29 grudnia 2022

BUZZCOCKS - SONICS IN THE SOUL (2022)


Buzzcocks to niewątpliwie jeden z najważniejszych zespołów brytyjskiego punk rocka. Wymieniany jednym tchem obok takich sław jak Sex Pistols czy The Clash, wciąż nie składa broni. Wydali bowiem w tym roku swój dziesiąty album zatytułowany "Sonics In The Soul" (2022). Ktoś niezorientowany może podrapać się w głowę i zapytać jakim cudem tego dokonano skoro Pete Shelley zmarł przed czteroma laty. Ten fakt mógł w istotnym stopniu zaważyć na dalszej karierze grupy, jednak pozostali członkowie postanowili nie składać nazwy Buzzcocks do trumny. Takie działanie można postrzegać dwojako. Dla jednych będzie to jawne szarganie świętości i odcinanie kuponów od dawnej sławy, inni z kolei uznają pełnie praw jakimi obecnie włada Steve Diggle (w Buzzcocks od 1976 roku) do kontynuowania działalności. O tym czy krok ten był potrzebny czy też nie i tak ostatecznie zadecydują fani, którzy wydadzą osąd po zapoznaniu się z zawartością "Sonics in The Soul". Czytając niedawno dwie skrajnie różne recenzje, nie mam wątpliwości, że płyta ta nie będzie miała łatwego życia. Czy faktycznie zasługuje na tęgie lanie? Na to pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Zagorzali fani grupy z pewnością przytakną, reszta jeśli w ogóle zainteresuje się tą płytą być może doceni zmysł kompozytorski jak i całkiem niezłe melodie.

Panowie zaczynają z grubej rury i jak to się mówi nie biorą jeńców, strzelając co rusz wprost w nasze serca. Amunicji wystarcza na całą płytę, która jak przyształo na standardy punk rocka jest dość zwarta i zamyka się w niecałych czterdziestu minutach. Niech sobie ludzie mówią co chcą, ale jak dla mnie "Sonics In The Soul" daje radę. Jest wyjątkowo witalna, choć przecież nie nagrali jej żadni nastolatkowie. Co więcej, tej płyty się po prostu dobrze słucha. To taka kwintesencja rock & rolla nie roszczącego sobie praw do niczego z wyjątkiem dobrej zabawy. Jeśli zespół z takim stażem i po takich przejściach wciąż potrafi nagrać taką płytę, to chyba podważanie sensu jego istnienia mija się z celem. Posłuchajcie zresztą sami choćby takich utworów jak Senses Out Of Control, Manchester Rain czy You've Changed Everything Now i powiedzcie, że to nic nie warte popłuczyny. Mnie takie słowa nie przechodzą przez gardło bowiem od kilkunastu dni katuję ten album na okrągło i wciąż nie mam go dość. Dawno nie czerpałem z muzyki tyle radości, lekkości i energii co z najnowszego albumu Buzzcocks. Wchodzi jak nóż w masło więc stojąc w opozycji do wszystkich malkontentów zadedykuję im parafrazę pewnego tytułu. "Never Mind The Bollocks, Here's Buzzcocks". Swoją drogą byłaby to ciekawa sytuacja, gdyby w taki właśnie sposób zespół zatytułował swój kolejny album, odgryzając się tym samym swym antagonistom, odmawiającym im prawa do dalszej działalności. Właśnie tak, dość tych bzdur, posłuchajmy lepiej  nowych nagrań od Buzzcocks. Tym albumem grupa udowodniła, że dni tej szacownej kapeli wcale nie są jeszcze policzone. Jeżeli w przyszłości mają zamiar nagrywać takie płyty to mają moje błogosławieństwo. Gdybym miał typować najlepsze albumy tego roku, to z pewnością znalazłoby się tam miejsce i dla "Sonics In The Soul". Oby jak najwięcej tak witalnych i rześkich płyt wychodzących spod palców weteranów punk rocka w nadchodzących latach.

Nowa płyta Buzzcocks okazała się dla mnie jednym z największych tegorocznych zaskoczeń. Zakupiłem ją właściwie w ciemno, znając zaledwie jakieś strzępki nagrań. Nie miałem w związku z tym żadnych wielkich oczekiwań, ale coś nie pozwalało mi przejść obok tej płyty obojętnie. Miałem nosa, bo po jej odpaleniu w moim sercu eksplodował prawdziwie rock & rollowy granat. Tak trzymać panowie, tak trzymać.

 

Jakub Karczyński 

09 grudnia 2022

BLACK FRIDAY


Nie należę do osób, które podniecają się na myśl o promocjach stąd też coroczny black friday, który gdzieniegdzie ewoluował już w black week, nie przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Zamiast polować na promocje, wolałem pojechać sobie do stacjonarnego sklepu i poszperać w płytach CD i winylach. Co prawda w srebrzystych dyskach niczego ciekawego nie znalazłem, ale za to w winylach skarbów co niemiara. Zacznijmy od tego, że już sama zakładka cold wave/post punk miło połechtała mój muzyczny gust więc czym prędzej dałem nura w analogi. Gdybym miał nieograniczony budżet to z pewnością wyszedłbym ze sklepu obładowany płytami bo żał było zostawiać tam takie smaczki jak 1984 "Radioniebieskie oczy Heleny" (1991),  Tuxedomoon "Ship Of Fools" (1986), Julian Cope "World Shut Your Mouth" (1984) czy choćby New Order "Brotherhood" (1986). Zdecydowałem się jednak przygarnąć pod swój dach dwa inne tytuły. Pierwszy album to rzecz unikatowa biorąc pod uwagę fakt, że płyta ta nigdy nie została wznowiona na kompakcie przez co jej cena oscyluje w okolicach 70 euro. Reds bo o nich mowa, wydali swój debiutancki album zatytułowany "Changing Colours" w 1991 roku. Zespół stworzyli: Rafał Olbrychski, Roberta Ochnio (Tubylcy Betonu) oraz Piotr Kokosiński, który był realizatorem technicznym grup 1984 i Blitzkrieg. Do zespołu dołączył następnie Mariusz Majewski znany choćby z zespołu Kult. W takim oto składzie został zarejestrowany ich debiutancki album. Choć muzycy jako źródła swych inspiracji wskazywali na takie grupy jak The Cure, The Smiths czy U2, to jak na moje ucho, nie korzystali oni zbyt nachalnie z dorobku tych utytułowanych zespołów. Gdzieniegdzie słychać pewne wpływy U2, ale nie ma tu mowy o kopiowaniu ich stylu. Reds poruszają się po obszarach zarezerwowanych dla rockowej alternatywy choć ich muzyka określana jest też terminem "nowa fala". Osobiście skłaniałbym się bardziej za etykietą rock alternatywny z elemantami nowej fali. Mniejsza zresztą o etykietki wszak ostatecznie i tak liczy się muzyka, a ta jest nad wyraz dobra. Może nie rzuca na kolana, nie wwierca się w głowę, ale ma w sobie to coś sprawia, że chce się do niej wracać. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł reedycji tego albumu bowiem chcąc go posłuchać z fizycznego nośnika, skazani jesteśmy na wysłużego winyla wyszperanego gdzieś z drugiej ręki. Skoro wznowiono debiut Rendez Vous oraz Variete, udało się też przywrócić do żywych Jezabel Jazz i Blitzkrieg, to co stoi na przeszkodzie by wydać Reds? Z pewnością nie tylko ja czekam na taki ruch wydawniczy. Czy się doczekamy? Czas pokaże.

Drugi winyl, który wrócił ze mną tego dnia do domu, to album "Homosapien" (1981), za który to odpowiada Pete Shelley. Ten zmarły w 2018 roku wokalista grupy Buzzcocks na swym solowym poletku mógł niejednego zszokować swymi ciągotami do muzyki elektronicznej. Zaskoczeniem mógł być zwłaszcza album "Homosapien", który bez skrępowania uderzał w new romantic, a Pete spoglądał na nas z okładki, ubrany w biały garnitur. Bardziej przypominał tu Bryana Ferry niż punkowego buntownika. Chyba nie takiego anturażu spodziewalibyśmy się po wokaliście Buzzcocks. Takie to były jednak czasy i nie czynię z tego zarzutu bowiem nigdy nie podchodziłem zbyt ortodoksyjnie do muzyki. Uważam, że artysta ma prawo pójść w takim kierunku w jakim uzna za stosowne. To jego wybór. Nam może się to podobać lub nie. Płyta "Homosapien" z pewnością warta jest uwagi, nie tylko jako zapis tamtych czasów, ale także przez wzgląd na to jakże odmienne oblicze Pete'a. Polecam posłuchać bo przecież zawsze istnieje choć cień szansy, że być może między wami jednak zaiskrzy. I tego Wam serdecznie życzę.


