31 grudnia 2018

OSTATNI AKORD

Rok 2018 już dogorywa, a ja sam nie wiem co o nim sądzić w kontekście muzyki jaka trafiła do mych rąk. Nie był on przecież zły, ale też nie dostarczył mi zbyt wielu powodów do zachwytu. Można by rzec, że był po prostu dobry. Oczywiście jest to tylko i wyłącznie moja subiektywna perspektywa i z pewnością nie będzie ona zbieżna z opiniami i odczuciami wielu z Was. Być może nie trafiłem na odpowiednie płyty, a z pewnością stworzono albumy, przy których możaby przystawić pieczątkę z napisem "genialne". Po prostu nie miałem wystarczająco dużo szczęścia, aby na nie natrafić. Tak czy owak trzeba będzie wkrótce wytypować  swoją ulubioną dziesiątkę płyt. Nim to jednak nastąpi przedstawię listę albumów, które to w mijającym roku trafiły do mojego odtwarzacza. W porównaniu z rokiem ubiegłym jest tego niestety o połowę mniej. Aż sam nie mogę się nadziwić, że tak mało nowości zakupiłem, ale cóż zrobić. Widać to nie one w tym roku nadawały muzyczny ton. Zaskakujący jest też fakt, że przez kilka dobrych miesięcy nie sięgałem po muzykę z kręgów rocka progresywnego i wciąż jakoś nie odzyskałem na nią apetytu. Nawet okres bożonarodzeniowy nic w tym względzie nie zmienił choć rok rocznie lubiłem pod jego koniec posłuchać sobie tego typu muzyki. Dość już tego biadolenia, poniżej zamieszczam listę albumów, które zawalczą o laur zwycięzcy w TOP10 za rok 2018:

Beach House "7"
Black Rebel Motorcycle Club "Wrong Creatures"
Dead Can Dance "Dionysus"
Dear Strange "Lonely Heroes"
Editors "Violence"
God's Own Medicine "Afar"
IAMX "Alive In New Light"
Made In Poland "Kult"
Manic Street Preachers "Resistance Is Futile"
Metrum "Zielony dach"
Nightrun 87 "The Destroyers Are Coming"
Pieter Nooten "Stem"
Pornografia "1989-1990"
Steve Kilbey "Sydney Rococo"
Suede "The Blue Hour"
The Damned "Evil Spirits" 
The Handful Of Snowdrops "Noir"

To chyba pierwsza taka sytuacja, abym nie miał jasno sprecywowanego faworyta więc moje TOP10 wciąż nie nabrało jeszcze kształtu. W najbliższych tygodniach będę jednak musiał ogarnąć tak uchem jak i umysłem cały ten muzyczny rozgardiasz. Czas zatem zakasać rękawy i wziąć się do roboty bo przecież nikt tego za mnie nie zrobi. Sam jestem ciekaw co z tego wyjdzie i jak w tym roku poukłada się ten ranking.

Jakub Karczyński

24 grudnia 2018

ŚWIĄTECZNE REFLEKSJE

Co roku tyle człowiek czeka na te Święta, a one przelatują tak szybko, że nawet nie sposób dobrze się w nie wczuć. Żałuję wieć, że nie trwają dłużej, aby nasycić się ich atmosferą, zastanowić się nad tym co było w minionym roku dobre, a co złe. Komu nieopatrznie nadepnąłem na odcisk, a komu podałem pomocną dłoń. Dla kogo nie znalazłem odpowiednio dużo czasu, a z kim przyszło mi przeprowadzić naprawdę istotne i mądre rozmowy. Sporo tych pytań tłucze mi się po głowie, ale nie bardzo mam czas by znaleźć na nie odpowiedzi. Przydałby się więc taki dzień, gdzie już nie skupiamy się nad tym, aby wszystko zapiąć na przysłowiowy ostatni guzik, nie gonimy za zakupami świątecznymi tylko siadamy sobie wygodnie w fotelu i skupiamy nasze myśli na tym by ogarnąć nasze miejsce we wszechświecie, pracy, domu jak i wsród rodziny. Życzę Wam więc takiej pogłębionej refleksji, spokoju i przede wszystkim pięknych chwil wśród grona najbliższych. Nacieszmy się sobą i wsłuchajmy się w siebie nawzajem bo w ciągu roku nie zawsze jest na to czas. Zatroszczmy się o to, aby były to naprawdę wyjątkowe Święta, tak pod względem atmosfery jak i rodzinnych relacji. Wesołych Świąt !!!

Jakub Karczyński

18 grudnia 2018

FARMACEUTA BOB

Cóż za wspaniała wiadomość. Po jedenastu latach dobijania się do drzwi apteki, jej podwoje znów mają zostać otwarte dla potrzebujących, chcących zakupić nowe medykamenty. Mówiąc wprost. Miłośnicy talentu grupy The Cure, w końcu będą mieli co włożyć do swych odtwarzaczy. Zespół poinformował, że właśnie kończy pracę nad swym czternastym, studyjnym albumem. Od wydania poprzedniego, upłynęło stanowczo zbyt dużo wody w Tamizie. Z każdym rokiem wiara w nową płytę malała, ale cieszę się, że grupa w końcu zmobilizował się do pracy i postanowiła dopisać kolejny rozdział do swojej historii. Czas pokaże czy było warto czekać tyle lat. Cierpliwość fanów została wystawiona na naprawdę wielką próbę. Tak długiej przerwy w nagrywaniu jeszcze nam zespół nie zaserwował. W początkach kariery potrafili wydawać albumy rok po roku, a do 1992, nie pozwolili sobie na przerwę dłuższą niż dwa lata. Pierwszym wyłomem okazał się album "Wild Mood Swings" (1996), który pojawił się po czterech latach oczekiwania i nie zebrał on zbyt entuzjastycznych recenzji. Osobiście żywię do niego pewien sentyment i nie uważam go za najsłabszy punkt w dyskografii Brytyjczyków, choć nie jest to dzieło tej miary co "Wish" (1992) czy "Disintegration" (1989). Album ten posiada kilka bardzo zgrabnych kompozycji lecz nie wpisał się on w oczekiwania fanów. Nikt chyba nie przypuszczał, że wiodącą rolę będą tu spełniać instrumenty dęte, które nijak mają się do dźwięków jakich spodziewalibyśmy się po grupie Roberta Smith'a. Po latach album ten raczej zyskuje niż traci, pod warunkiem, że potrafimy dostrzec także to pogodniejsze oblicze zespołu. Jak już wspominałem, to właśnie album "Wild Mood Swings" zapoczątkował czteroletnie okresy rozdzielające kolejne płyty. Machina ta funkcjonował idealnie aż do roku 2008, po czym zacięła się na długie jedenaście lat. Oby tylko złapała dawny rytm bo nie wyobrażam sobie czekać kolejnej dekady na nowe medykamenty z tejże apteki. 

Zespół póki co nie zdradził żadnych szczegółów odnośnie tego jak album ma być zatytułowany, kto go wyprodukuje, ani też jak będzie wyglądać jego okładka. Jedyne co wiemy, to to, że jego premiera przewidziana jest na rok 2019. Przed laty Robert odgrażał się, że następca "4:13 Dream" (2008) będzie mroczniejszy i ukaże się w niedalekiej przyszłości. Jak wiemy nic z tych planów nie wyszło. Podano nawet tytuł albumu - "4:14 Scream", ale gdy na przestrzeni kolejnych lat skład zespołu uległ modyfikacji, Robert stwierdził, że nie chce wydawać płyty, która została zarejestrowana w składzie, który już nie istnieje i nijak ma się ona do punktu, w którym się obecnie znajdują. Ciekawi mnie czy wciąż podtrzymuje to stanowisko. Miejmy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości dane nam będzie się o tym przekonać. Osobiście wolałbym, aby stworzyli premierowy, dobrze brzmiący materiał, niż bawili się w odgrzewanie starych dań. Niech znów staną się zespołem dla wrażliwców zamiast bawić się w herosów rocka. Liczę, że tym razem Robert odkryje przed nami swą wrażliwszą stronę osobowości, bo nie ukrywam, że wolę go gdy pięknie nam się smuci niż gdy eksploatuje swoje gardło do granic możliwości. Robert Smith nic już nie musi nikomu udowadniać, ma ten komfort, że może nagrać płytę bez oglądania się na kogokolwiek. Z nikim też nie musi się ścigać bo wszystko co najważniejsze już w swej karierze osiągnął. The Cure na przestrzeni lat wyrobiło sobie markę na tyle silną, że nawet dziesięcioletnie okresy absencji nie są w stanie zagrozić ich pozycji. Trzymam mocno kciuki za ten nowy album bo jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje.

Jakub Karczyński
 

16 grudnia 2018

UPADEK IDOLA

Pisałem niedawno o koncercie Petera Murphy, który wraz z Davidem J. objeżdża różne kraje by świętować czterdziestolecie formacji Bauhaus. Przed kilkoma dniami dotarli do Szwecji i nie byłoby w tym nic szczególnie interesującego gdyby nie fakt, że działy się tam iście dantejskie sceny. Gdy to czytałem, przecierałem oczy ze zdumienia bowiem w najśmielszych snach nie przypuszczałbym, że coś takiego może mieć miejsce na koncercie tego bądź co bądź dość wiekowego człowieka. Peter Murphy liczy sobie sześćdziesiąt jeden lat, ale krew w nim jeszcze nie zastyga, o czym zaświadczą zapewne wszyscy ci, którzy pojawili się na jego koncercie 12 grudnia w Sztokholmie. Początkowo nic nie zapowiadało tego dramatu, który miał się rozegrać tak na scenicznych deskach jak i poza nimi. Murphy zirytowany szwankującym odsłuchem jak i zachowaniem pewnej grupki widzów ignorujących jego występ, dał upust swojej frustracji, rzucając w kierunku publiki i reżyserki dźwiękowców butelkami oraz szklankami. Pech chciał, że amunicja ta uszkodziła tak widzów jak i konsoletę mikserską przez co występ zakończył się przed czasem. Historia ta miała swój dalszy ciąg gdyż krewki Murphy, wdał się w przepychanki z ochroniarzami. Ponoć uderzył jednego z nich w twarz co musiało poskutkować sprowadzeniem do parteru, obezwładnieniem i wyrzuceniem go z własnego koncertu. Ilustruje to anonimowe zdjęcie zamieszczone powyżej. Chyba nikt z nas nie przypuszczał, że Peter Murphy jest zdolny do czegoś tak haniebnego. Nic nie usprawiedliwia takiego zachowania i przyznam, że za sprawą tego incydentu bardzo stracił w moich oczach. Ciekawe co dziś sądzi o swoich wybrykach. Zwykła ludzka przyzwoitość nakazywałaby przeproszenie tak publiczności jak i organizatorów, za wszystkie te głupie rzeczy jakich się dopuścił. Choć sami organizatorzy nie zdecydowali się wezwać wtedy policji, to przynajmniej jedna z poszkodowanych osób postanowiła złożyć takie zawiadomienie, dzięki czemu sprawa ta może mieć swój finał na sali sądowej. Nie wiem jaką linię obrony szykuje Peter Murphy, ale na jego miejscu przyjąłbym to wszystko na przysłowiową klatę zamiast ośmieszać się jakimiś mętnymi tłumaczeniami.

