28 marca 2019

THE CHAMELEONS UK - STRANGE TIMES (1986)

Jeśli wytwórnia płytowa zawiera kontrakt z debiutantami, opiewający na nagranie ośmiu albumów to można przypuszczać, że albo grupa ma niezwykły potencjał i przyniesie w przyszłości krociowe zyski albo też, że w owej wytwórni pracują kompletni kretyni. Pierwszy scenariusz jest tak piękny, że aż nieprawdopodobny, drugi bywa bardziej realny. Taka to też historia przydarzyła się brytyjskiej grupie The Chameleons, która to nie chcąc ulec naciskom wytwórni, ujrzała drzwi wyjściowe, zanim zdążyła zarejestrować materiał na swój debiutancki album. Choć początki nie były zbyt udane to w końcu dopięli swego publikując "Script Of The Bridge" (1983) w barwach innej wytwórni. Dziś jednak skupimy się na ich trzecim albumie, ostatnim jaki zarejestrowali w latach osiemdziesiątych tuż przed wygaszeniem neonu The Chameleons na wiele, wiele lat.

O istnieniu tej grupy dowiedziałem się w czasach gdy polski Internet dopiero zaczynał raczkować, a jego dostępność w domach była nie lada luksusem. Dziś wydaje się to dziwne, ale wtedy z Internetem łączyło się za pomocą modemu (blokując tym samym stacjonarną linię telefoniczną) i nie była to tania rozrywka więc korzystało się z tego wynalazku szybko i okazjonalnie. Gdy natrafiałem na szczególnie interesujący tekst drukowałem go, aby jak najbardziej zniwelować czas przebywania w Internecie. Mam te materiały do dziś dnia i co jakiś czas do nich powracam. Zwłaszcza jeden tekst jest godny odnotowania, w którym to autor poleca różnorodne zespoły z estetyki goth punk / deathrock, gothic rock, new wave / cold wave. Nie są to może zbyt wnikliwe opisy, niejednokrotnie pisane prostym językiem, ale nie to jest przecież najważniejsze. Największa siła tego tekstu to przeogromna liczba nazw grup, o których wcześniej nie miałem bladego pojęcia. Wśród nich byli także The Chameleons, o których muzyce autor pisał, że to czadowe, wściekłe a jednocześnie cholernie klimatyczne granie. Opinia ta odnosiła się jednak tylko do ich debiutanckiej płyty. Pozostałe albumy nie znalazły uznania w jego oczach, ale nie był to dla mnie wystarczający powód by je zignorować.

"Strange Times" absolutnie nie jest albumem, który można pominąć. Zbyt wiele tu wspaniałych dźwięków, które zaplątały mi się w duszy i grały przez kilka długich dni i nocy. Uwiedli mnie już drugim nagraniem z tejże płyty. Caution zniewoliło mnie swoją transowością wykreowaną za sprawą pięknej melodii wygrywanej przez gitarę. Co tu dużo mówić, to ona odwala tu główną robotę i kreuje nastrój pełen tajemniczości i melancholii. Nie zliczę ile razy zapętlałem ten utwór chcąc kolejny raz poczuć ten niesamowity klimat. Nawet teraz gdy piszę te słowa, z głośników wybrzmiewa właśnie ten utwór. I nie myślcie, że to koniec atrakcji. Pięknym dopełnieniem tej kompozycji jest nagranie Tears, choć osobiście wolę je w tej wersji, która zawiera się w dodatkach do tego albumu. W ogóle dodatki stoją tu na naprawdę wysokim poziomie. Tak jak nie znoszę tego typu zabiegów, tak tu w pełni je akceptuję bowiem nie są to jakieś dziadowskie remiksy, a całkowicie premierowy materiał. Przyjdzie jeszcze jednak czas na ich omówienie, tymczasem powróćmy do podstawowego programu płyty. Tears doskonale wycisza emocje jakie nagromadziły się w końcowych sekundach Caution. Muzyka ta ma w sobie coś z Joy Division, ale to raczej odległe skojarzenie, wyczuwalne gdzieś podskórnie a nie za pomocą chłodnej analizy i porównań 1:1. Zamiast mroku odmalowanego czarną kredką, więcej tu kolorów, brzmień bardziej pastelowych i co za tym idzie nie tak przytłaczających słuchacza swoim ciężarem. Z kolei Swamp Thing brzmi jak zaginione nagranie White Lies, zwłaszcza gdy do głosu dochodzi gitara. Nawet głos Marka Burgessa momentami wpasowuje się w tę linię skojarzeń, ale nie przywiązujmy się zbytnio do tych porównań. Wyrządzilibyśmy grupie ogromną krzywdę gdybyśmy chcieli wpasować jej twórczość pod szyldy innych grup i na tej podstawie zdefiniować jej muzykę. The Chameleons to grupa może nie tak charakterystyczna jak Joy Division, ale trudno też oskarżać ich o bezstylowość.