Jakub Karczyński

21 listopada 2022

EKSPLORACJA KRYPT


Muzyka to podróż. Najlepiej, gdy jest to podróż w nieznane. Dopiero taka wyprawa oferuje nam prawdziwe spektrum emocji. Nie zawsze wrócimy z niej obładowani zachwytem, ale czasem wystarczy kilka ciekawych ujęć, które z czasem mogą rozpalić naszą wyobraźnię do czerwoności. Przepustką do takiej eskapady może okazać się nic nie znaczący drobiazg. Jakiś czas temu odwiedziłem sklep płytowy na poznańskim rynku. Wstąpiłem bez wyraźnego powodu, ale gdy już się tam znalazłem, to poczułem się w obowiązku by coś kupić, a nie być kolejnym oglądaczem, który zawraca głowę sprzedawcy. Przejrzałem więc zgromadzone tam asortyment, nie mając wielkich oczekiwań i nadziei. Nie chciałem kupować byle czego, a już na pewno nie muzykę, do której nigdy już nie powrócę. Jakież było moje zaskoczenie, gdy pośród płyt, znalazłem składankę "In Goth Daze" (1994). Szybki rzut oka na nazwy wykonawców upewnił mnie, że to właściwy wybór. Obok znanym mi nazw jak Bauhaus, Alien Sex Fiend czy Red Lorry Yellow Lorry pojawiło się tam kilka grup, które były mi całkowicie nieznane i to one najbardziej rozpaliły moją wyobraźnię. Czy mówią wam coś takie nazwy jak Clocks, Bone Orchard, In Excelsis, Ritual, Screaming Dead, Furyo czy Zero Le Creche? Nie martwcie się jeśli odpowiedzieliście przecząco. Mnie też w tamtym momencie nie otworzyła się w głowie żadna ścieżka skojarzeń i właśnie to była największa wartość tej kompilacji. Wyłożyłem więc pieniądze na stół i uwolniłem ten album z przestrzeni sklepowej. Słowo "uwolniłem" nie pojawiło się tu przypadkowo bowiem mam podejrzenia, że owa składanka spędziła tam co najmniej dwadzieścia lat. Trochę się więc na mnie naczekała. Mało brakowało, a nasza relacja tak szybko jak się zaczęła, tak błyskawicznie by się skończyła bowiem zostawiłem ten album na kontuarze w kawiarni, do której udałem się chwilę później. Na szczęście szybko się zreflektowałem i po chwili odzyskałem moją zgubę. 

"In Goth Daze" to kompilacja wydana przez Anagram Records będący oddziałem Cherry Red Records, który to w swym katalogu ma sporo interesujących płyt. Niniejsza składanka jak nietrudno się domyślić, oferuje nam zwiedzanie gotyckich krypt i muszę przyznać, że przy kilku z nich, warto zatrzymać się chwilę dłużej. Już początek płyty przynosi nam tyle emocji, że aż strach pomyśleć co będzie dalej. Na zachętę posłuchajmy pierwszych trzech wykonawców, a są to: Specimen w utworze Hex, Nico z nagraniem Vegas oraz Alien Sex Fiend i ich I Walk The Line. Jeżeli nie załapiecie tej fali, to dalej raczej nie macie czego szukać.  Osobiście uważam, że to prawdziwie mistrzowskie otwarcie. Nie dziwi mnie fakt, że Specimen i Alien Sex Fiend pojawiają się tu w nieco większej dawce niż inne grupy. Wśród mniej znanych nazw zwracam szczególną uwagę na grupy Clocks, Play Dead, Screaming Dead, Furyo a przede wszystkim na Zero Le Creche, która to stała się jednym z dwóch moich największych odkryć niniejszej składanki. Ich muzyka zawładnęła mną do tego stopnia, że zakupiłem sobie ich jedyną dostępną płytę jaką jest "Last Year's Wife - The Collection" (2008). Grupa ta nie miała szczęścia nagrać całego albumu. Jedyne co po sobie zostawiła to dwa single, stworzone z dwoma różnymi wokalistami oraz kilka niezrealizowanych kompozycji. Szkoda, że tak potoczyła się ich historia bo mieli zadatki na to by wypłynąć na szerokie wody. Podobnie potoczyły się losy zespołu Furyo, który to zauroczył mnie równie mocno. W składzie zespołu znaleźli się byli członkowie UK Decay, którym starczyło sił by stworzyć zaledwie dwa mini albumy. Całość po latach została zebrana na albumie "Furyo" (2007) wydanym przez Anagram Records w serii Goth Collectors Series. Polecam nadstawić uszu jeśli lubicie spędzać czas w ponurych i zimnych kryptach. 

 

Jakub Karczyński  

13 listopada 2022

KEITH LEVENE - POŻEGNANIE

John Lydon i Keith Levene

Dziś dotarła do mnie niezwykle smutna informacja. Zmarł Keith Levene. Muzyk tworzący pod tak znaczącymi szyldami jak The Clash czy Public Image Limited, odszedł od nas w miniony piątek. Gdy my obchodziliśmy Święto Niepodległości, Keith stawiał na ziemskim padole swe ostatnie kroki, otwierając szeroko drzwi do wieczności. Przekroczył je jeszcze tego samego dnia, przeżywszy 65 lat. Nie ma dobrej pory na umieranie, ale Keith odszedł zdecydowanie za wcześnie. Oficjalna przyczyna zgonu nie została podana do wiadomości publicznej lecz można podejrzewać, że pokonał go rak wątroby, którego zdiagnozowano u niego dwa lata wcześniej. Historia kończy tu swój bieg. Pozostały nam płyty, na których się udzielał, stąd też w najbliższych dniach powrócę do debiutu Public Image Limited, wsłuchując się ze szczególną uwagą w partie jego gitary. Polecam uczynić to samo, nie tylko by oddać mu hołd, ale by i docenić jego talent. 

 

Jakub Karczyński 

10 listopada 2022

THE CURE "A HEAD ON THE DOOR" (1985)


Gdy w 1979 roku pojawiła się na rynku płyta "Three Imaginary Boys" nikt chyba nie przypuszczał, że będzie to początek jakże fascynującej muzycznej podróży. Myślę, że nawet sam Robert Smith nie miał pojęcia w czym dane będzie mu uczestniczyć. Choć początki działalności zanurzone były jeszcze w estetyce punk rocka, to dość szybko okazało się, że The Cure nie będzie typowym przedstawicielem tego nurtu. Już ich debiut zdradzał ambicje tworzenia muzyki wychodzącej poza schemat trzech akordów. Kolejne płyty były tego najlepszym potwierdzeniem. Gdy Smith wraz z zespołem tworzyli podwaliny swej gotyckiej katedry, na którą to złożyły się albumy "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981) i "Pornography" (1982), atmosfera wewnątrz grupy zaczęła się zagęszczać. Po dotarciu do tak mrocznych rejonów kolejnym krokiem mógła być tylko droga jaką podążył Ian Curtis z Joy Division. Smith jednak nie czuł potrzeby robić z siebie rockowego męczennika i nie oczekiwał by prasa stawiała mu ołtarze, stąd też jedyną rozsądną decyzją było zawieszenie działalności The Cure. W tym czasie mógł przewietrzyć nieco głowę, rozgonić ciemne chmury i pomyśleć nad tym co dalej. Dla zabawy zajął się tworzeniem popowych melodii, które złożyły się później na płytę "Japanese Whispers" (1983). Dla fanów to musiał być niezły szok bowiem jednym ruchem Smith zniszczył swą gotycką katedrę, która stała się dla niego zbyt ciasna. Po czymś takim mogło wydarzyć się już praktycznie wszystko. Smith oczyścił sobie tym samym pole by zacząć pisać historię zespołu niemal od nowa. Nakreślił więc plan działania, który zakładał otwarcie muzyki The Cure na pop. Ten mariaż miał naprawdę małe szansę powodzenia, a jednak The Cure wyszli z tego pojedynku obronną ręką.