Jakub Karczyński
 

13 grudnia 2018

KOŚCIELNE TAJEMNICE

Gdyby nie pewna audycja radiowa do dziś dnia nie wiedziałbym o tym, że właśnie ukazała się nowa płyta Steve'a Kilbey'a (The Church). Choć na bieżąco śledzę karierę jego macierzystej grupy na Facebooku to i tak jak widać nie daje to gwarancji pozyskania wszystkich istotnych informacji. Naprawiłem szybko swój błąd lajkując profil artysty. W końcu po to założyłem konto w tym serwisie, aby śledzić kariery moich ulubionych artystów, a nie po to by zasypywać go masą prywatnych wynurzeń. Album "Sydney Rococo" (2018) powinien w dniu jutrzejszym trafić już do mojego odtwarzacza, nim to jednak nastąpi, oddam się we władanie płyty "From The Well" (1989) za którą odpowiedzialny jest inny członek The Church - Peter Koppes. Krążek ten jest w mych zbiorach od kilku ładnych miesięcy [tak jak i album "Manchild & Myth" (1988)], ale dopiero teraz znalazłem chwilę, aby go uważniej posłuchać. Z każdym kolejnym odsłuchem zachodzę w głowę jak też ktoś mógł się pozbyć tak fantastycznego albumu? Z drugiej strony, gdyby nie ta chwila słabości owego sprzedającego, to do dziś dnia żyłbym w nieświadomości jak piękne rzeczy tworzyli na swych solowych albumach muzycy The Church. Cieszę się więc, że uzupełniłem kolekcję o tak wartościowe płyty i nie myślę na tym poprzestać. Zdobycie kolejnych nie jest prostą sprawą, ale nie raz przekonałem się już o tym, że nie takie płyty udawało mi się pozyskać. Potrzeba do tego nieco cierpliwości i szczęścia, którego miejmy nadzieję los mi nie poskąpi. I choć obiecałem sobie okiełznać mój apetyt kolekcjonerski (czyt. nie kupować zbyt dużej ilości płyt) to dla takich pozycji muszę zrobić wyjątek. Czego jak czego, ale tak smakowitym kąskom trudno odmówić miejsca tak w sercu jak i na półce.

Jakub Karczyński

PS Gdyby ktoś jakimś cudem nie poznał, to informuję, że autorem obrazu ilustrującym ten wpis jest Zdzisław Beksiński.
  

02 grudnia 2018

BAUHAUS CZYLI 40 LAT MINĘŁO

Wrocław przywitał nas chłodnym wiatrem i stalowym niebem, tak charakterystycznym dla tej pory roku. Aura nie zachęcała ani do spacerów, ani tym bardziej do zwiedzania miasta. Nie odstraszyło nas to jednak przed małym rekonesansem po sklepach płytowych, wszak prawdziwy kolekcjoner nie przepuści żadnej okazji. Przeszywające zimno nie mogło się jednak równać z chłodem jaki miał powiać wieczorem ze sceny klubu A2. Zimne dźwięki wyjęte z czterdziestoletniej historii Bauhausu miały skuteczne schłodzić nasze rozgrzane od emocji serca. Długa kolejka do wejścia uspokoiła mnie tak względem dobrej frekwencji jak i tego, że nie jestem jedynym dziwakiem, który lubi takie dźwięki. Przekrój wiekowy był naprawdę dość znaczny, a sam klub szczelnie wypełnił się widzami na długo przed pojawieniem się gwiazdy wieczoru. Jako przystawka do dania głównego zaserwowano widzom grupę Desert Mountain Tribe, która to robiła co mogła, aby wywiązać się jak najlepiej ze swej roli. Jak na moje ucho radzili sobie całkiem nieźle prezentując interesującą syntezę post rocka z prog rockiem, choć w tamtym dniu serca mi jeszcze nie skradli. Zaciekawili jednak na tyle, żebym po powrocie skonfrontował swoje wrażenia koncertowe z tym co zarejestrowali w warunkach studyjnych. Muszę przyznać, że coraz bardziej wsiąkam w tę muzykę i z każdym kolejnym odsłuchem doceniam jej walory. Aby jednak uczciwie ocenić ich poniedziałkowy występ, musiałbym porządnie zagłębić się w ich twórczość więc na ten moment ograniczę się do sformułowania, że dobrze spożytkowali czas im podarowany. Supporty mają tę niewdzięczną rolę, że zazwyczaj traktowane są po macoszemu. Osobiście nigdy ich nie lekceważę bo niejednokrotnie odkrywałem w ten sposób interesującą muzykę (vide Promenade Cinema).  Desert Mountain Tribe z pewnością również dołączy do tej listy.

Występ Petera Murphy zaplanowany pierwotnie na godzinę 21 rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem. Czas oczekiwania "umilała" nam muzyka Marlene Dietrich, która to podziałała na mnie w sposób wysoce usypiający. Składam to na karb zmęczenia podróżą bo przecież i takie dźwięki znajdują w mym sercu swoją przystań. Muzyka ta nie była jednak dziełem przypadku choć podejrzewam, że wykorzystywana była częściej podczas solowych występów Petera, który przecież w swym dorobku ma nagranie wprost odnoszące się do tej wybitnej niemieckiej artystki - Marlene Dietrich's Favourite Poem. Publiczność kilkukrotnie próbowała wywołać zespół na scenę i w końcu za którymś razem się udało. Światła przygasły, a na scenie pojawiła się wreszcie gwiazda wieczoru. Poza Peterem Murphy, Davidem J. skład uzupełniali Mark Gemini Thwaite (gitara) oraz perkusista z Nowego Jorku, którego personaliów jednak nie zdołałem zapamiętać. Z kolei Mark Gemini Thwaite to postać dość znana w środowisku. Wystarczy wspomnieć, że współpracował z takimi wykonawcami jak Spear Of Destiny, Tricky, Gary Numan czy The Mission. Z tymi ostatnimi zarejestrował w latach dziewięćdziesiątych dwa albumy, które jednak okazały się dalekie od tego czym zachwycał nas przed laty The Mission. Wspomógł on też grupę przy reaktywacji i nagrywaniu płyty "Aura" (2001), a ostatnimi czasy najął się u Petera Murphy. Gra on nie tylko koncerty, ale i występuje na jego płytach. W poniedziałkowy wieczór godnie zastąpił Daniela Asha odtwarzając jego partie gitarowe.

Koncert rozpoczął się od prezentacji nagrań z debiutanckiego albumu grupy. Na pierwszy ogień poszło Double Dare, In The Flat Field, które wyrwały mnie z marazmu i dały nadzieję na naprawdę fantastyczne widowisko. Peter Murphy władczo przechadzał się po scenie skupiając na sobie całą uwagę odbiorcy. Choć włosów na głowie mniej, głos wciąż ma mocny i hipnotyzujący. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo bowiem zespół postanowił odegrać niemal w całości swój debiutancki album. Podobnie jak Tomek Beksiński ja również nie należę do specjalnych admiratorów tejże płyty. Owszem, początek albumu robi wrażenie, ale im dalej w las tym robi się dziwniej i niestety nudniej. Na "In The Flat Field" (1980) zespół nie bierze jeńców i tak też było na poniedziałkowym koncercie. Szaleńczy głos Murphy'ego doprawiony jazgotliwą muzyką mógł zmęczyć co niektórych słuchaczy. I kiedy już zacząłem spisywać koncert na straty, ze sceny zaczęły w końcu napływać bardziej przyjazne dźwięki. Gdy surowość i szaleństwo debiutu pozostały już za nami, można się było w końcu rozsmakować w tym bardziej klimatycznym obliczu Bauhausu znanym z płyt "The Sky's Gone Out" (1982) czy "Burning From The Inside" (1983). Tą nieprzyjazną aurę przełamało nagranie Kingdom's Coming i od tego momentu repertuar wskoczył już na właściwe tory i upewnił mnie w przekonaniu, że nie przyjechałem tego dnia do Wrocławia na darmo. Nie miałem specjalnych oczekiwań, chciałem tylko zobaczyć ten legendarny zespół i poczuć emocje towarzyszące temu występowi. Tę wyjątkową mieszankę szaleństwa i grozy, która przenika człowieka do głębi.


Wyobrażałem sobie, że będzie tak jak w filmie "The Hunger" znanym u nas pod tytułem "Zagadka nieśmiertelności". Każdy kto widział ten obraz doskonale zapewne pamięta sekwencje z początku filmu, gdzie David Bowie wraz z Catherine Deneuve rozglądają się po klubie w poszukiwaniu świeżego pożywienia. Nie szukają jednak zapiekanek czy hot dogów lecz ludzkiej krwi, w której to będą mogli zatopić swa wampirze kły. Owa sekwencja przerywana jest obrazem Petera Murphy'ego wyśpiewującego zza krat hymn wszystkich wampirów jakim jest nagranie Bela Lugosi's Dead. I choć we Wrocławiu krat nie było to i tak do końca życia zapamiętam chwilę gdy Peter Murphy wśród kłębów dymu wciela się w rolę wampira. Nie, nie. On się nie wciela, on jest wampirem. Każdy kto widział jak unosi kołnierz swej niezwykle finezyjnej marynarki i zanurza się w scenicznym dymie, musiał uwierzyć, że oto przed nami zmaterializował się prawdziwy wampir. W dniu urodzin Tomka Beksińskiego miało to również swój inny wymiar dodający temu wydarzeniu pikanterii. Tak sugestywny występ podziałał nie tylko na moją wyobraźnię, ale i utwierdził mnie w przekonaniu, że warto było się tu zjawić choćby tylko po to, aby wysłuchać i zobaczyć ten jeden utwór. Jednak skłamałbym gdybym powiedział, że resztę występu można było sobie odpuścić. Co to, to nie. Stracilibyśmy w ten sposób prawdziwe perełki z repertuaru grupy jak choćby Burning From The Inside, Silent Hedges, Kick In The Eye no i przede wszystkim She's In Parties, The Passion Of Lovers. Jeśli pamiętacie, to w lipcu sporządziłem listę pięciu utworów bez, których nie wyobrażałem sobie tego koncertu. Z owych pięciu nagrań wybrzmiały cztery z nich. Zabrakło tylko Who Killed Mr. Moonlight no, ale widać nie można mieć wszystkiego. Miłym akcentem było za to sięgnięcie do albumu "Go Away White" (2008) i kompozycji Adrenalin, na którą szczerze mówiąc w ogóle nie liczyłem. Jak dla mnie najmocniejszy punkt tamtej płyty, a przy okazji swoista rekompensata za nieobecność tego jednego nagrania. Istny koncert życzeń, a jeśli komuś było jeszcze mało to na bis otrzymał Telegram Sam z repertuaru T.Rex oraz Ziggy Stardust wykonywanego w oryginale przez Davida Bowie. Na tym też zakończył się ten spektakl szaleństwa i grozy. Widzowie poczęli przemieszczać się w kierunku wyjścia uprzednio zabierając z szatni swoją garderobę i zagłębiali się w listopadową, zimną noc. Księżyc odprowadzał ich wzrokiem, a my idąc za ich przykładem także opuściliśmy gościnne progi klubu A2. I choć nie wybrzmiało tego wieczora Who Killed Mr. Moonlight to i tak wychodziłem w poczuciu satysfakcji i spełnienia. Może jeszcze będzie kiedyś okazja zanurzyć uszy w tym księżycowym blasku, a tymczasem jak przystało na porządnego wampira zamknę już to wieko trumny i udam się na zasłużony odpoczynek. Dobranoc.

Jakub Karczyński

PS Doszły mnie słuchy, że nagłośnienie, a może raczej realizacja dźwięku pozostawiała sporo do życzenia. Osobiście ani ja, ani mój kolega Paweł nie odnieśliśmy takiego wrażenia. Może po prostu zajęliśmy dobre miejsca dzięki czemu słyszeliśmy wszystko czysto i klarownie. Może wokal mógł być odrobinę głośniej, ale to tylko taka moja sugestia. Żadnych większych przeto uwag nie wnoszę.

