi, który stworzył chyba najpiękniejszą okładkę w całej karierze grupy. Niby nic takiego, zwykłe zdjęcie w skandynawskich plenerach, ale zdecydowanie wyróżnia się wśród zalewu bezstylowych obwolut jakie zwykliśmy oglądać. Poza tym dobrze mnie ten widok nastraja, no i pasuje nam do pory roku. Muszę przyznać, że tak jak ożywcze jest mroźne powietrze, tak i ożywcze jest pierwsze nagranie na tym albumie. Można by nawet rzec, że w Archive wstąpił jakiś punkowy duch, który szokuje nie gorzej niż widok irokezów na polskich ulicach w czasach PRL-u. Może nie jest to do końca to, czego oczekiwałbym od grupy, ale mimo wszystko dałem im się tym kupić. Tak samo jak i kolejnym dwóm nagraniom w postaci Restriction oraz Kid Corner, które to umiejętnie łączą w sobie zamiłowanie grupy do zgrabnych melodii jak i transu. Niech im będzie. W końcu Archive to grupa, która nie zadowala się prostą melodyką, ale brnie w te wszystkie połamane rytmy próbując sklecić z tego nową jakość. Nie zawsze im to wychodzi jak choćby w nagraniu Ride In Squares, które w mojej opinii jest zupełnie zbędne na tym albumie. Bez żalu można byłoby je wyrzucić i zastąpić czymś ciekawszym. Nie mówię, że od razu drugim Again, ale choćby czymś na miarę Shiver, ze wspomnianego już albumu "Axiom". Dobijamy tym samym do sedna. Za co pokochaliśmy ten zespół? Nie wiem jak wy, ale ja dałem się uwieść tym smutnym piosenkom, które chwytały nie tylko za serce, ale i sprowadzały te przyjemne dreszcze. Na "Restriction" nie brak tych melancholijnych pejzaży, ale niestety nie mają one w sobie tej siły by przebić się przez mój pancerz. Największe szanse miały nagrania End Of Our Days oraz Black And Blue, ale każdemu z nich zabrakło tego czegoś co sprawia, że strzała trafia prosto w serce. Tym razem sukces jest połowiczny. Nawet niezawodna Maria Q, nie dała rady zmienić tego stanu rzeczy, śpiewając w Half Built Houses. Nie winiłbym jednak wokalistki, a raczej kompozytorów, którzy nie błysnęli tu wielką formą. Podobnie zresztą jak w nagraniu Greater Goodbye. Po tak podniosłym tytule spodziewałem się czegoś na miarę Again, a otrzymałem kolejnego średniaka. Aby nie było tak pesymistycznie dodam, że to nie jest wcale zła płyta. Ona po prostu nie wytrzymuje konkurencji z kilkoma ich lepszymi albumami. Na szczęście są tu też i lepsze momenty jak choćby w nagraniu Ruination, które przyjemnie wkręca się w jaźń i pulsuje w głowie przez dłuższy czas. Warto też zwrócić uwagę na utwór zamykający album, którego atmosfera wzbudza w człowieku jakiś taki niepokój. Szkoda, że tak intrygujących fragmentów jest jak na lekarstwo, ale jak to mówią lepsze to niż nic. 

Podsumowując. Album "Restriction", nie do końca spełnił pokładane w nim, przeze mnie nadzieje. Zabrakło tu jakiejś perełki lub nawet dwóch, które to uszlachetniłyby ten album w moich oczach. Może trzeba było dopracować kilka nagrań, oszlifować te kamienie by zaczęły lśnić. Zabrakło czasu, czy może pomysłów? Jakkolwiek brzmi odpowiedź, mam nadzieję, że zespół wyciągnie wnioski z tej lekcji. Paradoksalnie, muszę jednak stwierdzić, że pomimo licznych mankamentów, słucham albumu "Restriction" bez większego grymasu niezadowolenia. Nie wiem czy to zasługa dużej różnorodności muzycznej, w miarę równego poziomu nagrań czy może diabeł tkwi w innych szczegółach. Na pewno nie dam zarosnąć tej płycie kurzem, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, choć żadnym wybitnym dziełem przecież nie jest. Może na kolejnym albumie znów nabiorą wiatru w żagle i zabiorą nas w podróż obfitującą w więcej emocji i wzruszeń. Trzymajmy za to kciuki.