Na "A Head On The Door" (1985), Smith stworzył piosenki, które miały szansę zawalczyć o masowego słuchacza. Przykładem jest Inbetween Days rozpoczynający ten album, który stał się jednym z największych przebojów grupy, wykonywanym na koncertach do dziś dnia. Ten lekki i zwiewny utwór był niejako komunikatem wystosowanym do fanów, informujący ich o tym, że czasy zimnej fali minęły bezpowrotnie. Jeśli ktoś traktował płyty "Japanese Whispers" oraz "The Top" jako dzieła okresu przejściowego, to w przypadku albumu "A Head On The Door" mógł już pozbyć się złudzeń. Nowy kierunek zaordynowany przez Smitha miał być odtąd wyznacznikiem ich stylu. Współudziałowcem w tej zbrodni uczynił on także Tima Pope'a, który stworzył jedne z najbardziej niesamowitych teledysków w całej karierze The Cure. Lekkie, pomysłowe i przede wszystkim wyraziste. Stanowiły one jasny sygnał, że oto wychodzimy z mroku i wpuszczamy do gotyckich komnat nie tylko światło, ale i świeże powietrze. "A Head On The Door" zaprezentował słuchaczom całe spektrum barw i brzmień, których do tej pory próżno było szukać w repertuarze grupy. Czegóż tu nie ma? Z pewnością nudy. Śmiem twierdzić, że niemal każdy znajdzie tu fragment swej tożsamości muzycznej. Jest przecież bezpretensjonalny pop (Inbetween Days), muzyka pachnąca orientem (Kyoto Song) oraz słoneczną Hiszpanią (The Blood). Miłośnicy muzycznych dziwolongów także powinni być zadowoleni w końcu to właśnie tu znajdziemy Six Different Ways oraz Close To Me. Największe powody do radości mają z pewnością ci, którzy uwielbiają w muzyce eklektyzm. Siłą "A Head On The Door" są nie tylko melodie, ale i element zaskoczenia. Tu wydarzyć może się absolutnie wszystko. Smith tworząc tę płytę nie stawiał sobie żadnych barier, dzięki czemu powstało dzieło absolutnie wyjątkowe. Przy nagromadzeniu tylu różnych elementów, aż dziw bierze, że płyta nie rozchodzi się na szwach. Znać zręczne ręce krawca. Osobiście, z całego zbioru nagrań wyróżniłbym cztery utwory, które w mojej opinii są prawdziwymi perłami tego wydawnictwa. O Inbetween Days już wspomniałem więc nie ma sensu się powatrzać. Ten kawał zręcznie skrojonego popu broni się równie dobrze do dziś dnia. Z kolei Push wyróżnia się wspaniałym, instrumentalnym wprowadzeniem, dynamiką oraz niebanalną melodią, która wchodzi w głowę jak nóż w masło. Ogromnie się ucieszyłem, gdy zespół wykonał ten utwór na koncercie w Łodzi. Nie był to na szczęście jedyny fragmnet tej płyty bowiem tego wieczora wybrzmiało jeszcze A Night Like This. Za taki utwór w swym repertuarze niejeden zespół dałby się pokroić. I nie ma się czemu dziwić, bo to perfekcja w każdym calu. Dodatkowym atutem jest wspaniałem solo saksofonu, na którym zagrał Ron Howe z zespołu Fools Dance. W grupie tej udzielało się dwóch członków The Cure - Simon Gallup oraz Matthieu Hartley. Jeśli myśleliście, że to koniec atrakcji to jesteście w błędzie. Na koniec zespół zostawił tak zwaną wisienkę na torcie, w postaci nagrania Sinking, które to jak na moje ucho jest zapowiedzią tego, co miało wydarzyć się cztery lata później na albumie "Disintegration" (1989). Odnoszę wrażenie, że to również takie pocieszenie dla starych fanów, którzy wciąż myślami wracali do czasów mrocznej trylogii. To komunikat informujący, że The Cure wciąż ma w sobie ogromne pokłady smutku i melancholii, które teraz będą wyrażać się za pomocą nieco innych środków. Sinking to jedno z najlepszych zamknięć albumowch The Cure, a przecież wiadomo, że prawie każdą ich płytę wieńczył utwór wyjątkowy. Szkoda, że na przestrzeni lat kompozycja ta popadła nieco w zapomnienie. Odgarnijmy więc te pajęczyny i zdmuchnijmy kurz by wydobyć na światło dzienne jedną z najlepszych kompozycji The Cure. Nie przystoi przecież chować czegoś taki pięknego w szafie.

Albumem "A Head On The Door" grupa The Cure wróciła do żywych, stając się znów zespołem z krwi i kości. Zdefiniowali nim swoje nowe brzmienie oraz wyznaczyli kierunek rozwoju, który w następnych latach konsekwentnie realizowali. Robert Smith udowodnił tym samym, że jest nie tylko zręcznym kompozytorem, ale także liderem, który wie jak utrzymać swój statek na powierzchni. Na "A Head On The Door" zespół rozciągnął dopiero żagle, które nabrały pełni mocy wraz z ukazaniem się albumu "Disintegration". Czy zatem mamy traktować niniejsze wydawnictwo jako brudnopis? Na to pytanie nie da udzielić się jednoznacznej odpowiedzi. Bez "A Head On The Door" nie byłoby z pewnością "Disintegration" bowiem to właśnie tu można odnaleźć zalążki ich późniejszego sukcesu. Z drugiej strony wartość artystyczna kompozycji jest na tyle duża, że nie ma mowy o jakiś wprawkach czy szkicach. Ten album może był dopiero pierwszym krokiem, ale jak wiadomo, to od niego zaczyna się każda podróż.


Jakub Karczyński

31 października 2022

HAPPY HALLOWEEN


Cukierek albo psikus. Bauhaus albo Beyonce. Życie to nieustanne wybory jednak pamiętajcie, że z tylu różnych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle. Także don't worry, be happy. Happy Halloween 🎃

28 października 2022

THE CURE - ŁÓDŹ - 20 PAŹDZIERNIK 2022

Foto: P. Górkiewicz

Jesień w tym roku jest wyjątkowo piękna. Nie tylko za sprawą kolorowych liści czy dni wypełnionych słońcem, ale także dzięki polskim koncertom grupy The Cure. Zawitała ona do nas na dwa występy, z których pierwszy odbył się w Krakowie, a drugi w Łodzi. Do grodu smoka wawelskiego zbyt długa droga, ale Łódź od Poznania dzieli zaledwie 200 kilometrów więc wybór lokalizacji narzucił się niejako sam. Pozostało więc zakupić bilet, obmyślić środek lokomocji i ewentualny nocleg. Niestety od pewnego czasu rynek najmu mieszkań i hoteli zwariował. Gdy tylko jakiś znany zespół ogłasza swój przyjazd, ceny szybują w kosmos. Nagle okazuje się, że chcąc pojechać na koncert musisz wydać blisko tysiąc złotych co jest totalnym absurdem. Z tej też przyczyny postanowiłem wybrać się do Łodzi własnym autem. Podróż w dużej mierze odbywałą się arteriami autostrady do momentu, w którym nawigacja postanowiła pokazać nam "uroki" loklanych dróg. Koniec końców dotarliśmy z moim współtowarzyszem na miejsce. Do koncertu mieliśmy jeszcze nieco czasu więc poszliśmy pozwiedzać miasto. Nim się obejrzeliśmy wybiła godzina, w której to trzeba było zjawić się pod Atlas Areną. Rzutem na taśmę, ale udało się nam dotrzeć na płytę obiektu, na której to zebrał się już spory tłum ludzi. Dopchaliśmy się do stanowiska realizatora dźwięku i tam też zakotwiczyliśmy. Muszę przyznać, że Atlas Areana zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie i tylko pozostaje żałować, że włodarze mojego miasta nie wpadli jeszcze na pomysł, aby wybudować coś podobnego. Przecież usytułowanie na trasie Berlin - Łódź - Warszawa to wymarzona lokalizacji, aby ściągnąć do grodu nad Wartą największe światowe gwiazdy. Myślę, że to temat wart rozważenia.