PS2 Wyczytałem przed kilkoma dniami na profilu Petera Murphy'ego, że odwołał on kilka ostatnich koncertów w Niemczech ze względu na zatrucie pokarmowe jakiego tam doznał. Walczył ze swoim organizmem dzielnie jednak lekarz nalegał by zaniechał koncertowania na pewien czas. Mieliśmy więc ogromne szczęście bo naprawdę niewiele brakowało byśmy to my obeszli się smakiem.

25 listopada 2018

PAMIĘĆ JEST WIECZNA

Zastanawiałem się czy rozpoczynając ten wpis nie skorzystać z oklepanej formułki w brzmieniu  Gdyby żył, w poniedziałek obchodziłby swe sześćdziesiąte urodziny, jednak w tym przypadku te słowa nie mają w pełni zastosowania do osoby, o której słówko poniżej. Tomasz raczej nie przywiązywał wagi do urodzin i z tego co mi wiadomo, nie obchodził ich w żaden szczególny sposób. Ot dzień jak co dzień. Na szczęście nie zawodzili i nie zawodzą jego słuchacze, którzy rok rocznie wspominają postać Tomasza Beksińskiego. Nie inaczej jest w tym roku. W poniedziałek nie warto oddalać się zbyt daleko od radioodbiornika bowiem gdzie jak gdzie, ale w radiowej Trójce chyba nie zapomną o tych okrągłych urodzinach. Na pewno nie zapomni Piotr Stelmach, który już w piątek zapraszał na swoją poniedziałkową audycję o godzinie 14:00, która to w całości zostanie poświęcona pamięci Tomka. Z kolei w "Wieczorze płytowym" w radiowej Dwójce prowadzący sięgną po album, który nierozerwalnie kojarzy się się postacią Tomka Beksińskiego. To, album, który swego czasu uratował mu nawet życie, wyciągając go z jakiegoś zakrętu życiowego. "Floodland" (1987), bo o nim mowa, to płyta, którą uważa się za szczytowe osiągnięcie Sióstr Miłosierdzia choć nie brak też i głosów odmiennych. Nie zmienia to jednak faktu, że "Floodland" to najbardziej dopracowane dzieło i zarazem najbardziej epickie w całej ich dyskografii. Nie sposób nie docenić też rozmachu jak i zmysłu kompozytorskiego, który sprawił, że do dziś dnia niejeden zespół grający gotyckiego rocka składa swe modły w murach tej świątyni. Tomek był zafascynowany tym zespołem do tego stopnia, że nie tylko zjawił się na wrocławskim koncercie Sióstr jak i w hotelu, w którym zatrzymała się grupa, ale i namówił swego znajomego do wydania ich biografii choć ten nie był zbytnio przekonany do tego pomysłu. Pisałem już o tym przed dwoma laty więc nie ma sensu się powtarzać. Jeśli ktoś jest zainteresowany tym tematem to odsyłam do wpisu "Jego kocia wysokość".

Po niemal trzydziestu latach od wspomnianego koncertu, do Wrocławia przybywa inna mroczna postać. Może nie tak ważna dla Tomka jak Andrew Eldritch, ale z pewnością nie bez znaczenia. Wystarczy przypomnieć sobie opis czeskiego koncertu grupy Bauhaus, gdzie Tomek z przejęciem i dramaturgią opisywał całe to misterium. Tak moi drodzy, jutro we Wrocławiu zjawi się sam Peter Murphy. Ojciec chrzestny gotyckiego rocka choć sam zainteresowany raczej odżegnuje się od tego tytułu. Faktem jednak jest, że utwór Bela Lugosi's Dead jego macierzystej formacji, okrzyknięto pierwszym gotyckim utworem i nic już tego nie zmieni. Murphy pojawi się w towarzystwie swego dawnego kompana Davida J. Połowa Bauhausu to wprawdzie nie cały Bauhaus, ale skoro nie ma szans na pełną reaktywację to należy się cieszyć z tego co jest. Pewnie, że chciałbym zobaczyć cały zespół w komplecie, ale emocje jakie wywołuje we mnie jutrzejszy koncert są nie mniejsze od tych, które towarzyszyłyby mi, gdyby to we Wrocławiu zjawił się pełny skład. To co jeszcze podnosi temperaturę tego jutrzejszego wydarzenia to fakt, że odbędzie się ono równo w sześćdziesiąte urodziny Tomka Beksińskiego. Cóż za fenomenalny zbieg okoliczności, który sprawia, że podskórnie zaczynam odczuwać jakąś mistyczną naturę tego dziwnego splotu zdarzeń. Rozsądek podpowiada, że to zwykły przypadek, ale w taki dzień jak dziś, dopuszczam do siebie i taką ewentualność, że palce maczał w tym sam Tomasz "Nosferatu" Beksiński. Nasz wielki, nieobecny solenizant.

Jakub Karczyński
 

16 listopada 2018

DOBRANOCNY OGRÓD

Są takie płyty, które najlepiej smakują w określonych okolicznościach. Jeśli pewne warunki nie zostaną spełnione, można nie dostrzec ich walorów. Mało tego, można je zupełnie zignorować. Wpuścić jednym uchem, a wypuścić drugim i nawet się nie zorientować, że mieliśmy do czynienia z czymś naprawdę wyjątkowym. Dziś, gdy za oknem szarość rozgościła się na nieboskłonie, nasłuchiwaliśmy sobie całą rodziną albumu "Spoon And Rafter" (2003) brytyjskiej grupy Mojave 3. Jakże dobrze się tego słuchało, tak jakby jego zawartość stanowiła idealne dopełnienie dnia. Jakby muzyka wpadła w odpowiednie koleiny, które chronią ją przed niebezpieczeństwem wypadnięcia ze swego toru. Gdy te dźwięki sunęły niczym igła w rowku płyty, ja wpatrywałem się w zaokienny krajobraz i cieszyłem się tą chwilą, w myślach wykrzykując faustowską sentencję - chwilo trwaj, jesteś taka piękna. Bo jakże tu się nie radować, gdy się siedzi w ciepłym domu wraz z rodziną, a na zewnątrz wietrzna zawierucha gna obłoki po niebie. Lubię taką scenerię, zwłaszcza gdy towarzyszy temu wspaniała muzyka. Z pewnością jest nią szerokie spektrum dźwięków stworzone przez członków Mojave 3. Poboczny projekt muzyków Slowdive, okazał się nie mniej interesujący, niż dokonania ich macierzystej formacji. Ta niespieszna kraina dźwięków, oferuje relaks najwyższej próby. Leniwe melodie suną z gracją i dostojeństwem, czarując nie tylko melodiami, ale i klimatem. Jest coś magicznego w tej muzyce, że aż chciałoby się jej słuchać bez końca. Nie zliczę już dziś częstotliwości odtworzeń tego albumu lecz było tego naprawdę sporo. Nawet teraz kręci się ona w moim odtwarzaczu. Jeśli więc nie mieliście sposobności zapoznać się z twórczością tej grupy, to serdecznie zachęcam zajrzeć do tej krainy łagodności. Muzyka ta pomoże wam zrelaksować się po ciężkim dniu, jak i też być pomocna w usypianiu dzieci. Tak pięknych kołysanek próżno szukać na płytach dla dzieci. Dream pop przefiltrowany przez stylistykę country może zauroczyć na długie chwile jeśli nie na całe lata. Pora jednak kończyć dzisiejszy romans z tym albumem. Wskazówki zegara nieubłaganie zbliżają się ku godzinie duchów, a ostatnie dźwięki właśnie przed chwilą wybrzmiały z głośników. Na niebie księżyc zaległ na białej pierzynie więc czas pójść w jego ślady. Dobranoc.

Jakub Karczyński 

14 listopada 2018

MUZYKA JESIENNEGO CZŁOWIEKA

Jesień rozgościła się za naszymi oknami, a skoro tak, to pora sporządzić ranking pięciu płyt idealnych na tenże czas. Kto wie, być może stanie się to coroczną tradycją. Oczywiście chętnie zapoznam się też i z waszymi typami. Nie musi to być pełna piątka, może być ich mniej. Najważniejsze, aby była to muzyka bez, której nie możecie sobie wyobrazić jesieni. Ponura i przygnębiająca? A może energetyczna i żywiołowa? Od was tylko zależy co preferujecie o tej porze roku w głośnikach. Mnie najbardziej pasują te bardziej melancholijne tony stąd też taki, a nie inny dobór płyt. W tym roku postanowiłem, że wybiorę rzeczy nieco mniej oczywiste stąd też brak tu takich grup jak Joy Division, The Cure, Cocteau Twins czy Clan Of Xymox.
  
 
1. Cigarettes After Sex "Cigarettes After Sex" (2017)

Album, którego nie można pominąć, ani tej, ani żadnej innej jesieni. Tak brzmiałaby Lana Del Rey gdyby zamiast zapraszać do współpracy modnych raperów, poprosiła o pomoc członków niemodnej grupy Cocteau Twins. Cigarettes After Sex stworzyli niezwykle zmysłową i piękną płytę, którą to można jeść łyżkami i wciąż nie mieć jej dość. Dream pop najwyższej próby, rozgrzewający duszę co najmniej tak dobrze jak rum ciało wyziębionego wędrowca. Opatuleni tym dźwiękowym kocem spokojnie możemy zapomnieć o tym, że przed nam zima. Przy dźwiękach takiej muzyki, jesień nie ma prawa odejść. Zjawiskowy album. Do zatrzymania w sercu na lata, jeśli nie na całe życie.
 
 
2. Maximilian Hecker "Lady Sleep" (2005)

Dźwięki z tego albumu dotarły do mnie za pośrednictwem radia, tak samo jak płyta, którą to otrzymałem pocztą od redaktora Pawła Kostrzewy (nieodżałowany "Trójkowy Ekspres"). Muzyka zawarta na tymże albumie to kwintesencja subtelności, zmysłowości i piękna. Idealny podkład dźwiękowy tak na romantyczny wieczór jak i na jesienną słotę. Był taki czas, że niemal nie wyjmowałem jej z odtwarzacza chłonąc te dźwięki niczym gąbka wodę. I tylko żal, że po latach "Lady Sleep" pozostał wyłącznie rozrywką dla wtajemniczonych słuchaczy jednakże nic nie stoi na przeszkodzie abyście i wy dołączyli do tego grona. Czas ku temu najwyższy i odpowiedni.


3. Calla "Scavengers" (2001)

Jesienią czas płynie zdecydowanie wolniej. Nikomu nigdzie się nie spieszy. Jest wreszcie czas by z zadartą głową kontemplować poziom listowia w koronach drzew, budować kasztanowe ludziki jak i zacząć poszukiwania starego dziadka do orzechów. Można też wreszcie wygrzebać jakąś starą płytę, której nie słuchało się od stu lat, a która to dobrze nam się kojarzy z tą porą roku. Gdy zimny wiatr zaczyna wdzierać się w nasze dusze, zalecam otulić się dźwiękami płyty "Scavengers", która to spełnia rolę ciepłego, grubego koca, a może nawet i gorącej herbaty. Trudno nie ulec walorom tejże płyty gdzie intymna atmosfera podaje sobie ręce z niespiesznością.
 