To co najbardziej podoba mi się w albumie "Strange Times" to przyjemność jakiej dostarcza jego słuchanie. To nieoczywiste zestawienie dźwięków, które co i rusz zaskakują i zachwycają swą pomysłowością. Tu niemożliwe staje się możliwe. Poza tym widać, że ktoś zadał sobie wiele trudu by tak pozestawiać utwory by płynnie przechodziły jeden w drugi. Najlepiej widać to pomiędzy utworami Seriocity  In Answer. Tego nie da się opowiedzieć, tego trzeba posłuchać samemu. Zresztą jeśli już przy In Answer jesteśmy to jest to wymarzony kandydat na singiel. Przebojowy, energetyczny i przede wszystkim wyrazisty. Jakże przyjemnie byłoby dziś usłyszeć coś takiego w radiu. Niestety nie ma na to szans, bowiem komercyjny rynek wzięły we władanie zupełnie inne brzmienia. Pozostaje nam tylko zasępić się nad tym stanem rzeczy, a jako tło do tych rozważań polecam nastawić nagranie  I'll Remember, zamykające podstawowy program płyty.

Wspominałem o  dodatkach. Tych mamy na płycie aż sześć. Poza wspomnianym nagraniem Tears, które tu otrzymujemy w nieco innej, bardziej przebojowej odsłonie, polecam szczególnie zwrócić uwagę na utwór Paradiso. Nie od razu odkryłem jego piękno, bo na pierwszy rzut ucha nagranie to niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale im dalej w las tym robi się piękniej. Czarują tu przede wszystkim klawisze (skojarzenia z White Lies jak najbardziej na miejscu), nadające atmosfery typowej dla lat osiemdziesiątych. Utwór nakręca się jak sprężyna i pozostaje tylko żałować, że cała ta nagromadzona energia nie znajduje ujścia w finale. Zamiast spektakularnego rozprężenia, otrzymujemy coś na kształt spuszczania pary, ale i tak nie zmienia to mojej pozytywnej opinii o tym nagraniu. Zresztą trudno kręcić tu na coś nosem bo na "Strange Times" próżno szukać słabych utworów. No może z wyjątkiem dwóch coverów, które niczym szczególnym nie zaskakują. Ot takie ciekawostki wyciągnięte z repertuaru Bowiego (John, I'm Only Dancing) oraz The Beatles (Tomorrow Never Knows*).

"Strange Times" spodoba się z pewnością miłośnikom brzmień lat osiemdziesiątych, które to pokazują tutaj całe spektrum brzmień tamtej epoki. Jeśli do tego cenicie sobie mrok i surowość post punku to bez wahania sięgnijcie po ten album. Mnie oczarował bez reszty i skradł z mego życia wiele godzin. Taką jednak kradzież wybaczam bez najmniejszego problemu.

Jakub Karczyński

* Ten sam utwór słynnej czwórki z Liverpoolu wykonywała także swego czasu Danielle Dax, choć również bez jakiś spektakularnych efektów.

12 marca 2019

BEKSIŃSCY. ALBUM WIDEOFONICZNY

Przed tygodniem TVP2 wyemitowała reportaż zatytułowany "Beksińscy. Album wideofoniczny", na który to składają się nagrania i zdjęcia pochodzące z prywatnych archiwów rodziny Beksińskich. Osobiście niczym mnie ten dokument nie zaskoczył bowiem wykorzystano w nim w większości materiały, które już wcześniej wydobyto na światło dzienne. Zresztą nie taki cel przyświecał temu reportażowi. Chodziło raczej o zebranie tego wszystkie w jedną całość i stworzenie pewnej chronologii zdarzeń. Ważnym aspektem jest też ukazanie niełatwych relacji rodzinnych oraz co by nie mówić porażki wychowawczej jakiej doznali rodzice Tomka. Nie udało im się wychować go w należyty sposób, ani wyposażyć w umiejętności, które pozwolą mu prowadzić niezależne, samodzielne życie. Śmiem twierdzić, że Tomek żył w permanentnym przerażeniu wynikającym z tkwienia w rzeczywistości, która go przerastała. Nie dziwię się, że reagował tak nerwowo na to z czym przyszło mu się konfrontować. Tworzył coraz grubszy pancerz, aby kolejne porażki mniej bolały. W pewnym momencie tego reportażu mały Tomek śpiewa fragment utworu Bal Arlekina Filipinek i jak dla mnie jest tam zawarta cała prawda o nim. Zakochany Arlekin chce zdobyć serce Kolombiny jednakże zabiera się do tego w nieodpowiedni sposób.