Wróćmy jednak do Atlas Areny i wieczoru, gdy po jej scenie przechadzał się Robert Smith wraz z The Cure. Obecnie poza Robertem w skład grupy wchodzą Simon Gallup, Jason Cooper, Roger O'Donnell, Perry Bamonte i Reeves Gabrels. Na łono rodziny powrócił Bamonte, który pełni funkcje gitarzysty jak i klawiszowca. Co prawda na żadnej z tych pozycji nie było wakatów więc zastanawiam się po cóż Smithowi to wzmocnienie. Wiem, że od przybytku głowa nie boli, ale zastanawiam się czy aby nie jest to zapowiedź rychłych przetasowań w składzie? Czas pokaże. Nie ma jednak co narzekać bo tego wieczoru, zespół prezentował się wyśmienicie. Występ zaczęli od dźwięków burzy i nowego utworu jakim jest kompozycja Alone. Był to jeden z czterech nowych utworów, zwiastujących wydanie nowej płyty, która powinna pojawić się w niedalekiej przyszłości. Czekam na nią niecierpliwie bowiem moje nadzieje zostały niesamowicie rozbudzone. Każde z tych nagrań jest absolutnie niesamowite i coś czuję, że nowa płyta po kilkunastu chudych latach znów przyda należnego blasku tej zasłużonej formacji. Po tym jakże monumentalnym wprowadzeniu, płynnie przeszliśmy do Picture Of You, który to jest jednym z moich ulubionych utworów z albumu "Disintegration" (1989). Następnie przeskoczyliśmy do "The Head On The Door" (1985), z którego zabrzmiało A Night Like This, które ucieszyło mnie równie mocno. Szkoda tylko, że partia saksofonu grana jest przez gitarę bo bardzo lubię ten moment, gdy do głosu dochodzi właśnie ten instrument. Lovesong znów rzucił nas w objęcia "Disintegration", a ja nie mogłem wyjść z podziwu jak pięknie układa się ta setlista. Widzowie zgromadzeni obok chyba byli równie zachwyceni jak ja, bo żywo reagowali na każdy kolejny utwór. Nawet te nowe kompozycji, jeszcze przecież nie ograne, znalazły swoją ciepłą przystań w sercach i uszach słuchaczy. Nic dziwnego bowiem to kwintesencja stylu The Cure, przepełnionego melancholią, smutkiem, a nawet rozpaczą. Część z tych emocji znajdziemy także w And Nothing Is Forever, który choć piękny, podoba mi się nieco mniej od pozostałych premier, choć przecież i tak poszedłbym za nim w ogień. Świadczy to tylko o tym, jak wysoko zawieszono tym razem poprzeczkę. Jeśli ktoś tęsknił za czasami mrocznej trylogii, to również nie miał prawa narzekać bowiem zespół kilkukrotnie sięgał do tego repertuaru. Pojawił się więc Cold czy Strange Days, nie słyszany w Polsce od czasu koncertu na Torwarze. A przecież to nie koniec atrakcji. The Cure w podstawowym secie sięgnęło jeszcze po Play For Today, ale także nie zapomniało o płytach w rodzaju "Japanese Whispers" (1983) czy "The Top" (1984), z których to odkurzyli The Walk oraz Shake Dog Shake. Mnie najbardziej ucieszyło jednak nagranie Burn ze ścieżki dźwiękowej do filmu "The Crow". Od niego przecież wszystko się zaczęło. Moja droga do świata The Cure naznaczona była kruczymi piórami, stąd też niecierpliwie wyczekiwałem tych dźwięków. Bez nich, opuściłbym Atlas Arenę bardzo niepocieszony. Na szczęście obyło się bez przykrej niespodzianki. Od tego momentu mogłem już w spokoju delektować się koncertem, a było czym. Fascination Street przypomniało mi, że kiedyś niezbyt lubiłem ten utwór, a dziś nie wyobrażam sobie by pominąć go przy słuchaniu "Disintegration". Sporym zaskoczeniem była z kolei obecność Push z "Head On The Door". Czego jak czego, ale tej kompozycji się nie spodziewałem, a to przecież jeden z trzech moich ulubionych fragmentów tego albumu. Innego rodzaju zaskoczeniem było zagranie fragmentu z "Bloodflowers". Nie sądziłem, że zapędzą się w te rejony, szkoda tylko, że zagrali najmniej lubianą przeze mnie kompozycję jaką było 39. Kilka dni później w Pradze zabrzmiało The Last Day Of Summer i szczerze mówiąc, zazdroszczę im tego jak diabli. No cóż, nie można mieć wszystkiego, a przecież i tak otrzymaliśmy sporo, bo zanim dotarliśmy do finału części podstawowej, odbyliśmy jeszcze podróż nad głębokie, zielone morze (From The Deep Green Sea). Wersja studyjna wypada jednak nieco lepiej bowiem na koncercie gitara będąca siłą napędową tej kompozycji, została nieco zbyt mocno wepchnięta w tło. Ten drobny maknkament można było jednak grupie wybaczyć. Ostatnim akcentem przed bisami był Endsong. Ten długi, monumentalny utwór powinien wieńczyć najnowsze dzieło brytyjczyków. Czy tak będzie, przekonamy się kiedy płyta ujrzy już światło dzienne. To jeden z takich utworów, po którym nie trzeba już nic więcej dodawać, a wszelkie słowa zdają się być nie na miejscu. Po czymś takim naprawdę ciężko złapać oddech.

Foto: P. Górkiewicz

Przy burzy oklasków zespół opuścił scenę by powrócić na nią i znów zaczarować publiczność takimi utworami jak choćby przejmujący I Can Never Say Goodbye, odnoszący się do śmierci starszego brata Roberta. To właśnie w tym momencie wydarzyło się coś niezwykłego bowiem sala rozświetliła się lampkami telefonów i zrobiło się naprawdę nastrojowo. Nie był to jednak koniec atrakcji bowiem chwilę później znów odbyliśmy podróż po mrocznej trylogii, zaczynając od The Hanging Garden poprzez Primary, a kończąc na A Forest. W tym ostatnim, publiczność świetnie wywiązała się z obowiązkowego klaskania, dzięki czemu kompozycja ta nabrała dodatkowego waloru. W taki oto sposób zakończył się pierwszy bis.

Ostatnim akcentem tego koncertu był pakiet przebojów, którymi zespół pożegnał się z polską publicznością. Było więc nastrojowe Lullaby, cukierkowe Friday I'm In Love (jakże mogłoby go zabraknąć, wszak tego dnia był właśnie piątek), zwariowane Close To Me i prawdziwe killery w postaci Inbetween Days, Just Like Heaven oraz Boys Don't Cry. Warto nadmienić, że wszystkim utworom towarzyszyły piękne wizualizacje, które tylko dodatkowo wzmacniały emocje, jakie tego wieczora nagromadziły się w Atlas Arenie.

Po czternastu latach znów dane mi było stanąć oko w oko, z jednym z moich ulubionych zespołów. Występ na Torwarze nieco zakurzył mi się już w pamięci więc wyjazd do Łodzi był najlepszą okazją by dołożyć w głowie kilka nowych kadrów i emocji. Nieco obawiałem się tej konfrontacji bowiem od 2008 roku, zespół posunął się nieco w czasie. Smith będący wtedy tuż przed pięćdziesiątką, dziś jest już po sześćdziesiątce, ale wciąż ma w sobie te emocje co dawniej, no i głos, który świetnie opiera się upływowi czasu. To co jednak jest niezmienne to fakt, że polska publiczność wciąż kocha The Cure, o czym można było się przekonać tak w Łodzi jak i w Krakowie. Mam nadzieję, że nie była to ich ostatnia wizyta w naszym kraju, bo po tak niesamowicie emocjonującym koncercie, człowiek ma po prostu ochotę na więcej. Panie Smith, nie mówimy zatem żegnaj lecz do zobaczenia.