 
4. Lloyd Cole "Easy Pieces" (1985)

Jesień nie musi jawić nam się jako ponura i melancholijna. Można na nią spojrzeć poprzez pryzmat ciepłego domu, w którym to spędzamy czas przy lekturze książki, podczas gdy za oknem szaleje zawierucha. Ogień w kominku, parująca herbata, nastrojowe oświetlenie wraz z muzyką z płyty "Easy Pieces" wykreują nam odpowiednią atmosferę do przeczekania tej nieprzyjaznej aury. Ciepły głos Lloyda Cole'a do spółki z bogato zaaranżowaną muzyką (w duchu country?) z pewnością przepędzą ciemne chmury tak z nieba jak i z duszy człowieka. Przestrzegam jednak by zbytnio nie tracić czujności bowiem melancholia atakuje tu w najmniej oczekiwanym momencie. Choć nikt jej nie zapraszał, ona przekracza próg naszego domostwa i chwyta człowieka mocno za gardło, że niejednemu może zabraknąć tchu. Nie myślę zdradzać tajemnic tego albumu więc niech każdy na własną rękę się przekona, w którym miejscu melancholia podkłada słuchaczowi nogę, aby wykonał on spektakularne salto.
   

5. Eyeless In Gaza "Back From The Rains" (1986)

Już samo zdjęcie okładki albumu potrafi urzec swym pięknem i trącić w nas strunę melancholijnej zadumy, ale dopiero nastawiając muzykę mamy szansę poczuć przyjemność płynącą z poznawania różnorodnych twarzy jesieni. Bywa ascetycznie i melancholijnie. Bywa też co nie zdarza się zbyt często w tego typu albumach dość radośnie i optymistycznie. Jakby nadejście jesieni było tak wyczekiwanym wydarzeniem, że aż  rozsadza autora od środka z tej radości. Jest ona tak wielka, że można się nią zarazić. Album dla wszystkich tych, którzy jesienią potrzebują zastrzyku pozytywnej energii.  

***

Ilość płyt, które można by zawrzeć w tego typu zestawieniu jest tak ogromna, że aż nietaktem jest ograniczać się wyłącznie do pięciu albumów. Myślę, że typując swoje ulubione płyty na jesień miałbym problem, aby zamknąć się i w liczbie pięćdziesiąt, ale tak to już jest kiedy płytoteka melancholią stoi.

Jakub Karczyński

29 października 2018

MADE IN POLAND - KULT (2018)

Gdy w 2017 roku Kult wydawał swoje koncertówki zatytułowane „Made In Poland”, nikt nawet nie przypuszczał, że rok później o swym istnieniu przypomni nam Made In Poland.  Żeby było śmieszniej, nowy album opieczętowali nazwą „Kult”. Można się uśmiechnąć pod nosem, ale gdy tylko nastawimy płytę w odtwarzaczu, zrozumiemy, że tak właściwie nie ma się z czego śmiać. Zimnofalowa estetyka jakiej hołduje Made In Poland nie dopuszcza nawet do świadomości czegoś takiego jak śmiech. No chyba, że jest to śmiech przez łzy. Tematyka tekstów jak przystało na cold wave jest odpowiednio ponura i przygnębiająca. Wynika to nie tylko z wymogów stylistycznych owego nurtu, ale i z faktu, że tematy, które zdawałoby się są już dalekim echem naszej przeszłości (totalitaryzm, zniewolenie jednostki, nacjonalizm), dziś znów zaczynają przybierać na sile i aktualności. Dzięki temu Made In Poland powraca do nas jako żywy twór z krwi i kości, a nie archaiczna skamielina, którą ktoś postanowił wydobyć z zatęchłego kufra. I choć dzisiejszy skład grupy dość znacznie odbiega od tego jaki znaliśmy z lat osiemdziesiątych (z oryginalnego składu pozostał Piotr Pawłowski i Artur Hajdasz), to daleki jestem od twierdzenia, że to z czym mamy do czynienia obecnie, to grupa Shipyard (bo to jej członkowie załatali luki personalne) odgrywająca numery Made In Poland. Co prawda może tak to wyglądać bowiem materiał jaki zaprezentowali na płycie "Kult", to rzeczy znane już z przeszłości* (co prawda pierwszy raz w wersji studyjnej), ale wierzę w to, że za jakiś czas otrzymamy w pełni premierowy materiał, który zachwyci nas tak samo jak rzeczy sprzed lat. To co najbardziej zdumiewa to fakt, że owa muzyka wciąż ma siłę i moc. Niedowiarkom polecam wysłuchać takich utworów jak Ku świetlanej, Papier z pieczątką oraz Oto wasz program. To wciąż szarpie duszę jak mało co w tym kraju. Jedyne czego można żałować to tego, że zabrakło tu miejsca dla nowych kompozycji bowiem chciałbym się przekonać co teraz zaprząta głowy muzyków. Dopełnieniem obrazu płyty są obcojęzyczne wersje, które jednak nie są w stanie zniwelować drobnego uczucia niedosytu. Jakby tego było mało, materiał na winylu pozbawiony został rodzimych wersji językowych, co osobiście uważam za niezbyt fortunne posunięcie. Album stracił w ten sposób na komunikatywności, co w przypadku takiej muzyki ma niebagatelne znaczenie. Made In Poland od zawsze najlepiej brzmiał po polsku. Nie ma co jednak kręcić nosem. Cieszmy się tym co mamy (a otrzymaliśmy naprawdę udaną płytę), bo kto wie ile lat przyjdzie nam czekać na kolejny album. Zanurzmy się więc w tej zimnej fali i dajmy się jej ponieść do miejsc gdzie w modzie jest tylko jeden kolor – szary. 

Jakub Karczyński

* Wersje koncertowe znajdują się na wydawnictwie "Martwy kabaret" z roku 2008.
 

21 października 2018

THE DANSE SOCIETY - SEDUCTION (1982)

Nazwa The Danse Society zaistniała dla mnie wraz z audycją Ireneusza Białka "Romantycy muzyki rockowej" poświęconej jak nie trudno się domyślić postaci Tomka Beksińskiego. Wśród wielu nazwy zespołów, które to wypromował nasz bohater pojawiła się również i ta. Wtedy nic mi ona nie mówiła, ale zapamiętałem ją by w stosownym czasie zapoznać się z ich twórczością. Pierwszym albumem jaki trafił do mych rąk był album "Heaven Is Waiting" (1983), który w mojej ocenie stanowi szczytowe osiągnięcie zespołu. Dziś jednak chciałbym wrócić do ich debiutanckiego wydawnictwa z roku 1982. Zespół zawiązał się w angielskim Barnsley, leżącym w południowej części Yorkshire. Miasto co prawda nie może pochwalić się zbyt wieloma grupami z kręgu moich zainteresowań, co nie znaczy, że nie wydało znaczących zespołów jak choćby Saxon. Wróćmy jednak do The Danse Society.

"Seduction" to debiutancki album grupy, który bardziej przypomina EP-kę, stąd też miłośnicy winyli zakupując to wydawnictwo w tymże formacie otrzymają tylko siedem kompozycji. Gdy porówna się je z tym co zawiera album w edycji kompaktowej to można aż przetrzeć oczy ze zdumienia. Wydawcy bowiem postanowili wzbogacić ten materiał także o wcześniej wydane single, dzięki czemu album zyskał na objętości. Więcej nie zawsze znaczy lepiej choć patrząc z kronikarskiego punktu widzenia mamy tu dość dobrze zilustrowane początki kariery The Danse Society. Zanim jednak zdecydowali się przyjąć tę nazwę działali przez kilka lat jako The Danse Crazy nie odnosząc jednakże większych sukcesów. Także późniejsze lata kariery trudno uznać za udane bowiem grupie nie udało się zainteresować swą muzyką szerszego grona odbiorców przez co po wydaniu albumu "Heaven Is Waiting" wytwórnia Arista zrezygnowała z dalszej współpracy. Nim to jednak nastąpiło zespół z mozołem wypracowywał swoje pierwsze utwory, w których to można odnaleźć echa muzyki Joy Division. The Danse Society nie byli jednak żadnymi nędznymi naśladowcami bezmyślnie odtwarzającymi patenty swych starszych kolegów. Surowość post punku barwnie rozświetlali dźwiękami syntezatorów dzięki czemu ich muzyka zyskiwała na wielobarwności. Do pełni szczęścia w przypadku albumu "Seduction" zabrakło nośnych melodii i zapamiętywalnych fraz więc nie ma co się dziwić obojętności słuchaczy. Tak na dobrą sprawę żadna z zawartych tu kompozycji nie zwraca na siebie większej uwagi. Brakuje tak zwanych lokomotyw, które byłyby w stanie pociągnąć ten muzyczny skład. Nie znaczy to, że album ten nie ma słuchaczowi nic do zaproponowania. Trzeba jednak uzbroić się w cierpliwość i zagłębić w ten mroczny, ale i fascynujący świat dźwięków. Sporo w tej muzyce niepokoju i dusznej atmosfery, która mam wrażenie dominuje nad wszystkim innym. Nawet melodie zeszły na dalszy plan przez co materiał ten stał się nieco mniej przyswajalny. Gdyby przyszło mi typować single z tego wydawnictwa byłbym w nie lada kłopocie. Trudno wyróżnić coś z tej jednolitej masy bowiem zawarte tu kompozycje są jak dobrze przystrzyżony żywopłot. Nic nie odstaje ani w górę, ani na boki. To co jednak jest zaletą w przypadku żywopłotu niekoniecznie jest nią w odniesieniu do muzyki. Postawiony jednak pod ścianą wskazałbym na Clock i We're So Happy jako na fragmenty, które jakoś tam zaczepiły mi się w pamięci. Nie przykładałbym jednak do nich szablonu idealnego singla bowiem utwory te z pewnością by się w niego nie wpasowały. Nie mają i nie miały one w sobie takiego potencjału, aby wedrzeć się na alternatywne listy przebojów ani tym bardziej zapętlić się komuś w głowie. Jeśli jednak nie szukacie w muzyce prostych rozwiązań, lubicie odkrywać ją krok po kroku to "Seduction" jest właśnie dla was. Znajdziecie tu dużo interesujących dźwięków prowadzących wprost na spotkanie z nieznanym. I choć gdzieniegdzie pobrzmiewają skojarzenia z Joy Division, Magazine czy Television to są to zaledwie niewielkie fragmenty, których możemy się uchwycić niczym koła ratunkowego. Reszta to skok na głęboką wodę więc albo szybko nauczymy się pływać w tej muzycznej toni albo pójdziemy na dno jak kamień. Bez szans na wynurzenie. 

"Seduction" jako album jest więc dziś bardziej kronikarskim zapisem tamtych czasów niż płytą, do której chciałoby się wracać. Może intrygować, ale raczej nie rozpali niczyjej wyobraźni. Warto jednak po nią sięgnąć, choćby po to by przekonać się jak wielki potencjał drzemał w tej grupie. Na tle wielu popularniejszych zespołów z epoki lat osiemdziesiątych, muzyka The Danse Society jawiła się wyjątkowo interesująco. I choć nigdy nie przebili się do pierwszej ligi to w kręgach gotycko post punkowych wciąż cieszą się poważaniem. Może nie stanowią za elementarz tego typu grania, ale kilka ważnych akapitów z pewnością zapisali w tej mrocznej księdze. 
    