Jakub Karczyński

18 stycznia 2015

MARAZM

Jakoś tak nie mogę się zebrać do napisania czegokolwiek. Nie wiem czy to jakieś styczniowe lenistwo mnie dopadło czy może wena wzięła sobie akurat kilka dni wolnego. Cokolwiek by to nie było, trzeba przegnać to cholerstwo i wyrwać się z tego marazmu. Na półkach tyle muzyki do zrecenzowania, tyle zespołów do polecenia i posłuchania, że nie ma czasu na przestoje. Na szczęście ten styczniowy marazm nie przełożył się na zainteresowanie muzyką. Wciąż wyszukuję nowe płyty, uzupełniam braki w kolekcji i staram się otwierać drzwi na nowe dźwięki. Postanowiłem sobie w tym roku, że duży nacisk położę właśnie na odkrywanie nowych zespołów, bo troszkę mnie znudziło obracanie się wciąż wśród tych samych artystów. Mam nadzieję, że nowe dźwięki wpuszczą nieco światła i świeżego powietrza w zatęchłe przestrzenie mojego umysłu. Czymś takim było dla mnie w ubiegłym roku odkrycie grupy Eyeless In Gaza, którego album "Back From The Rains" (1986) był czymś niezwykle ożywczym i inspirującym. To właśnie takie płyty dają energię do dalszych poszukiwań. Kuszą nas obietnicą odkrycia kolejnych skarbów, której poddajemy się bezwiednie, niczym żeglarze śpiewom mitycznych syren. Nie ma więc co się lenić. Inspiracji szukam nie tylko w aktualnej prasie, ale też dawno zapomnianych periodykach jak choćby w nieodżałowanym OFF-ie. Oczywiście czekam również i na Wasze podpowiedzi. W tym roku mam nadzieję zawitać na nowe, muzyczne obszary, które nie tylko poszerzą moje muzyczne horyzonty, ale i odmienią nieco profil mojej płytoteki. Póki co, nadrabiam ubiegłoroczne zaległości - Bjorn Riis "Lullabies In A Car Crash" jak i uzupełniam braki - Camouflage "Voices & Images" (1988), The Mission "Sum And Substance" (1994), Tears For Fears "Everybody Loves A Happy Ending" (2005), The Cassandra Complex "Wetware" (2000), Gene Loves Jezebel "The House Of Dolls" (1987).  Największą radość przyniosły mi zwłaszcza dwie ostatnie pozycje, których zdobycie wymaga nie lada zachodu. Na szczęście los się czasem do człowieka uśmiechnie. Mam tylko nadzieję, że worek szczęścia mi przeznaczony, jeszcze nie opustoszał, bowiem wciąż mam kilka płytowych marzeń, które chciałbym zrealizować. Jest wśród nich choćby drugi album The Church "Blurred Crusade" (1982), na który ostrzę sobie zęby od dłuższego czasu. Kto wie, może w tym roku wpadnie w moje sidła.

Jakub Karczynski

09 stycznia 2015

TOP 10 ~ 2014

Zgodnie z obietnicą, dzisiejszy wpis poświęcony będzie podsumowaniu starego roku. Czynię to chyba jako jeden z ostatnich, bowiem wszystkie ważniejsze portale, gazety i blogi już takowe podsumowania opublikowały. Niewątpliwie najgłośniej dyskutowano w minionym roku o premierowych albumach grupy Pink Floyd i U2. Oba jednak przepadły w podsumowaniach roku czynionych w mediach. Jeśli już je wymieniano, to raczej w kategoriach "rozczarowania roku". Co do U2 to się nie wypowiadam, bo zwyczajnie nie czułem potrzeby, aby zapoznać się z tym albumem. W przypadku Pink Floyd, jestem w stanie zrozumieć całą tę falę utyskiwań i zawiedzionych nadziei. Zaproponowana formuła bardziej przypomina mi wprawki do nagrania płyty, niż pełnoprawny album, bowiem w większości składa się on z krótkich miniatur. Z tego też powodu trudno było mi się wczuć w tych nowych Floydów, choć skłamałbym gdybym napisał, że zupełnie mi się ta płyta nie podoba. Nie brak tam pięknych fragmentów, ale to zbyt mało, aby umieścić ten album w moim TOP10. 

Przejdźmy zatem do płyt, które to zrobiły na mnie największe wrażenie i do których najczęściej powracałem. Oto moja dziesiątka najpiękniejszych płyt 2014 roku.

Płytą roku zostaje ...




1. Clan Of Xymox "Matters Of Mind, Body And Soul"

Niezwykle urokliwy i klimatyczny album, na jaki czekałem od wielu lat. Powrót do bardziej nastrojowych klimatów, zaowocował jednym z najlepszych albumów w przebogatej dyskografii tej holenderskiej grupy. Polecam wszystkim tym, którzy już dawno temu postawili na grupie krzyżyk. Jak się okazuje, nie warto ich jeszcze skreślać, bo w Clan Of Xymox wciąż tkwi niezwykły potencjał twórczy.

2. Anathema "Distant Satellites"

Anathema wciąż podąża kursem wytyczonym na albumie "We're Here Because We're Here", choć już dokonuje nieznacznej korekty kursu, o czym świadczy druga połowa płyty. Mnie bardziej urzekły utwory w starym stylu, zgromadzone w pierwszej części albumu, ale doceniam chęć rozwoju i zaskakiwania potencjalnego słuchacza. Niecierpliwie wyczekuję kolejnego posunięcia.

3. Lana Del Rey "Ultraviolence"

Siłą pierwszej płyty Lany były single, które zwróciły moją uwagę na jej twórczość. Niestety, cała płyta już taka dobra nie była. Na swym drugim albumie, Lana zdecydowała się na dzieło bardziej przemyślane, którego przyjemnie będzie posłuchać od początku do końca. To był strzał w dziesiątkę i zarazem jedno z największych tegorocznych zaskoczeń. Piękno melancholii w czystej postaci.