Jakub Karczyńśki


07 października 2022

APTEKA PANA SMITHA


Nie planowałem swojej wizyty w Łodzi w dniu 21 października 2022 roku. Wyszło jakoś tak spontanicznie. Pewnego dnia ta myśl po prostu zaświtała mi w głowie. Zapytałem sam siebie: A może by tak pojechać na koncert The Cure? Nie od razu udzieliłem twierdzącej odpowiedzi, ale już w tamtym momencie zapałałem entuzjazmem na myśl, że po czternastu latach znów będą mógł zobaczyć Roberta wraz z zespołem na żywo. Czas jednak w miejscu nie stoi i widać to zwłaszcza po fryzurze Smitha, która nigdyś emanowała witalnością, a dziś przypomina ptasie gniazdo, z którego to dawno już wymeldowali się lokatorzy. Głos Roberta również ma już najlepsze lata za sobą, ale w dalszym ciągu zachował jeszcze nieco swego blasku. Za dwa tygodnie osobiście przekonam się w jakiej jest formie bowiem przed chwilą odebrałem od listonosza skierowanie na badanie słuchu do doktora Smitha. The Cure mają już za sobą pierwszy koncert tegorocznej trasy. Z ciekawostek, warto odnotować fakt, że do zespołu powrócił Perry Bamonte stąd też skład liczy sobie teraz, aż sześć osób. Ujawnili też dwa nowe utwory, z nadchodzącej płyty. Kiedy jej premiera? Tego jeszcze nie wiadomo. Album miał pojawić się przed trasą, tak przynajmniej zapowiadał Robert, ale wiadomo jak to jest z jego zapowiedziami. Miejmy nadzieję, że do dnia premiery mamy już bliżej niż dalej bo ujawnione nagrania mocno zaostrzyły mi apetyt na resztę tego dania. Tak jak już kiedyś pisałem, nie wymagam od The Cure by nagrywali do grobowej deski. Zamiast trzech średnich płyt, niech stworzą jeden porządny album, którym zamkną usta malkontentom i postawią sobie tym samym pomnik trwalszy niż ze spiżu. Trzymam za to mocno kciuki bowiem nie ma nic gorszego jak rozmienić swój dorobek w finale na drobne.


Jakub Karczyński

26 września 2022

COPKILLER


Powracamy do grupy Public Image Limited, a właściwie do Johna Lydona, który jak się okazuje jest człowiekiem wielu talentów. Cofnijmy się jednak nieco w czasie, do wczesnych lat dwutysięcznych bo właśnie wtedy wpadła mi w ręce kompilacja muzyczna do filmu "Blair Witch Project" (1999). Nie przypuszczałem, że odciśnie ona w mej pamięci, aż tak trwały ślad. Artyści, którzy użyczyli swych nagrań na ową składankę byli mi poniekąd znani. Jednych kojarzyłem w większym stopniu, innych w trochę mniejszym. To co jednak było niczym postrzał w serce, to nagranie The Order Of Death, którym to zachwyciłem się do tego stopnia, że zapragnąłem zdobyć cały album z tą kompozycją. Dość szybko ustaliłem, że nagranie The Order Of Death stworzone przez grupę Public Image Limited pochodzi, z albumu "This Is What You Want...This Is What You Get" (1984). Od tego momentu zaczęły się gorączkowe poszukiwania. Pisałem o tym już przed laty więc nie ma co się powtarzać. Zainteresowanych odsyłam do tekstów: Public Image Ltd. "This Is What You Want...This Is What You Get (1984), Postpunkowa Retromania oraz Dojrzewanie. Koniecznie w tej kolejności. Uzupełnieniem tamtych historii będzie to co poniżej. W ostatnim czasie natknąłem się na kilka ciekawych informacji, które rozjaśniły mi nieco to i owo. 

Obejrzałem niedawno film "Zły policjant" (1983) [nie mylić z obrazem "Zły porucznik" (1992), w którym to również zagrał Harvey Keitel] bowiem w obsadzie dostrzegłem Johna Lydona. Pomyślałem sobie, że sprawdzę cóż to za obraz no i rzecz jasna zobaczę jak przed kamerą radził sobie nasz bohater. Film opowiada historię pary skorumpowanych gliniarzy, próbujących ująć mordercę, który za cel obrał sobie policjantów. Szybko okazuje się, że zamordowani stróże prawa nie byli zbyt kryształowymi postaciami, stąd też i nad głowami naszych bohaterów zaczynają gromadzić się ciemne chmury. Jeśli nie mieliście okazji obejrzeć tego filmu to serdecznie go Wam polecam jako świetną odtrutkę na współczesne kino przeładowane efektami specjalnymi. Tutaj liczy się przede wszystkim ciekawy scenariusz i świetna gra aktorska. Tylko tyle i aż tyle by stworzyć obraz, który pokazuje nam, że świat i ludzie nie są czarno biali. Nie zawsze da się oddzielić dobro od zła, bowiem nikt z nas nie jest tylko dobry lub tylko zły. Film świetnie lawiruje między tymi pojęciami, wodząc niejednokrotnie widza za nos. Nie jest to typowe kino kryminalne, ponieważ bardziej od pogoni za przestępcą, liczy się tutaj rozgrywka psychologiczna, w jaką wciągnięty zostaje nasz bohater. John Lydon świetnie wywiązał się ze swej roli, tworząc postać pełną niansów i sprawiając, że widz zastanawia się nad tym kto tu tak naprawdę rozdaje karty. 

Wróćmy jednak na właściwy tor, ponieważ za chwilę wszystkie klocki złożą się nam w jeden obraz. Otóż, po skończonym seansie, zagłębiłem się w poszukiwanie informacji o filmie. To co zwróciło moją uwagę to tytuł filmu, który co ciekawe występuje w pięciu różnych wersjach. Oryginalnym włoskim tytułem był "Copkiller (l'assassino dei poliziotti)", stąd też najczęściej spotkacie się z tytułem "Copkiller", ale czasem możecie też napotkać wersje zatytułowane "Corrupt", "Corrupt Liutenant" oraz "The Order Of Death". Tak też zatytułowana była powieść autorstwa Hugh Fleetwooda, na której to oparto scenariusz filmu. Zaskoczeni? Ja również, bowiem obecność Johna Lydona i książki "The Order Of Death", nie może być dziełem przypadku. Doszukałem się informacji, że to właśnie Public Image Limited, miał stworzyć oprawę dżwiękową do tego filmu. Prace ruszyły, ale z nieznanych powodów ktoś włączył grupie czerwone światło i proces ten gwałtownie wyhamował. Pałeczkę przejął legendarny twórca spaghetti westernów Ennio Morricone, który wywiązał się z powierzonego zadania całkiem nieźle, ale gdyby to John Lydon ze swą świtą dokończył dzieła, coś czuję, że lepiej uchwyciłby ten specyficzny nastrój filmu. Niewykorzystaną muzykę stworzoną przez Public Image Limited, wydano półoficjalnie na albumie "Commercial Zone", a w 1984 roku utwór The Order Of Death, który bezpośrednio nawiązywał do tego filmu, znalazł się na albumie "This Is What You Want...This Is What You Get". W napisach końcowych możemy usłyszeć kompozycję Tchaikovski's Destruction, która to w ogóle mi się nie skleja z jego finałem. O ileż lepiej brzmiałby w tym miejscu The Order Of Death, nadający temu zakończeniu odpowiedniej dramaturgii. Ktoś zdecydował jednak inaczej, a nam nie pozostaje nic innego jak tylko pogodzić się z tym faktem. Ten drobny mankament nie zmienia jednak mojej dobrej opinii o samym filmie. Jeśli macie wolną chwilę, zachęcam do jego obejrzenia i podzielenia się swoją opinią w komentarzach.

 

Jakub Karczyński

23 września 2022

LONG GOODBYE. GOODBYE MARK


Smutno kończyć dzień natykając się na informację o śmierci współzałożyciela grupy The Opposition. Nie byłem na to w żaden sposób przygotowany więc tym większy przeżyłem szok, gdy zakominikowano mi, że Mark Long przegrał walkę z rakiem. Nie miałem świadomości, że zmagał się z tą paskudną chorobą. A przecież jeszcze niedawno cieszyłem się z odręcznie napisanej kartki dołączonej do płyty "Hope" jaką otrzymałem od zespołu. Jeśli dobrze rozczytuję podpis to należy on właśnie do bohatera niniejszego wpisu. Żałuję, że nie dane będzie mi już wybrać się na ich koncert. Pozostaną nam wyłącznie płyty, na których to możemy doświadczyć kawałka tej magii. W kontekście śmierci Marka tytuł ostatniego albumu nabiera nowego znaczenia. 

Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak pokłonić się i podziękować Markowi za wszystie piękne chwile, które dane mi było przeżyć w towarzystwie jego muzyki. Z pewnością będę często do niej wracał, tak w nadchodzących dniach jak i w późniejszym czasie. Wielka szkoda, że wraz z jego śmiercią historia The Opposition definitywnie kończy swój bieg. 

 

Jakub Karczyński

15 września 2022

OKIEM KOLEKCJONERA


Ostatnie dni mojego urlopu postanawiam wykorzystać na odwiedziny jednego z najbardziej niesamowitych miejsc w moim mieście. Jest ono na tyle piękne i unikalne, że zachwycą się nim nie tylko miłośnicy płyt. Zlokalizowane jest w arkadowych podcieniach pod adresem Stary Rynek 52B, a jego skarbów strzegą niezwykłe drzwi. Ciężkie, masywne i sprawiające, że uchylając je masz wrażenie jakbyś wchodził do jakiegoś skarbca lub świątyni. Jako że na poznański Stary Rynek docieram około 10:30, drzwi te jeszcze są zamknięte. Uchylą się wraz z wybiciem przez ratuszowy zegar godziny jedenastej. Wrześniowa aura zachęca do spacerów więc grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Obchodzę sobie zatem okoliczne uliczki podziwiając lokalną architekturę, ale też znajduję czas by zajrzeć do księgarni bo poza muzyką kocham też książki. Wizyta w takim miejscu jak zwykle pozbawia mnie poczucia czasu, stąd też wychodzę z niej po jakiś czterdziestu pięciu minutach. Póki co z pustymi rękami, ale jeszcze tam powrócę. Pierwszeństwo ma jednak sklep płytowy. Gdy docieram pod wskazany adres w progu wita mnie właściciel. Na tym niewielkim metrażu zgromadzono tak niebywale dużo płyt, że piętrzą się one po sam sufit. Wszystko jednak jest elegancko ułożone co niewątpliwie ułatwia poszukiwania. Moja uwaga skupia się jednak na niewielkim wycinku przebogatego asortymentu bowiem chyba jeszcze nie dojrzałem na tyle by pójść w jazz czy klasykę. Przeglądam więc płyty z rockową i elektroniczną alternatywą. Rozsiadam się na podłodze i sukcesywie wyciagam płyty by móc zobaczyć ich okładki. Przeglądanie ich po grzbietach jest zajęciem dość karkołomnym i męczącym bowiem część płyt zlokalizowana jest przy kontuarze, a reszta dość blisko ziemi. Albumy, które tam zamieszkują, pamiętają z pewnością lata dziewięćdziesiąte. Świadczą o tym nie tylko wyblakłe metki, ale i kwoty na nich nadrukowane. Jeśli przypomnicie sobie ile w tamtym czasie kosztowały płyty CD to nie powinny was zdziwić ceny oscylujące między 70, a 130 zł. Wiele z tych wydawnictw jest już dziś niedostępnych na rynku więc tym bardziej warto uważnie przejrzeć zawartość sklepowych półek. Choć ceny zakonserwowały się tak samo dobrze jak owe płyty, to w niektórych przypadkach zapłacicie i tak dużo mniej niż byście zrobili to na Discogsie. Wszystko zależy od dostępności danego wydawnictwa. Im mniej egzemplarzy na rynku tym więcej złotówek trzeba wysupłać z portfela. Mnie udało znaleźć się coś, czego próżno już szukać na Allegro, a na wspomnianym Discogsie za ten album trzeba zapłacić w najlepszym wypadku 90 zł plus koszt przesyłki, a ten do najniższych przecież nie należy. W poznańskim "Fripp Sklep", zapłaciłem za płytę "Room Of Lights" (1986) Crime + City Solution niespełna 50 zł. Pamiętam, że w nieistniejącym już periodyku "Zine", wytypowano go jako jedną z pięćdziesięciu płyt najlepszych do słuchania jesienią. W komentarzu do tego albumy napisano: Najlepsza płyta zimnej, bluesowo-postpunkowej kapeli Micka Harveya i Rowlanda S. Howarda, związanych z Birthday Party i The Bad Seeds. Na pewno nie ma na tej płycie hitów. Za to jest zbiór ballad i taka gotycka strzelistość, że można nią sobie żyły podcinać. A z katakumb w tle przebija się jazgotliwa, nie taka znów przyjemna bluesowa gitara. Ta płyta to czysta depresja jak "Closer" czy "In The Flat Fields".  Jak widać warto więc odwiedzać takie miejsca, skoro mają one w swej ofercie płyty, które z pewnością śnią się po nocach niejednemu kolekcjonerowi.

 

Jakub Karczyński

11 września 2022

DOM BEZ KLAMEK


Mam w swych zbiorach płyty, których słuchanie to wręcz czysta przyjemność. Mam też takie, które pozwalają wątpić w zdrowie psychiczne ich twórców. Tak na dobrą sprawę powinienem je czym prędzej usunąć z kolekcji by nie narażać na szwank swego zdrowia psychicznego. Dlaczego tego nie robię? Sam nie wiem być może już zainfekowałem się tym szaleństwem i powinienem poprosić o zawinięcie mnie w biały kaftan. Coś może być na rzeczy skoro zdecydowałem się przygarnąć kolejnego pensjonariusza. Przed laty, gdy posłuchałem tej płyty, powziąłem decyzję, że nie chcę mieć z nią nic do czynienia. Podobnie wyglądała sprawa z płytą "Burden Of Mules" grupy Wolfgang Press, która wręcz wyparowała z rynku. Gdy przed laty mogłem ją kupić nie zrobiłem tego, a teraz trzeba zapłacić za nią jakieś horendalne pieniądze. Na szczęście w przypadku płyty "Flowers Of Romance" Public Image Limited, udało się ją zdobyć za bardzo przyzwoite pieniądze. Dodatkowo cieszy fakt, że to stara edycja, która uchowała się u kogoś w idealnym stanie.

Gdy tak sobie jej dzisiaj słuchałem, naszła mnie taka myśl, aby sporządzić listę płyt, których zakup powinien być konsultowany z lekarzem lub farmaceutą. Jedną z nich mam w swoich zbiorach, pozostałym dwóm nie udzieliłem zgody by zasiliły one szeregi mojej płytoteki. Przyjrzyjmy się im zatem z bliska. Na pierwszy ogień idzie legendarny już album Lou Reeda.

1. Lou Reed "Metal Machine Music" (1975) - uznawany za najgorszy album w dziejach muzyki, składający się ze sprzężeń gitarowych, tworzących wszechogarniający hałas. Nie wiem czy znalazł się jakiś śmiałek, który dał radę wysłuchać go do końca, ale jeśli tak, to gratuluję samozaparcia.  Krytyk muzyczny Billy Altman napisał o nim, że to "dwupłytowy zestaw składający się wyłącznie z niszczącego uszy elektronicznego szlamu, gwarantującego oczyszczenie każdego pomieszczenia z ludzi w rekordowym czasie”. Jakby tego było mało, płyta ta w formie winylowej posiadała tak zwany zamknięty rowek przez co muzyka ta nigdy się nie kończyła. Jeśli Lou Reed chciał tym albumem komuś zajść za skórę to mu się udało. I to jeszcze jak. Co by nie mówić to absolutny top, w kategorii płyt, których nie da się słuchać. Po czymś takim wszystko brzmi już jak niewinny słodki pop. No może za wyjątkiem twórczości Diamandy Galás.

2. Diamanda Galás "The Litanies Of Satan" (1982) - ten niespełna półgodzinny album może stanowić za śmiałą konkurencję w stosunku do albumu Lou Reeda. Zamiast gitarowego zgiełku otrzymujemy jednak nawiedzony głos Diamandy, od którego aż włos się na skórze jeży. Jeśli jakaś płyta może przerażać, to ten album wywiązuje się z tego ze sporą nawiązką. Absolutnie straszna rzecz. Dosłownie i w przenośni. 