Jakub Karczyński

02 października 2018

DOMYKANIE TRUMNY

Przeraziłem się nie na żarty, gdy usłyszałem w Empiku, że brak już biletów na koncert Petera Murphy. To miał być przecież mój najważniejszy koncert tego roku. Szansa by nadrobić to czego nie udało się zobaczyć przed laty. Okazja by znów odwiedzić Wrocław i odświeżyć znajomość z moim bardzo dobrym kolegą jeszcze z czasów licealnych. W jednej chwili te marzenia poskładały się jak domek z kart. W ostatnim desperackim odruchu rzuciłem się szukać biletów w otchłani Internetu. Jakaż była moja radość gdy okazało się, że informacje o wyczerpaniu się puli biletów to scenariusz, który na szczęście nie do końca przystaje do rzeczywistości. Owszem w Empiku biletów już brak, ale na stronie tego samego dystrybutora można zakupić je bez większego problemu. Widać każdy sprzedawca dostał swoją pulę do rozdysponowania. Nie namyślając się zbyt długo zakupiłem bilet by nie pluć sobie w brodę za jakiś czas, że oto znów zmarnowałem szansę na zobaczenie jak Bela Lugosi wychodzi z trumny. Czekam więc na dostarczenie mi przez sprzedawcę biletu i dopiero gdy będę miał go w swoich dłoniach poczuję ulgę i spokój na duszy. Sam koncert co prawda dopiero 26 listopada, ale już dziś zacieram gorączkowo ręce. Liczę, że w owej eskapadzie będzie towarzyszył mi mój kolega Paweł bo jak wiadomo we dwójkę zawsze raźniej. On co prawda nie siedzi w tego typu klimatach muzycznych tak głęboko jak ja, ale obiecał mi swoje towarzystwo. Jeśli to czytasz Pawle nie czuj się jednak do niczego zobligowany. Jeżeli w międzyczasie zmieniłeś zdanie to jak najbardziej zrozumiem i nie będę czynił wyrzutów. Miło by jednak było pojechać na ten koncert i zapisać kolejne strony wspomnień, do których będziemy powracać po latach. Cokolwiek by się nie działo, mnie tam nie może po prostu zabraknąć. Mam nadzieję, że występ spełni me oczekiwania i tym samym sprawi, że ponownie nabiorę ochoty na odkurzenie starych płyt Bauhausu jak i twórczości solowej Petera Murphy. Oby z takim samym entuzjazmem jak miało to miejsce przed laty, gdy dopiero zagłębiałem się w tej mrocznej toni.

Jakub Karczyński
 

26 września 2018

RZECZY Z KTÓRYCH WYROSŁEM

Nie jestem zbyt wielkim orędownikiem Facebooka. Uważam bowiem, że poza niewątpliwymi zaletami ma on całkiem sporo wad, z których największymi grzechami są jak to ujął Jerzy Stuhr w "Seksmisji" (1983) - permanentna inwigilacja, budowanie niezdrowych relacji międzyludzkich oraz nadmierne pożeranie naszego wolnego czasu. Zadajcie sobie pytanie czy to co zobaczyliście dziś na Facebooku było warte czasu jaki mu poświęciliście. Czy wzbogacił on jakoś wasze życie i uczynił je wartościowszym? Czy nie lepiej wziąć do ręki książkę zamiast czytać te wszystkie wklejki, które zapychają nam nasze mózgi nic nie znaczącymi informacjami. Niestety sam się na tym łapię, że zaglądam tam zbyt często choć przecież znalazłbym sto fajniejszych rzeczy do roboty.  Pcha mnie tam jakaś niezdrowa ciekawość, choć sam nie wiem co spodziewam się tam znaleźć. I chyba właśnie ta niewiadoma jest najbardziej ekscytującym aspektem tego wszystkiego choć gdy już nakarmię swoją ciekawość to stwierdzam, że owa strawa nie dość, że jakoś mało kaloryczna to jeszcze do tego średnio smaczna.

Czasem jednak trafiam tam na coś co mnie zaintryguje i da nawet do myślenia. Tak było w przypadku ostatniego wpisu jednego z moich ulubionych reportażystów. Mariusz Szczygieł ma niewątpliwe zasługi na polu budowania relacji polsko-czeskich, ale to o czym chcę tu napisać nie ma z tym nic wspólnego. Tym razem refleksja jaką podzielił się Pan Mariusz dotyczyła sztuki Zdzisława Beksińskiego. Stwierdził on bowiem, że malarstwo z okresu fantastycznego jakoś do niego nie przemawia gdyż jest ono dla niego zbyt czytelne i brak tam jakiejś autentycznej tajemnicy. Nie podzielam tego poglądu, ale szanuję jego zdanie. Nie to jednak przykuło moją uwagę lecz fraza o tym, że z Beksińskiego się wyrasta jak z fantastyki. Dało mi to nieco do myślenia bo choć z Beksińskiego jeszcze nie wyrosłem to z fantastyki już raczej tak. Nie czytam obecnie tego typu literatury choć filmy zdarzy mi się jeszcze obejrzeć. Pomyślałem sobie więc o rzeczach, z których już wyrosłem choć kiedyś zarzekałem się, że z pewnością tak nie będzie. Pierwszą rzeczą jaka przyszła mi do głowy to #długie włosy. Nie żeby wyłysiał, co to to nie. Mam na myśli to, że gdy człowiek jest młody zapuszcza sobie włosy by jakoś utożsamić się z muzyką jakiej słucha. Przychodzi jednak taki moment, że siadamy na fotelu fryzjerskim i pozwalamy je sobie ściąć. Godzimy się więc z tym, że pewne rzeczy zostają już za nami, a my bez zbędnego oglądania się za siebie ruszamy w dalszą drogę. Kolejną rzeczą, z której wyrosłem (dosłownie i w przenośni) to buty typu #glany. Nie zrobiłem tego jednak z dnia na dzień lecz modele wysokie zamieniłem na niskie by w pewnej chwili i je schować gdzieś głęboko w szafie. Oba te aspekty łączą się również z muzyką, a ściślej rzecz biorąc z #metalem, którego słuchałem w okresie dorastania. Dziś już również i z niego w większości wyrosłem i nie wracam zbyt często do rzeczy, które zaprzątały mi głowę w tamtym czasie. Podobnie sprawa ma się z #koszulkami z muzycznym logotypem. Wyjątkiem t-shirt Siekiery z okładką "Nowej Aleksandrii", który zachwyca mnie kunsztem swego wykonania. Reszta koszulek poszła w odstawkę. Po prostu uważam, że człowiek w pewnym wieku zaczyna wyglądać w tym groteskowo. Weźmy na przykład takich panów w średnim wieku z opiętymi na brzuchach koszulkami ich ulubionych zespołów, które zamiast podziwu wzbudzają we mnie raczej uśmiech politowania. Nie chodzi bynajmniej o to, że po czterdziestce wszyscy mają wbijać się w garnitury, ale pewne rzeczy zarezerwowane są dla nastolatków i niech tak pozostanie. Nie starajmy się udawać młodzieniaszków, którymi od dawna i tak nie jesteśmy. Pogódźmy się z upływającym czasem i dobierajmy garderobę względem wieku.

Czas w miejscu nie stoi więc i my jako ludzie nie zapuszczajmy mentalnych korzeni lecz rozwijajmy się, dojrzewajmy i cieszmy się tym dokąd prowadzą nas te nowe drogi. Nie ma sensu tkwić w jednym miejscu, skazując się tym samym na los muzealnego eksponatu, który może i ma jakieś walory, ale ni cholery nie można o nim powiedzieć, że koresponduje ze współczesnością.

Jakub Karczyński

PS Wpis ilustruje obraz "Grający w karty" autorem, którego jest Paul Cezanne. Uważny obserwator dostrzegł zapewne, że panowie w ręku zamiast kart dzierżą smartfony, które to domalował im południowokoreański ilustrator Kim Dong-Kyu. Postanowił on w ten sposób nieco odświeżyć i uwspółcześnić dzieła wielkich mistrzów malarstwa.

25 września 2018

JESIENNE TAJEMNICE

Za oknem jesień i to od razu w swej brzydszej odsłonie. Nie ukrywam, że liczyłem na jej przyjemniejszą twarz, przynajmniej jeszcze przez kilkanaście dni. Nie ma jednak co narzekać bowiem w tym roku aura była dla nas wyjątkowo łaskawa. Liczę, że podobnie będzie w przypadku nowych płyt, które ukażą się tej jesieni. Jakoś tak się utarło, że to właśnie o tej porze roku pojawiają się te najistotniejsze premiery płytowe. Być może ma to związek z tym, że albumy wydane właśnie w tym czasie mają większe szanse na wdarcie się do wszelkiego typu podsumowań rocznych aniżeli płyty wydane na początku roku, o których zapominamy po jakimś czasie. Obecność na takowych listach wiąże się nie tylko z prestiżem (większym lub mniejszym), ale i zapewne też z lepszą sprzedażą płyt, stąd też jak mniemam artyści celują raczej w terminy jesienne. Słuchaczom również powinno to odpowiadać bowiem to właśnie teraz jest najlepszy czas by słuchać muzyki. Wiosną i latem ludziom co innego zaprząta głowy więc muzyka siłą rzeczy schodzi na dalszy plan. Mnie to jednak nie dotyczy bowiem u mnie muzyka ważna jest przez cały rok. Stąd też staram się śledzić zarówno to co pojawia się na początku, w środku jak i na końcu roku.

O jednych premierach dowiadujemy się jednocześnie z wielu źródeł, a o innych wiadomości bywają niezwykle skąpe. Na szczęście w przypadku takiej grupy jak Dead Can Dance możemy być spokojni o to, że gdy tylko pojawi się ich nowa płyta to doniesie nam o tym zarówno Internet jak i pozostałe środki masowego przekazu. Zapewne już wszyscy wiedzą, że na drugi dzień listopada grupa zapowiedziała wydanie albumu "Dionysus". Nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę się go doczekać. Jeśli będzie choć w połowie tak udany jak "Anastasis" (2012) to już zacieram ręce. Nie ma drugiego takiego zespołu stąd nie powinno dziwić, że pomimo upływu tylu lat, każdy sygnał nadawany z obozu Dead Can Dance jest wyczekiwany niczym pierwszy dzień wiosny po długiej i srogiej zimie. Poza tym na horyzoncie brak znaczących premier płytowych, na które to ostrzyłbym sobie zęby. No może nie tak do końca bo wkrótce na rynku pojawi się Made In Poland oraz Riverside, ale i tak jest to niezwykle skromna reprezentacja. W tym roku jesień dość nieśmiało odkrywa przed nami swe sekrety, ale liczę na to, że wkrótce się to zmieni. Czymś w końcu trzeba się ogrzać w te długie jesienne wieczory.

Jakub Karczyński


13 września 2018

NIE WSZYSTKO ZŁOTO CO SIĘ ŚWIECI

Pisałem już swego czasu o muzycznych białych krukach, które to od lat staram się wytropić. Czasem zajmuje to nieco więcej czasu, ale radość z ich zdobycia za każdym razem jest tak samo wielka. Z piętnastu albumów z mojej prywatnej listy, udało zdobyć mi się już cztery z nich. Nie zawsze unikalność gwarantuje równie wielkie doznania muzyczne, o czym przekonałem się boleśnie już kilka razy. Niemniej sam proces mozolnego zdobywania kolejnych płyt jest równie fascynujący. Czasami gdy trwa to wyjątkowo długo moje wyobrażenia co do zawartości muzycznej albumu potrafiły obrosnąć takimi historiami, że sama płyta urastała do rangi Świętego Graala. Później następowało zazwyczaj rozczarowanie, które odbierało smak temu zwycięstwu stąd też postanowiłem zbytnio się nie nastawiać, nie oczekiwać więcej niż dany artysta jest mi w stanie zaoferować.