To nie te czasy, arlekinie, nie te czasy,
Dziś saksofony, arlekinie, kontrabasy
I nie da rady zdobyć serca przez ballady,
Bo dawno minął minął czas arlekinady

Dziś kolombiny chcą beginy albo twista
To arlekinie, nim noc minie, wykorzystaj
I zatańcz twista z kolombiną, która wie,
Że tylko twista, twista, twista tańczy się

Tyle, że Tomek nie chciał tańczyć modnego twista, on wolał zdobywać serca kobiet w staromodny sposób, taki jak znał z książek i filmów. Nic dziwnego, że co rusz, rozbijał sobie serce o mur niezrozumienia.

Pisząc o tym dokumencie chciałem jednak zwrócić uwagę na coś zgoła innego. Otóż w pewnym momencie na pierwszy plan wysuwa się fragment muzyczny, którego piękna nie mogłem zignorować. W pierwszym momencie sądziłem, że to coś ze zbiorów Tomka, jakiś zaginiony klejnot z lat osiemdziesiątych, który umknął jakoś mej uwadze. Wytężyłem więc wzrok na napisach końcowych, starając się rozczytać listę wykorzystanych w reportażu utworów lecz niestety tekst zniknął zbyt szybko. Na szczęście kilka dni później ktoś udostępnił ten dokument na Facebooku więc na spokojnie mogłem sobie już oglądać, przesuwać i pauzować interesujące mnie treści. Szybko namierzyłem interesujący mnie utwór. Cóż się okazało. Kompozycja Be Brave nie jest żadnym starociem wygrzebanym z szafy z napisem 80's, a jak najbardziej współczesną twórczością zapisaną pod nazwą Tropic Of Cancer.


Tropic Of Cancer to amerykański projekt, który powstał z inicjatywy Camilli Lobo. Póki co może on pochwalić się kilkoma EP-kami i jednym albumem zatytułowanym "Restless Idylls" (2013), na którym to jednak próżno szukać wspomnianej kompozycji. Ta zawarta jest na płycie kompilacyjnej "The End Of All Things" (2011). Niestety zdobycie jakichkolwiek nagrań Tropic Of Cancer w formie fizycznej to nie lada wyzwanie. Pozostaje nam więc posiłkować się nagraniami z You Tube i żyć nadzieją, że w nieodległej przyszłości ten stan rzeczy ulegnie zmianie.

Jakub Karczyński
 

06 marca 2019

# a to słabe: THE CURE - THE TOP (1984)

# a to słabe, to cykl w którym przyglądać będziemy się płytom powszechnie uważanym za te słabsze lub po prostu zbywanym wymownym milczeniem. Chciałbym wydobyć na światło dzienne albumy, o których się nie mówi lub mówi się niewiele. Sprawdzimy czy obiegowe opinie mają rację bytu czy może już czas zadać im kłam rozprawiając się z nimi raz na zawsze.
 
Jeśli byśmy spróbowali wskazać najmniej udany album w dyskografii The Cure, album "The Top" (1984) miałby spore szansę, aby znaleźć się na najwyższym miejscu tego podium. Jest on najbardziej dziwacznym tworem grupy penetrującym tak obszary psychodelii jak i popu. Zrywa tym samym z mrocznym wizerunkiem grupy co dla wielu było tym co przelało czarę goryczy. Wielokrotnie też zarzucano mu, że jest to bardziej solowe dzieło Roberta Smitha niż pełnoprawne dzieło The Cure. Jak więc ocenić ten album? Jako dzieło Szalonego Kapelusznika, w którego wcielił się Robert Smith czy może sprytny zabieg wydobycia się z dusznej, gotyckiej estetyki? Wszystko zależy od punktu widzenia. Poniżej przedstawię Wam swój.