3. Public Image Limited "Flowers Of Romance" (1981) - płyta może nie tak radykalna w wyrazie jak "Metal Machine Music" czy "The Litanies Of Satan", acz nie pozbawiona genu szaleństwa. Nagrano ją w oparciu o dość skromne środki wyrazu artystycznego bowiem prym wiodą tu loopy perkusyjne i głos Lydona. Reszta instrumentów jak choćby fortepian, saksofon czy bas, stanowią zaledwie za dodatki. Keith Levene opisał ją jako „prawdopodobnie [...] najmniej komercyjną płytę kiedykolwiek dostarczoną do wytwórni płytowej”. Zapomniał chyba o płycie Reeda, ale nie zmienia to faktu, że album "Flowers Of Romance" to dość twardy orzech do zgryzienia, z którym nie każdy słuchacz sobie poradzi.

Z pewnością każdy z nas mógłby dopisać tu jeszcze sporo takich pozycji, które to stawiają słuchaczowi zaciekły opór. Co ciekawe, zapewne część z tych albumów byłaby poddana burzliwej dyskusji bowiem to co dla jednych stanowi za sufit, dla innych jest zaledwie podłogą. I to jest właśnie piękno muzyki, której nie da się zdefiniować w sposób zero jedynkowy, stąd też jesteśmy skazani na nieustanne spieranie się na argumenty chcąc dowieść swoich racji. Choć nie ma to większego sensu to i tak ochoczo rzucamy się do tej walki z wiatrakami.

 

Jakub Karczyński

04 września 2022

HANDFUL OF SNOWDROPS - HOPE

Handful Of Snowdrops wydało właśnie wirtualnego singla, którego to możecie zakupić za pomocą platformy Bandcamp. Singiel zatytułowany Hope ma postać wirtualną, ale niech nie martwią się miłośnicy płyt bowiem jest szansa, że w przyszłym roku otrzymamy nowy album zatytułowany "Tu me crois la marée et je suis le déluge". Nie przywiązujcie się jeszcze do tego tytułu bo ma on póki co postać roboczą. Jak zapowiedział Jean-Pierre, nowy album ma być wypełniony długimi, nastrojowymi kompozycjami o progresywnym charakterze. Singiel Hope został wytypowany by sprwdzić jak wielkie jest zainteresowanie muzyką Handful Of Snowdrops. Jeśli sprzedaż okaże się zadowalająca wtedy z pewnością możemy liczyć na więcej dźwięków sygnowanych tym logiem. Trzymam zatem kciuki by fani stanęli na wysokości zadania. Ja ze swej strony także postanowiłem dorzucić parę groszy choć dobrze wiecie, że pliki to nie jest moja ulubiona forma słuchania muzyki. W tym wypadku zrobiłem wyjątek bowiem liczy się sama akcja wsparcia, no i rzecz jasna nadzieja na nową płytę, którą z przyjemnością postawię na półce. Tak więc jeden chętny już jest, a myślę, że znajdzie się jeszcze trochę takich szaleńców, którzy dadzą HOS na tyle duże wsparcie by nowe nagrania przybrały bardziej materialną formę. Jeśli nie jest wam obojętna taka muzyka to dajcie znak, że jesteście i czekacie. Zakup singla to koszt około 20 zł, ale możecie też wpłacić więcej do czego serdecznie zachęcam. Po szczegóły odsyłam pod ten adres: https://handfulofsnowdrops.bandcamp.com/album/hope-single

Jeśli przegapiliście to przypominam, że "Czarne słońca" przeprowadziły niedawno wywiad z liderem Handful Of Snowdrops, który znajdziecie tutaj: https://czarne-slonca.blogspot.com/2022/04/jean-pierre-mercier-handful-of.html


Jakub Karczyński

30 sierpnia 2022

LONGPLAY

Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem hej. Kiedy byłem małym chłopcem, to świat był zupełnie inny. Muzyki słuchało się z kaset magnetofonowych, a adapter do płyt winylowych służył mi do zgłębiania świata bajek. Z czasem kasety poszły w odstawkę, a ich miejsce zajęły CD, które nie miały w naszym kraju łatwego życia bowiem chwila ich świetności to zaledwie kilka lat. Gdy do gry weszły komputery wyposażone w programy do kopiowania CD, bazary zaroiły się od podróbek. Z chwilą upowszechnienia Internetu, każdy użytkownik mógł sobie nielegalnie ściągać i wypalać w domowych warunkach nie tylko całe albumy, ale i tworzyć składanki według własnego pomysłu. Rynek CD nie miał czasu by nabrać rozpędu, wytworzyć w społeczeństwie szerokiej kultury słuchania muzyki z tego właśnie nośnika bo już musiał się bronić przed naporem piractwa. Była to niejako powtórka z historii ponieważ zanim wprowadzono prawo autoskie, kasety również były masowo kopiowane i sprzedawane na lewo. Oryginalna kaseta jednak miała tę przewagę nad CD, że była dużo tańsza więc różnica w cenie nie była aż tak drastyczna dla nabywcy jak w przypadku kompaktów choć chętnych na lewe taśmy nie brakowało. Rodziło to więc pokusę szybkiego zarobku małym kosztem. Rynek płyt CD nie miał więc czasu by okrzepnąć, ale co ciekawe pomimo naporu piractwa, wejścia na rynek platform streamingowych wciąż trwa. Nie podzielił losu kaset, które dość szybko odeszły do lamusa tak jak i sprzęt służący do ich odtwarzania.

Czemu o tym piszę? Powodem tego jest miejsce, które niedawno miałem okazję odwiedzić. Korzystając z faktu, że dzieci spędzały czas na wakacjach u dziadków, wybrałem się by odwiedzić sklep "Longplay", który to mieści się w Poznaniu przy ulicy Polnej 22. Funkcjonuje on jak się dowiedziałem od blisko trzech lat, serwując swoim klientom kawę, herbatę, wino, piwo rzemieślicze, a nade wszystko płyty winylowe, CD jak i kasety. Cieszy mnie fakt powstawania tego typu miejsc, choć mam wrażenie, że miłośnicy fizycznych nośników poświęcają zbyt mało czasu by w nich bywać i przede wszystkim wspierać finansowo taką działalność. Gdyby było inaczej, takich miejsc mielibyśmy mnóstwo, a tak pozostają takimi pierwiosnkami na mapie naszych miast. Czyż nie fajnie jest przyjść do takiego sklepu i zrelaksować się przy dźwiękach płynących z gramofonu? Jeżeli wolicie jednak posiedzieć w domu to już wasz wybór, ale nie miejmy wtedy pretensji, że tego typu miejsca upadają. Jeśli więc masz w swoim mieście taki sklep, to daj mu sygnał, że jest on dla ciebie ważny. W jaki sposób? Najlepiej finansowy bo przecież bez tego żadna działalność nie może trwać. I na koniec jedna ważna rzecz. Nie targujcie się w tego typu sklepach bo to nie sieciówki z marżami rzędu 20%. Tu każda złotówka jest na wagę złota więc miejcie tego świadomość.


Odwiedzając Longplay nie wyszedłem więc z pustymi rękami, zabierając ze sobą dwa kompakty. Pierwszym był album "White Light/White Heat" (1968) grupy The Velvet Underground, drugim płyta "Gotham!" zespołu Radio 4 (2002). Połączyłem więc tradycję z nowoczesnością choć przecież od wydania płyty "Gotham!" minęło już przecież dwadzieścia lat. Jednak dla mnie ta muzyka wciąż brzmi świeżo i przede wszystkim młodzieńczo. Poza tym jej wydanie przypadło na czas new rock revolution, gdy muzyka rockowa znów stała się modna. Były to czasy grup pokroju Franz Ferdinand, The White Stripes, Razorlight, The Rapture, Black Rebel Motorcycle Club czy choćby Interpol. Piękne czasy, gdy znów można było uwierzyć w siłę tej muzyki. Ta energia i moc wciąż tam jest, zawarta na płytach, które dziś możecie odnaleźć w miejscach takich jak choćby "Longplay". Nie dajcie im obumierać w kurzu, zabierzcie je ze sobą do domu i cieszcie się tą muzyką.