Gdy przed kilku laty odsłuchiwałem starą audycję Tomka Beksińskiego nie przypuszczałem, że natknę się na kogoś tak niezwykłego jak Toyah Willcox. Dźwięki tworzone przez Toyah wymykają się łatwej klasyfikacji bowiem można doszukać się tam i elementów typowego pop rocka, muzyki tanecznej, refleksyjnych ballad jak i nieco bardziej drapieżnej natury kierującej nasze myśli w stronę post punku. W młodości Toyah zresztą żywo interesowała się kulturą punk co wyjaśniałoby te naleciałości muzyczne. Jej twórczość idealnie komponuje mi się z artystką, o której wspominałem już na blogu jakiś czas temu. Mam na myśli Danielle Dax, której twórczość jest równie szalona i nieprzewidywalna. Stąd też albumy tych dwóch pań będą ze sobą sąsiadowały na mojej półce. Już zresztą to robią bo jakiś czas temu zakupiłem jej album "Dreamchild" (1994), z pięknym, monumentalnym nagraniem Tone Poem. Choćby tylko dla tej jednej kompozycji warto mieć na półce to wydawnictwo.

Płyta "Anthem" (1981), którą to pozyskałem przed kilkoma tygodniami dość długo pozostawała poza moim zasięgiem, choć okazji do jej zdobycia nie brakowało. Nawet teraz można ją kupić, ale mnie nie interesowały egzemplarze oscylujące w granicach 120 zł. Wolałem poczekać i przyczaić się na jakąś o wiele lepszą okazję. Cierpliwość i tym razem popłaciła bowiem ktoś postanowił pozbyć się tej płyty za bardzo rozsądne pieniądze. Edycja ogólnie dostępna to wznowienie z 1999 roku wraz z sześcioma dodatkowymi nagraniami. Pierwsza edycja miała tych bonusów tylko cztery, za to wśród nich jest jedno nagranie, którego nie ma na wznowieniu. Warto więc mieć obie wersje choć zdobycie tej pierwotnej jest dość karkołomne. Mnie póki co się to nie udało więc cieszę się tym co mam, ale gdy tylko nadarzy się odpowiednia okazja na pewno uzupełnię zbiory. Sama Toyah jest prywatnie żoną Roberta Frippa znanego jako mózg i najważniejszy element King Crimson. Muzycznie jednak małżeństwo stoi po dwóch stronach barykady. Nie przeszkadzało to im jednak w twórczej koegzystencji, mało tego, nagrali nawet wspólnie płytę "The Lady Or The Tiger?" (1986) nawiązującej wprost tytułem do głośnej powieści Franka R. Stoctona z 1882 roku. Historia to iście niezwykła więc posłuchajcie. Pewien król postanowił karać przestępców w dość niekonwencjonalny sposób. Stawiał delikwenta przed dwojgiem drzwi. Za jednymi czaił się wygłodniały tygrys, a za drugimi piękna kobieta, którą miał pojąć za żonę. Szanse powodzenia pół na pół. Pewnego dnia tenże król przyłapał młodego chłopaka na umizgach do swej córki. Bardzo mu się to nie spodobało więc postanowił poddać go owej próbie z dwojgiem drzwi. Nie wiedział jednak, że córce udało się poznać odpowiedź na pytanie gdzie znajduje się tygrys, a gdzie dziewczyna. Jednak zakończenie tej historii nie jest wcale takie jakiego byście się spodziewali. Otóż owa córka króla ma do wyboru albo stracić ukochanego na zawsze albo wtrącić go w ręce innej kobiety. Żadne z tych rozwiązań nie jest dla niej satysfakcjonujące. W jej wnętrzu ścierają się skrajne emocje, jednak w dniu próby daje dyskretnie znak ukochanemu, które drzwi ma wybrać. Młodzieniec otwiera drzwi i co w nich widzi? Nie wiadomo bo w tym momencie właśnie kończy się ta historia i pozostawia czytelnikowi pole do puszczenia wodzy wyobraźni. Przyznacie, że to ciekawe rozwiązanie może i w czytelniku wzbudzić dwojakie emocje. Współcześni autorowi nagabywali go o to by udzielił im odpowiedzi cóż takiego ujrzał młodzieniec za tymi drzwiami, ale za każdym razem byli odsyłani z kwitkiem. I słusznie bo czy owa historia byłaby tak ciekawa, gdyby autor zdecydował się na dopisanie dość konwencjonalnego zakończenia? No właśnie. Cały urok tkwi w tym niedopowiedzeniu. I to jest właśnie klucz do tworzenia niebanalnej sztuki, o czym część artystów zdaje się niestety zapominać.

Jakub Karczyński

03 września 2018

THE CULT - HIDDEN CITY (2016)

Ostatnim albumem The Cult, który zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie był "Beyond Good And Evil" (2001). Podobał mi się również "Born Into This" (2007), który jednak przez większość dziennikarzy i odbiorców został totalnie zmieszany z błotem. Do dziś zachodzę w głowę co było tego przyczyną bowiem zawierał on o wiele ciekawsze kompozycje niż o wiele cieplej przyjęty "Choice Of Weapon" (2012). Stąd też na nowy album The Cult czekałem z wielkimi nadziejami, ale i ze sporymi obawami. Nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. W jakim kierunku tym razem pójdą? Czy czymś zaskoczą? Sięgną po jakieś nowe środki wyrazu, a może wręcz przeciwnie, zaproponują nam swoje stare, sprawdzone patenty. Czy będą mieli jeszcze w sobie dostatecznie dużo sił by wznieść się jeszcze raz na szczyt, czy może obniżą swój lot niczym sępy nad padliną i osiądą w krainie zapomnienia? Nie ważne zresztą jaki kierunek obiorą, zabrzmią nowocześnie czy archaicznie, najważniejsze by znaleźli drogę do mojego serca.

"Hidden City" jest rzekomo zamknięciem trylogii zapoczątkowanej na "Born Into This", choć słuchając wszystkich tych albumów trudno dostrzec jakąś nić powiązań. Nie za bardzo wiadomo co miałoby spajać te płyty, bo raczej nie muzyka. Aby się tego dowiedzieć trzeba by spytać samego autora. Słuchając tego albumu, uderzyła mnie jedna myśl, która ma również zastosowanie do poprzedniej płyty. Jest energia, brakuje jednak momentami żaru i ognia. Być może to kwestia produkcji, która jakby nie było jest ważną częścią składową procesu nagrywania i która to potrafi wydatnie wpłynąć na jakość płyty tak na plus jak i na minus. Świetna produkcja potrafi dodać skrzydeł muzyce, kiepska może pogrzebać nawet najgenialniejszy materiał. Bob Rock to nazwisko, które znane jest chyba każdemu kto interesuje się muzyką. Człowiek legenda, człowiek instytucja, który maczał palce w niejednej produkcji i niejednokrotnie odmieniał oblicze danego wydawnictwa. Wspomnijmy choćby "Black Album" (1991) Metallicy jako album, na podstawie którego ustawiało się parametry sprzętu muzycznego. W przypadku "Hidden City" nie słychać, aby Bob Rock wspiął się na wyżyny swojego kunsztu. A przecież współpraca z The Cult to dla Boba nie pierwszyzna. Kręcił już przecież pokrętłami na pięciu ich albumach, w tym na chwalonym przeze mnie "Beyond Good And Evil" gdzie zrobił to naprawdę wyśmienicie. Owszem, poniżej pewnego poziomu nie schodzi, niemniej ta płyta nie brzmi tak jak mogłaby brzmieć. Naprawdę potężnie i z wykopem. Odnoszę wrażenie jakby energia zgromadzona na płycie nie mogła się uwolnić, wybuchnąć tak jakby tego człowiek oczekiwał. Aby upewnić się co do słuszności moich przypuszczeń, nastawiłem "Beyond Good And Evil" (2001), który wręcz kipiał energią i buchał ogniem. Mało tego, był na tyle bezbłędny jeśli chodzi o kompozycje, że do dziś robi wrażenie, choć od jego wydania minęło już siedemnaście lat. Nawet Ian Astbury śpiewał tam tak, jakby zależało od tego jego życie. Na "Hidden City" jakoś tego nie słychać. Częściej odnoszę wrażenie, że jego partie są jakieś takie wysilone i wymęczone. Od poprzedniej płyty widać co prawda duże zmiany na lepsze, zwłaszcza jeśli przyjrzymy się samym utworom, niemniej nie jest to jeszcze ten poziom co na "Beyond Good And Evil". Jeśli posłużymy się podziałem na dwie strony jak w przypadku płyt winylowych to zdecydowanie korzystniej wypada strona A. Album zaczyna się energetycznie wraz z pierwszymi dźwiękami Dark Energy, ale już tutaj słychać, że coś nie do końca udaje wyzwolić się ową energię. Czegoś tam ewidentnie brakuje. Przypomina to desperacką próbę krzesania ognia nieco już zawilgotniałymi zapałkami. Zapał do pracy jest, ale efekty niestety żadne. Na szczęście ten niedosyt nie trwa zbyt długo bowiem to czego zabrało Dark Energy z nawiązką otrzymujemy w No Love Lost. Spokojny początek może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z jakąś balladą, ale to tylko pozory bowiem The Cult dorzucają tu konkretnie do paleniska, które wreszcie zaczyna porządnie grzać. Podobnie w Dance The Night, które podtrzymuje tę dobrą passę i wlewa w moje serce nadzieję, że na The Cult nie warto jeszcze stawiać krzyżyka. I choć "Hidden City" nie jest ani albumem tak równym jak "Beyond Good And Evil", ani tym bardziej tak wybitnym, to jednak zawiera w sobie kilka naprawdę udanych kompozycji jak wspomniane wcześniej No Love Lost, Dance The Night  czy Avalanche of Light. Są też i takie, którym naprawdę niewiele zabrakło, aby dołączyć do tego grona. Najbliżej było w Birds Of Paradise.  które ma w sobie coś z klasycznego brzmienia The Cult, ale odnoszę wrażenie, że nie do końca udało oszlifować się ten diament. Zabrakło przysłowiowej kropki nad i, odrobiny magii, aby można było orzec, że to kolejny klasyk w repertuarze grupy. Niektóre fragmenty płyty zwyczajnie męczą czy to swoją topornością (G O A T) czy wokalizami Astbury'ego (Deeply Ordered Chaos). Zawodzi zwłaszcza końcówka płyty w postaci utworów Lilies, Heathens i Sound And Fury, które zamiast rozkwitnąć jak okładkowa lilia fundują nam spektakl obumierania i więdnięcia tejże rośliny. Po wybrzmieniu ostatniej nuty czuję raczej zawód i niespełnienie niż poczucie satysfakcji. W tej sytuacji samoistnie nasuwają mi się słowa piosenki Satisfaction The Rolling Stones, gdzie Mick Jagger śpiewa I can't get no satisfaction i to jest chyba najlepsza i najkrótsza recenzja tego albumu.

W ostatnich latach mój entuzjazm do muzyki The Cult nieco osłabł i jakoś nie potrafię rozniecić w sobie tego dawnego ognia. Zespół niby się stara, nagrywając dość regularnie kolejne albumy, ale żaden z nich jakoś nie skradł mego serca na tyle bym znów stał się ich gorliwym wyznawcą. "Hidden City" to krok w dobrym kierunku, ale gdyby co nieco w nim pozmieniać, inaczej wyprodukować mam wrażenie, że dałoby się tam wykrzesać jeszcze niejedną iskrę. Gdzie te czasy gdy człowiek płonął jak pochodnia przy takich utworach Rise, True Believers czy My Bridges Burn. Na "Hidden City" nie znalazłem zbyt wielu ich godnych następców choć obiektywnie patrząc nie jest to zły album. Zapewne znalazł sporo admiratorów zachwyconych czy to jego surowym brzmieniem czy to kompozycjami, ale mnie w tym gronie próżno szukać.