Album "The Top" powstał w okresie dość intensywnej działalności Roberta Smitha, który poza The Cure zaangażował się w pracę z grupą Siouxsie & The Banshees oraz projektem The Glove. Zbyt dużo obowiązków jak i eksperymenty z LSD nie pozostały bez wpływu na stan psychiczny Smitha. Nic dziwnego, że album "The Top" brzmi jak psychodeliczna podróż po zażyciu LSD. Z jednej strony mamy tu sporą dawkę popu, ale też album nie jest wolny od mroku znanego z przeszłości. Wygląda to trochę tak jakby Smith próbował wypracować nową formułę dla zespołu łącząc te dwa elementy w całość. To co na "The Top" dopiero nabierało kształtów znalazło swoją dopracowaną formę rok później na albumie "The Head On The Door" (1985). To co jednak najbardziej intryguje w albumie "The Top" to właśnie ten jego eksperymentalny charakter. Wyobrażam sobie, że Smith realizował swe najbardziej dziwaczne pomysły przepuszczając je przez estetykę The Cure. Choć album ten  w niczym nie przypominał czasów mrocznej trylogii - "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981), "Pornography" (1982), to muszę przyznać, że to co zapowiadało się na spektakularną katastrofę, zakończyło się nie znów tak źle jak można by przypuszczać. Owszem była to dość radykalna zmiana obarczona ogromnym ryzykiem, ale Smith przygotował sobie zawczasu grunt pod to przemeblowanie stylistyczne wypuszczając album "Japanese Whispers" (1983), zbierający single powstałe po rozpadzie grupy. "The Top" nie było aż tak bezczelnie popowe jak owe fantasy singles, ale też nie epatowało takim mrokiem jak "Pornography". Z pewnością wpuściło nieco światła do wnętrza tej gotyckiej budowli, którą Robert Smith postanowił spektakularnie unicestwić i odbudować, ale już według innych planów. W mojej opinii "The Top" to najbardziej niedoceniony album w całej dyskografii The Cure i zarazem jedno z najbardziej zróżnicowanych dzieł jakie wyszło spod ręki Smitha. Dopiero albumem "Wild Mood Swings" (1996) udało wbić się ponownie w te buty, ale też i zaskarbić sobie miano jednego z najgorszych wytworów grupy. Jeśli oceniamy te płyty przykładając do nich "gotycką miarkę", to oba te albumy nie mają absolutnie żadnych szans na obronę. Jeśli jednak zaakceptujemy fakt, że ten gotycki gorset zaczął już nadmiernie uwierać Roberta Smitha i damy mu prawo do artystycznych poszukiwań, to może łatwiej będzie nam zaakceptować zawartość "The Top". To co urzeka mnie na tym albumie poza wielobarwnością i wyjątkowym klimatem lat osiemdziesiątych, to ta szalona kreatywność Smitha, jego młodzieńczy głos i absolutna nieprzewidywalność kolejnego kroku. Słuchając tego albumu pierwszy raz, jesteśmy niczym Alicja, która podążając za białym królikiem, trafia do jego dziwacznej norki. Jeśli zdecydujemy się kontynuować tę podróż, odnajdziemy tam drzwi do świata tyleż dziwnego co fascynującego. Raz stykamy się z szaloną gwałtownością wyrażoną takimi utworami jak Shake Dog Shake czy Give Me It by za chwilę zanurzyć się w popowym szafarzu takich nagrań jak Dressing Up lub The Caterpillar. Najciekawsze jest jednak to, że wszystkie te dość dziwaczne elementy tworzą spójną całość. No może z wyjątkiem dość hałaśliwego  Give Me It, który trochę wybija nas z rytmu. Jednak dość szybko wracamy na znajome tory psychodelii i podążamy nimi już do samego końca. Tak na dobrą sprawę nie ma tu żadnego utworu, który by mi przeszkadzał, słuchając więc tej płyty czerpię z niej tylko i wyłącznie przyjemność. Gdybym miał wskazać te fragmenty albumu, do których powracam najczęście to byłyby to z pewnością takie nagrania jak Birdmad Girl, Wailing Wall, Dressing Up, Piggy In The Mirror i The Empty World. Sami więc widzicie, że jest tego dość sporo stąd też absolutnie nie potrafię zgodzić się z głosami krytyki jakie padają w stosunku do tego albumu.

Podsumowując. Z pewnością nie jest to najwybitniejsze dzieło The Cure i absolutnie daleko mu do poziomu i rangi takich pozycji jak "Pornography", "Disintegration" (1989) czy choćby "Wish" (1992). Jednakże "The Top" ma w sobie sporo uroku jeśli tylko nie podejdziemy do niego śmiertelnie poważnie. Każdy przecież potrzebuje odrobiny oddechu, czegoś lżejszego, aby odreagować nadmiar złych emocji. Nie dziwię się więc Robertowi, że po nagraniu swojej mrocznej trylogii, zdecydował się przerwać tę podróż. Był to chyba ostatni moment, w którym to można było zejść z pokładu zanim ten statek dotrze do miejsca, z którego nie ma już powrotu.
 
Jakub Karczyński