4. Pendragon "Men Who Climb Mountains"

Po dwóch nieco mocniejszych albumach, tym razem Pendragon postawił na spokojniejsze klimaty. Wiem, że nie wszystkim przypadło to do gustu, o czym świadczą dosyć wstrzemięźliwe recenzje, ale przynajmniej nie można im zarzucić, że się nie starają. Może nie jest to ich najlepsza płyta, ale wstydzić też jej się nie muszą. Ba. Myślę, że to nad wyraz udany album, którym mają szansę zaczarować nowy krąg odbiorców, czego im serdecznie życzę.

5. Billy Idol "Kings & Queens Of The Underground"

Zaiskrzyło i to bardzo. Tak po krótce mógłbym opisać mój pierwszy kontakt z nowym albumem  Billy'ego Idola. Jeśli zastanawiacie się czym jest rasowy rock & roll, tutaj znajdziecie na to odpowiedź. Potężna dawka przebojowego rocka, która uzależnia i nie pozwala o sobie zapomnieć. Przebojami z tej płyty, można by obdzielić kilka kolejnych longplayów. Szkoda, że album ten przeszedł bez większego echa. Cóż, kto nie słyszał niech żałuje.

6. Sophie Ellis-Bextor "Wanderlust"

Czy ktoś spodziewał się, że ta zjawiskowo piękna kobieta, nagra tak dojrzałą płytę? Dotychczas kojarzyliśmy ją z nieco inną muzyką, a tu taka niespodzianka. Muzyka zawarta na "Wanderlust" jest niezwykle subtelna, kobieca i co tu dużo pisać - piękna. Rzecz z gatunku obowiązkowych. 

7. Midge Ure "Fragile"

Lider Ultravox nagrał kolejny, niezwykły album, po który śmiało mogą sięgnąć fani jego macierzystej formacji. Może nie ma tu tak ewidentnych przebojów jak choćby na albumie "Brilliant" (2013), ale zapewne docenią go wszyscy klimaciarze i wszelkiej maści romantycy muzyki rockowej. Każdy komu bliskie są audycje nieodżałowanego Tomka Beksińskiego, powinien zapoznać się z tym albumem.

8. Archive "Axiom"

Mam słabość do tego zespołu. Zresztą nie tylko ja, o czym zaświadczają ludzie tłumnie przybywający na ich koncerty. Pokochaliśmy ich za szesnastominutowy utwór "Again", ale Archive to grupa, która nie daje się łatwo zaszufladkować. Wciąż poszukują, rozwijają się i nagrywają albumy, których chce się słuchać bez końca. "Axiom" to tylko ścieżka dźwiękowa do filmu, który sami zrealizowali, a to, że jest na najwyższym poziomie nie powinno specjalnie nikogo dziwić. Polecam i niecierpliwie oczekuję premiery pełnoprawnego albumu, który lada dzień zagości na sklepowych półkach. 

9. Yes "Heaven & Earth"

Kolejna płyta i kolejna zmiana wokalisty. Jeśli ktoś nie śledzi uważnie tej Yes'owej telenoweli to może nawet się nie zorientować, że w składzie brakuje Jona Andersona. Jego miejsce zajął również Jon tyle, że Davison, dysponujący do tego bliźniaczo podobnym głosem. Sam album nie należy może do szczytowych osiągnięć grupy, ale słuchało mi się go niezwykle przyjemnie i zapewne powrócę jeszcze do niego nie raz.

10.  God's Bow "Tranquilizer"

"Tranquilizer" to propozycja skierowana do miłośników brzmień spod znaku Dead Can Dance. I pomyśleć, że to nasz rodzimy zespół, który osiadł co prawda za naszą zachodnią granicą, ale wciąż pamięta o swych fanach w Polsce. Jak sądzę nie powinni oni mieć powodów do smutku, skoro grupa przygotowała im tak smakowite danie.


RZUTEM NA TAŚMĘ

W tym roku postanowiłem dokleić jeszcze jedną płytę, która zajęła pozycję 11 w moim rankingu. Wylądowała ona w sekcji nazwanej przeze mnie "Rzutem na taśmę". Szkoda by było gdyby przepadła, więc niech dołączy do tego zacnego grona, choćby w tak naciąganej kategorii.


11. Embrace "Embrace"

Chyba mało kto zwrócił uwagę na ukazanie się tej płyty. Przyznam się, że i ja bym ją przeoczył, gdyby nie sugestia mego znajomego. Jeśli bliski jest Wam alternatywny rock, sięgnijcie śmiało po ten album. Sądzę, że powinien on zainteresować zarówno fanów nieco mroczniejszych brzmień pokroju Editors jak i miłośników jaśniejszej strony mocy reprezentowanej przez grupę Coldplay. Warto posłuchać.


 Jakub Karczyński


PS  Konkurs, który ogłosiłem w poście "Starcie gigantów" pozostaje niestety nierozstrzygnięty, bowiem nie wpłynęło ani jedno podsumowanie. Cóż, może za rok będzie lepiej.