Jakub Karczyński
 

20 sierpnia 2018

JESIEŃ W SIENI

Wkraczamy właśnie w mój ulubiony okres roku jakim jest schyłek lata i początek jesieni. Lubię ten czas, gdy słońce grzeje już nieco mniej intensywnie, a w powietrzu pachnie jesienią. Jest w tym jakaś magia, coś czego nie da się do końca wytłumaczyć. To po prostu trzeba czuć. To tak jak z poszukiwaniem stacji radiowej. Kręcisz gałką raz w lewo, raz w prawo próbując uchwycić najczystszy dźwięk lecz czasem pomimo starań nie udaje się osiągnąć zamierzonego celu. Coś nie pozwala nastroić się na odpowiednią falę. I tak też jest z jesienią, której nie zrozumie nikt kto nie nosi w sobie odrobiny melancholii i autorefleksji nad przemijalnością tego świata. Lato to czas zabawy, beztroski, jesień to chwile gdy mierzysz się ze światem, analizujesz własną pozycję w czasie i przestrzeni. To także spojrzenie wstecz, do czasów dzieciństwa, do wszystkich tych pięknych chwil, które już za nami. To tęsknota do starego świata, którego w żaden sposób nie da się już odzyskać choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali. Tak właśnie widzę jesień. Piękną, mądrą i sędziwą. Wtedy to najchętniej zanurzam się w odpowiednio magicznej literaturze stanowiącej taki pomost między czasami dzieciństwa a współczesnością. Przed laty były to "Wichrowe wzgórza" oraz "Tajemniczy ogród". Sam jestem ciekaw co mnie czeka w tym roku. Może "Noce i dnie", a może serpentyny losu uplotą mi jeszcze inny scenariusz na tegoroczną jesień? Czasu pozostało niewiele więc warto już byłoby rozejrzeć się po domowej biblioteczce. 

Z pewnością nie będę miał takich dylematów w kwestii muzyki bo przecież moja płytoteka melancholią stoi. No może nie tak całkowicie, ale gdybyście zapytali moich znajomych o mój ulubiony typ muzyki to gwarantuję, że usłyszelibyście jedno słowo. Smęty. Słowo to w swojej wymowie mające wydźwięk pejoratywny trochę mnie drażni, bo przecież jak można używać go do opisywania muzyki dajmy na to takiego Dead Can Dance czy Breathless. Toż to trzeba być kompletnym ignorantem ze sporym ubytkiem słuchu, aby nie dostrzec piękna zawartego w tychże dźwiękach. Stąd też przestałem wdawać się w polemiki bowiem nie mam siły tłumaczyć komuś czemu coś jest piękne. Skoro sam tego nie widzi/słyszy to już jego problem. Nie wymagam, aby wszystkim podobało się to samo, ale pragnąłbym pewnej wrażliwości na dźwięki, refleksji nad tym co dociera do naszych uszu, a nie bezmyślnego odrzucanie muzyki tylko dlatego, że pierwsze dwadzieścia sekund nie spełniło naszych oczekiwań. Wiem, że świat wymaga od nas by działać szybko, ale ulegając tej pokusie automatycznie zgadzamy się na bylejakość, powierzchowność i pauperyzację kultury. Długo by tak można jeszcze wyliczać, ale ja nie o tym chciałem napisać lecz o muzyce, którą to listonosz doręczył mi w dniu dzisiejszym. Tak, będą to jesienne smęty, ale takie, że aż krew szybciej mi w żyłach krąży kiedy tego słucham. Albumy, o których mowa to dwa starocie (a jakże by inaczej) wygrzebane z lat osiemdziesiątych. Oba mają tego samego wykonawcę, którym to jest Peter Koppes. Ktoś kojarzy? Nie? To może dodam, że to wieloletni kompan Steve'a Kilbeya z The Church. Zdobyłem właśnie jego dwa solowe albumy, a mianowicie "Manchild & Myth" (1988) oraz "From The Well" (1989). Póki co posłuchałem tego pierwszego i jestem absolutnie urzeczony tym co na nim znalazłem. Jeśli i drugi utrzyma taki poziom to szykuje mi się przepiękna jesień. Kto by pomyślał, że poza regularnymi płytami The Church warto też zainteresować się tym co porabiali na boku pozostali muzycy. Zazwyczaj mało kogo interesują solowe kariery instrumentalistów i to już się chyba nie zmieni. A gdzie jest napisane, że są oni mniej zdolnymi twórcami niż wokaliści? Ano nigdzie, ale jakoś tak się utarło i ciężko z człowieka wyplenić  takie myślenie. Niemniej słucham tej płyty raz za razem i zacieram skrycie ręce na samą myśl jakie jeszcze skarby uda mi się wykopać tej jesieni.

Jakub Karczyński

PS Autorką tego przecudnego obrazu jest Beata Wilczewska, a zatytułowany jest on "Jesień w mieście". To tylko jeden z wielu obrazów, które warte są Waszych oczu. Zainteresowanych odsyłam pod adres https://www.pinterest.es/vilmagomezsavin/beata-wilczewska-polonia/, gdzie będziecie mogli nasycić się tymi obrazami pełnymi uroku i jesiennego ciepła. Sam chętnie przyozdobiłbym swój salon tymi dziełami, ale raczej nie mam co liczyć na spełnienie tego marzenia. 

19 sierpnia 2018

PRZESŁUCHANIE 11

Stojąc naprzeciw regałów z płytami, długo zastanawiałem się jakie albumy wytypować do kolejnej odsłony cyklu przesłuchanie. Niecierpliwie przebierałem palcami jak rewolwerowiec na kilka chwil przed oddaniem strzału. Uważnie lustrowałem potencjalnych przeciwników próbując wytypować tych najgroźniejszych i zarazem takich, którzy swoimi wyczynami zapisali się już w mej pamięci.  Trafienie musiało być celne, śmiertelnie celne bowiem z tego pojedynku żywo wychodzi tylko jeden. Po długich namysłach ustrzeliłem w końcu dwa albumy o odpowiednio chłodnym klimacie, aby ochłodziły nas w to upalne lato. Na pierwszy ogień idzie składanka...

LONELY IS AN EYESORE (1987)


Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie kojarzy wytwórnii 4AD i związanych z nią artystów to jest to najlepsza okazja, aby te braki nadrobić. Co prawda nie ma tu wszystkich artystów, którzy przewinęli się przez drzwi tej szacownej wytwórnii, ale i tak warto przyjrzeć się tej składance. Oprócz rzeczy oczywistych takich jak Dead Can Dance, Cocteau Twins czy This Mortal Coil spotkać można tu takie wynalazki jak Dif Juz, Wolfgang Press czy Throwing Muses i to chyba one najbardziej uatrakcyjniają to wydawnictwo. Nie mam tu bynajmniej na myśli, że to co oczywiste jest słabe, ale chyba każdy z nas lubi od czasu do czasu zanurzyć się w czymś nowym i nieznanym. Mnie najbardziej przypadło do gustu nagranie Cut The Tree wspomnianej grupy Wolfgang Press, mające w sobie coś z ducha Joy Division. Throwing Muses z kolei jakoś tak kieruje moje myśli w stronę Siouxsie & The Banshess choć obie grupy obracały się w nieco innej sferze dźwięków. Jeśli zaś chodzi o Dif Juz to spotkałem się z tym zespołem po raz pierwszy właśnie za sprawą owej składanki i do dziś dnia grupa ta stanowi dla mnie nie lada zagadkę. Jej instrumentalny, dość tajemniczy utwór każe przypuszczać, że nie znaleźli się tu przez przypadek. Chyba więc warto zainteresować się ich dorobkiem jak i odkryć uroki pozostałych grup. Jeśli pragniecie zanurzyć się w tym co było niegdyś kwintesencją wytwórnii 4AD to jest to odpowiednia płyta zarówno dla nowicjuszy jak i tych, którzy zasmakowali już w przetworach z tej piwnicy.

9/10
 

 SOVIET SOVIET "NICE" (2011)


Żeby nie było, że grzebiemy tu tylko w mega starociach sięgnijmy więc po coś bardziej współczesnego. Sama płyta ma co prawda już na karku siedem bitych lat, ale w żadnym wypadku nie brzmi archaicznie. Włosi z Soviet Soviet pomimo że czerpią pełnymi garściami z post punka to osadzają swoją muzykę bliżej alternatywnego rocka. Brrr. Alternatywny rock to etekietka tak pojemna, że można do niej wrzucić niemal wszystko. To niedookreślenie sprawia, że używanie jej jest kompletnie bez senu, bo przecież każdy będzie miał zupełnie inne skojarzenia. Niemniej skoro nikt nie wymyślił bardziej odpowiedniego określenia jesteśmy skazani na tę etykietę. W tym przypadku poprzez alternatywę rozumieć będziemy dźwięki generowane przez takie zespoły jak Interpol, Editors i tym podobne grupy. Soviet Soviet z pewnością nie można odmówić energii czy to w odsłonie koncertowej jak i studyjnej. Niemniej sama energia to nie wszystko. Jeśli brakuje dobrych melodii to choćby nie wiadomo co się na płycie działo, szanse, że mi się spodoba są naprawdę małe. "Nice" to podwójna EP-ka stanowiąca uzupełnienie dyskografii grupy, która może nie powala jakimiś niesamowitymi kompozycjami niemniej jest takim dobrym prognostykiem na przyszłość. Utwory oscylujące w granicach dwóch do trzech minut z pewnością nie są w stanie zanudzić słuchacza, jednak jak na moje ucho przydałoby im się nieco więcej urozmaicenia w postaci jakiś nieoczywistych dźwięków. Warto też byłoby rozszerzyć instrumentarium, aby muzyka nabrała nieco mniej surowych barw. Brak mi tu też dłuższych chwili oddechu dla słuchacza przez co możecie poczuć się nieco wymęczeni po wysłuchaniu tego materiału. Wrażenie może być takie jakby ktoś wrzucił was do pracującej betoniarki, gdzie zewsząd zalewa was szara, jednolita masa. Z tej też przyczyny materiał z EP-ki "Nice" proponuję potraktować jako ciekawostę, aby nie poczuć nadmiernego rozczarowania. Zdecydowanie ciekawsze rzeczy grupa prezentowała na swych późniejszych albumach i to od nich polecam zacząć przygodę z tym zespołem.

5/10

Jakub Karczyński

07 sierpnia 2018

DOM W OGNIU

W książce "Wierność w stereo" bohaterowie co i rusz wypytują się wzajemnie o pięć najlepszych płyt na różną okoliczność. A to spierają się o pięć najlepszych utworów z pierwszych stron winylowych albumów, a to o to jakie zespoły lub wykonawców należałoby rozstrzelać gdy wybuchnie muzyczna rewolucja i na tym też upływa im większa część dnia. Po ich prezentacji wykłócają się o swoje wybory tak, że wióry lecą. Chyba każdy z nas tworzył na swój użytek różnego rodzaju listy najlepszych płyt. Tworzenie ich to sprawa niezwykle mozolna i wręcz niemożliwa do wykonania. No bo jak tu wybrać dziesięć ulubionych płyt, gdy przesłuchało się ich kilka tysięcy. Przyznaję, że i ja kilkakrotnie mierzyłem się z tym tematem i do dziś dnia nie udało mi się stworzyć w pełni satysfakcjonującej listy. Niemniej gdyby ktoś zadał mi pytanie jaką płytę wyniósłbym z płonącego mieszkania to w tym wypadku nie miałbym najmniejszych wątpliwości. Aż sam się sobie dziwię, że mam tak jasno sprecyzowany cel bowiem wybrać z takiego ogromu płyt tę jedną jedyną to chyba nie lada sztuka. Choć jak teraz tak sobie o tym myślę to chciałbym ocalić jeszcze kilka innych albumów, niemniej gdybym miał szansę na wyniesienie jednej tylko płyty, w pierwszym odruchu wyciągnąłbym z półki "Twist Of Shadows" (1989) Xymoxów. Recenzowałem go jakiś czas temu i co ciekawe już wtedy wspomniałem o tym, że to album, który warto uratować z pożaru. Zupełnie tego nie pamiętałem i dopiero gdy odświeżyłem sobie owy tekst, z zaskoczeniem odkryłem ten fakt. Przynajmniej w tej materii jestem konsekwentny. Jak widać są jeszcze takie płyty, które wnikają człowiekowi głęboko w duszę i pozostają tam na zawsze pomimo zmieniających się mód i trendów. I to właśnie takie płyty warto kupować, choćby były stare i leciwe. Metryka nie jest przecież wyznacznikiem jakości. Szczerze mówiąc to zdecydowanie łatwiej jest mi wybrać kilka albumów z lat osiemdziesiątych, za którymi warto byłoby wskoczyć w ogień, niż zestawić taką listę w oparciu o płyty z minionej dekady. Wiem, że brzmi to jak narzekania starego ramola, ale co ja poradzę, że jakoś tak serce żywiej bije mi przy dźwiękach "Twist Of Shadows" Xymox, "Elizium" (1990) Fields Of The Nephilim czy "Legend" (1984) Clannad niż przy albumach z ostatnich lat. Oczywiście są chlubne wyjątki, ale i tak jakoś ich mało w porównaniu z tym co można wykopać z przepastnej dekady lat osiemdziesiątych. Jak to mówią co kto lubi. Mnie najbardziej smakuje muzyka z tamtych lat, ale bynajmniej nie zamykam się na to co nowe. Mało tego, ja wręcz łaknę podobnych doznań muzycznych, które zadadzą kłam stwierdzeniu, że to co najlepsze zostało już stworzone przed laty. Mam nadzieję, że jeszcze natknę się na albumy, za którymi warto będzie pójść w ogień.

Jakub Karczyński

28 lipca 2018

POŁAWIACZ PEREŁ

Co jakiś czas na łamach "Czarnych słońc" powraca temat nieodżałowanego periodyku muzycznego jakim był Zine. Ukazywał się on dość krótko bowiem zaledwie przez trzy końcowe miesiące roku 2004, ale po dziś dzień szukam w nim nowych inspiracji muzycznych. Świetnym pomysłem było publikowanie w każdym numerze około 50 płyt związanych z określoną myślą przewodnią. Towarzyszył im zawsze krótki opis, raz bardziej, raz mniej rozbudowany. Poza kilkoma znanymi albumami, przeważały rzeczy mniej oczywiste. Gdyby nie ten cykl, zapewne do dziś dnia nie poznałbym grupy Eyeless In Gaza i ich wspaniałego albumu "Back From The Rains" (1989), o którym to wspominałem we wpisie "Stara gazeta i perła lat 80'". Tam też zamieściłem więcej informacji o samej gazecie Zine. Żeby nie dublować tych samych treści odsyłam zainteresowanych czytelników do owego wpisu sprzed ponad czterech lat. Skoro wszystko zostało już napisane to dlaczego znów wracam do tego tematu? Otóż powód jest następujący. Udało mi się odkryć kolejną perełkę polecaną w cyklu "55 płyt na jesień". Wśród rekomendowanych albumów poza wspomnianą grupą Eyeless In Gaza czy opisywanymi niedawno Red House Painters znalazło się też miejsce dla formacji Mojave 3 i ich płyty "Ask Me Tomorrow" (1995). Nazwa dość tajemnicza, ale gdy wczytamy się w skład personalny, szybko okaże się, że to jednak nie aż tak tajemnicza grupa jak by się mogło wydawać. Otóż część jej członków tworzyło wcześniej formację Slowdive więc już chyba nie trzeba wyjaśniać jakiej muzyki możecie się tutaj spodziewać. Melancholijne ballady snujące się niczym poranna mgła nad doliną to perspektywa, która zapewne nie wszystkim będzie w smak. Dla części słuchaczy dźwięki tu zawarte mogą być zbyt smętne, ale nie mam zamiaru przekonywać nikogo na siłę do walorów owej płyty. Każdy kto ceni sobie piękno melancholii w muzyce, z pewnością doceni te dźwięki, a pozostali może kiedyś odkryją je dla siebie. Pieczątka z logiem 4AD powinna uwiarygodnić moje słowa, lecz owo logo nie elektryzuje już tak słuchaczy jak miało to miejsce w latach osiemdziesiątych. Muzyka wydawana przez tą wytwórnię na przestrzeni lat miała dość różnorodne odcienie i nie zawsze trafiała w mój gust. Na szczęście są jeszcze takie płyty obok, których nie mogę przejść obojętnie. Jedną z nich jest właśnie "Ask Me Tomorrow", która wprowadza mnie w taki przyjemny stan lekkiego odrętwienia, gdzie człowiek przygląda się światu bez większych emocji, tak jakby znajdował się gdzieś poza nim. Nabiera się wtedy odpowiedniego dystansu do otaczającego świata i to co wydawało się szczytem nie do zdobycia, okazuje się zaledwie większą górką. Mojave 3 kreują dość senną atmosferę, ale ileż w tym piękna. Aż strach się poruszyć by nie zburzyć tego nastroju. Muzyka ta z pewnością idealnie sprawdzi się jesienią, w czasie gdy natura pokaże nam swą brzydszą twarz. Gdy deszcz będzie smutno bębnił o szyby, gdy wiatr porwie do tańca zwiędłe liście, wtedy zaparzmy sobie dobrej herbaty, włącz "Ask Me Tomorrow" i przyklej nos do szyby. Gwarantuję, że wrażenia będą niesamowite.

Jakub Karczyński

18 lipca 2018

DOMY W KOLORZE KRWI

Pewnie już kiedyś o tym wspominałem, ale są takie płyty, przy których liście natychmiastowo więdną i opadają z drzew. I nie ważne, że jeszcze przed chwilą były zielone. Muzyka skutecznie wysysa z nich cały chlorofil i wysyła je na przymusową emeryturę. Czasami zdarza mi się natrafić na takie albumy, które obezwładniają słuchacza, hipnotyzują i zarazem odbierają całą energię życiową. Człowiek nie ma nawet sił, aby się przed tym bronić więc jedyne co można z tym zrobić to trwać w tym stanie zawieszenia, aż po kres tejże muzyki. Jako że w ostatnim czasie pogoda nieco nam się popsuła racząc nas niebem w kolorze stali, z którego to co i rusz sypią się ulewne deszcze, nie mam większych oporów by skonfrontować się z twórczością Red House Painters. Ich jedyny album jaki posiadam nie posiada tytułu, a jako, że w roku jego wydania zespół spłodził jeszcze jedno beztytułowe dzieło to dla ich odróżnienia nadano im nieoficjalne nazwy odwołując się do ich okładkowych zdjęć. I tak pierwszy z nich został nazwany "Rollercoaster" (1993), drugi zaś ochrzczono "Bridge" (1993). Mnie udało zdobyć się ten wcześniejszy, którym to zasłuchuję się od kilku dni. Płyta co prawda przeleżała w domu dobre pół roku nim na poważnie zająłem się jej zawartością. Nie jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna. Nie można jej słuchać nie poświęcając jej sto procent uwagi gdyż utonie ona w zalewie miejskiego zgiełku. Najlepiej słuchać jej nocami, kiedy domownicy w swoich łóżkach tulą głowy do poduszek. Wtedy to otwiera się przestrzeń dla takiej muzyki, gdzie każdy najdrobniejszy dźwięk ma szansę wybrzmieć w całej okazałości. Dopiero wówczas pojmiecie piękno tej muzyki, a w waszych głowach rozkwitną obrazy tworząc teledyski pełne subtelności i jesiennej zadumy. Mnie zwizualizował się następujący scenariusz.

Mężczyzna w średnim wieku opuszcza mieszkanie kierując swe kroki do samochodu. Kamera pokazuje zbliżenie ręki, która z kieszeni wyciąga kluczyki. Jako że akurat pada deszcz, mężczyzna podnosi kołnierz kurtki i przyspiesza kroku. Nim odjedzie rzuca ostatni raz tęskne spojrzenie w kierunku okien budynku lecz próżno szukać w nich czyjejś obecności. Ręka przekręca kluczyk w stacyjce, wycieraczki rozpoczynają swą pracę rozganiając coraz bardziej intensywnie padający deszcz. Samochód rusza i opuszcza miasto. Mknie przez peryferia po czym zanurza się w leśnych krajobrazach. Po chwili dociera do drewnianej chaty, która z uwagi na jesienną aurę sprawia wrażenie opuszczonej. Nasz bohater przekracza próg, zdejmuje kurtkę, zaparza herbatę i siada przy stole wpatrując się w zaokienną dal. Siedzi tak dłużą chwilę, aż orientuje się, że herbata już całkiem wystygła. Odstawia ją na bok po czym wstaje i rozpala ogień w kominku. Przechadza się po chacie przypatrując się różnym przedmiotom mającym związek z kimś niezwykle mu bliskim. Ogląda je przez dłuższą chwilę po czym zaczyna wrzucać je do kominka, jeden po drugim, aż przestrzeń staje się zupełnie anonimowa. Następnie idzie do samochodu, otwiera bagażnik i wyjmuje z jego wnętrza małe zawiniątko. Wraca z nim do chaty i pozostawia je na stole. Długo krąży wokół niego, aż wreszcie decyduje się je rozpakować. Naszym oczom ukazuje się pistolet oraz paczka naboi. Kamera opuszcza pomieszczenie, zostawiając tam naszego bohatera i wraca tą samą trasą do mieszkania, z którego wyszedł mężczyzna. Przenikamy przez drzwi i zagłębiamy się w jego wnętrzu. To co zwraca uwagę to puste ramki w korytarzu, z których ktoś powyjmował zdjęcia, kominek w salonie pełen ponadpalanych listów i zaproszeń ślubnych oraz wazony zwiędłych kwiatów przepasanych żałobnymi wstęgami. W centralnym punkcie salonu na stoliku pozostawiono obrączki, dwie świeżo ścięte róże i wysłużonego winylowego singla Joy Division z nagraniem "Love Will Tear Us Apart". Kamera robi zbliżenie jego ponurej okładki po czym obraz ulega zniekształceniu i gaśnie. Po chwili jednak wraca lecz zamiast wnętrza salonu oglądamy amatorski film z wakacji, na którym to widzimy naszego bohatera wraz z przyszłą żoną cieszących się pełnią życia. W pewnym momencie obraz zacina się, a na ekranie pozostają już tylko ich twarze zatrzymane w rozedrganym kadrze.

I tu kończy się ta historia zostawiając nas z kilkoma pytaniami i niedopowiedzeniami. Historia miłości, której nie dane było zaznać spełnienia. Niestety życie często pisze podobne scenariusze, nie pytając nas o zdanie jak i o to czy mamy ochotę w nich uczestniczyć. Na szczęście fortuna kołem się toczy, a życie to nie tylko smutek, ale i radość, której mam nadzieję nie zabraknie nam w najbliższej przyszłości. Póki co cieszmy się małymi rzeczami, na te duże z pewnością też wkrótce przyjdzie czas. Tymczasem wracam do nadrabiania muzycznych zaległości, które mniemam zniwelować nim nastanie jesień bo wtedy przysypią mnie nie tylko liście, ale i nowości płytowe, z których to znów przyjdzie mi się wygrzebywać miesiącami.

Jakub Karczyński