Jakub Karczyński

20 sierpnia 2022

GANG OF FOUR - ENTERTAINMENT! (1979)


Są takie zespoły, które choć stworzyły znaczące albumy będące źródłem inspiracji dla następnych pokoleń, gdy stawiają swoją stopę na naszym krajowym gruncie, są niemal zupełnie anonimowe. Tak jakby dopiero co weszli na szlak swej kariery, a płyty, które uczyniły ich sławnymi nigdy nie zostały nagrane. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, że to co popularne lub znane na Wyspach Brytyjskich niekoniecznie musiało zakorzenić się na naszym gruncie. Wszak gust gustowi nierówny. 

Płyta "Entertainment!" (1979) może nie jest w naszym kraju tak zupełnie anonimowa, ale z pewnością nie cieszy się takim uznaniem na jakie zasługuje. Warto więc przypomnieć sobie jej zawartość jak i zastanowić się na jak wielu polach to ziarno wydało plon, począwszy od Fugazi poprzez Jane's Addiction, R.E.M., by na The Futureheads chwilowo poprzestać. Myślę, że tych nazw możnaby tu jeszcze sporo dopisać, ale niech każdy sam spróbuje wytropić te wpływy. 

Jeśli napiszę, że połowa tego albumu rozkłada mnie na łopatki, a druga sprawia, że niecierpliwie spoglądam na zegarek to będzie to chyba najlepsze podsumowanie jego zawartości. Pierwsze siedem nagrań to jak postrzał w brzuch z Magnum 44. Po czymś takim nie tylko trudno utrzymać się na nogach, ale próżno też szukać perspektyw na dalsze życie. Niestety po utworze I Found That Essence Rare następuje gwałtowne hamowanie, po czym wrzucamy poszczególne biegi, ale już niestety nie udaje nam się rozpędzić tego auta do prędkości, którą jeszcze przed chwilą mieliśmy na liczniku. Owszem, jest tu też kilka niezłych nagrań, ale dość szybko zbledną w Waszych uszach, gdy przypomnicie sobie wszystko to co już usłyszeliście. Nie zmienia to jednak faktu, że album "Entertainment!" to niezwykle ważna płyta, która jak już wspominałem, zainspirowała niezliczoną ilość grup. Co ciekawe, niekiedy wykroiły one dla siebie dużo większy kawałek tortu niż ten, który przypadł grupie Gang Of Four. Niestety tak to już niekiedy bywa, że sukces artystyczny, nie zawsze idzie w parze z sukcesem komercyjnym. Coś na ten temat mogliby powiedzieć członkowie Killing Joke, których muzyczne patenty również słychać na wielu płytach. Najgłośniejszym zapożyczeniem było nagranie Come As You Are z albumu "Nevermind" (1991) Nirvany, które to otarło się o salę sądową, ale po samobójczej śmierci Kurta Cobaina, Killing Joke odpuścili temat. W przypadku Gang Of Four, zapożyczenia te nie były, aż tak bezczelne, ale bez problemu można było je wyłowić. To co zwraca szczególną uwagę, to praca sekcji rytmicznej oraz charakterystyczny sposób gry gitarzysty Andy'ego Gilla. Brzmienie Gang Of Four jest na tyle charakterystyczne, że nie sposób pomylić ich z nikim innym. To jak znak firmowy, który wyróżnia cię spośród tłumów i sprawia, że masz swój styl. To coś, o czym marzy wielu, ale nie każdemu jest dane to osiągnąć.
 
Gang Of Four to kolejny zasłużony zespół, którego muzyczny wkład był dużo większy, niż plon, który przyszło im zebrać. Nie dane im było ogrzać się w promieniach sukcesu choć bez wątpienia na to zasługiwali. Z tej też przyczyny warto przypominać takie albumy jak "Entertainment!" by nie tylko nie ulotniły się z naszej pamięci, ale by infekowały swoją zawartością kolejne pokolenia.
 
Jakub Karczyński
  

10 sierpnia 2022

MIEJSKA PARTYZANTKA


Pod koniec kwietnia miałem przyjemność być na dość nietypowym koncercie grupy Visions In Clouds w "Nowym Amore" na poznańskich Jeżycach. To była prawdziwa organizacyjna partyzantka bowiem do chwili rozpoczęcia koncertu nikt nie był w stanie powiedzieć ile kosztować będą bilety. Było to później dogadywane na szybko z zespołami, ale odbywało się to w tak sympatycznej i przyjaznej atmosferze, że do głowy by nam nie przyszło by mieć o to do kogoś pretensję. Właściciel tego miejsca okazał się być niezłym freakiem, dzięki czemu czas do koncertów ani trochę nam się nie dłużył. Pogadaliśmy sobie o muzyce, o lokalnych piwach jak i obejrzeliśmy od kulis przygotowania do koncertu. Zanim jednak na scenie zainstalowało się Visions In Clouds, mieliśmy przyjemność obejrzeć występ lokalnego przedstawiciela sceny post rock. Aura7 zaprezentowała nam bardzo interesujący zestaw utworów, które to dobrze rozgrzały publiczność przed występem Szwajcarów. Granie post rocka to spore wyzwanie bowiem muzyka instrumentalna musi być na tyle interesująca by widz nie popadł w znudzenie. Na szczęście poznaniacy nie mieli z tym większego problemu, a publiczność żywo oklaskiwała ich występ. Jeśli już przy publiczności jesteśmy to trzeba zaznaczyć, że zebrało się tam około dwudziestu osób więc wydarzenie to miało naprawdę kameralny charakter. Dzięki temu nie było problemu by porozmawiać z muzykami, zrobić sobie pamiątkową fotografię czy wziąć autografy. Niestety zespół chyba jeszcze nie dorobił się własnej płyty stąd też chcąc zapoznać się z ich muzyką musimy poszukać jej w sieci. 

Gdy na scenę wkroczyli Visions In Clouds zrobiło się nieco bardziej tanecznie. Rozpoczęli od genialnego utworu ze swej ostatniej płyty - Two In A Row - który to doskonale nastroił mnie na resztę wieczoru. Żałuję tylko, że jest on tak króki bo z chęcią zanurzyłbym się w nim na nieco dłuższą chwilę. Niestety trudno jest mi przedstawić szczegółową setlistę bo po pierwsze, nie znam aż tak dobrze ich dyskografii, a po drugie wolałem skupić się na przyjemności płynącej ze słuchania muzyki na żywo. Pamiętam jednak, że zagrali utwór Thieves, który to wytypowano na singla by promować ich najnowsze wydawnictwo, sięgnęli po kapitalne No Way Out z "What If There is No Way Out" (2018) oraz Runaway. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie utwory, w których pojawiałą się trąbka. Po prostu cudo. Zespół na scenie tworzył śpiewający gitarzysta z perkusistą, a tylko w kilku utworach dołączał do nich wspomniany trębacz. Nad wszystkim czuwał jeszcze jeden członek zespołu odpowiedzialny za programowanie muzyki i aspekty techniczne. Całość wypadła niezwykle ciekawie choć muzyka w części wspomagana była przez laptopa. Ciekawi mnie jakby to było gdyby całość rozpisano na żywe instrumenty. Z pewnością dźwięki zyskałyby mocy, a i zespół byłby bardziej kompletny. Może z czasem nabierze to właśnie takiej formy, ale póki co, polecam Waszej uwadze twórczość tej grupy. Mają chłopaki zadatki na to by stać się naprawdę ważnym graczem na tej scenie. Trzymam zatem za nich kciuki i wypatruję kolejnych płyt stworzonych pod szyldem Visions In Clouds.


Jakub Karczyński

30 lipca 2022

TUXEDOMOON - DESIRE (1981)


Im więcej wiosen za mną tym bardziej zauważam w sobie jakieś takie podświadome dążenie do prostoty. Jakby głowa zmęczona hałasem szukała wytchnienia w dźwiękach nieco cichszych, mniej natarczywych. Uczę się w związku z tym doceniać ciszę, tak w muzyce jak i otoczeniu. Bywa jednak i tak, że sięgam po rzeczy nieco bardziej złożone by dać szarym komórkom pole do działania. Z tej też przyczyny poświęcam w ostatnich tygodniach nieco więcej czasu grupie Tuxedomoon. Ten amerykański zespół tworzący muzykę, która dość zgrabnie wymyka się z szufladek gatunkowych, ma swoje wierne grono odbiorców zarówno wśród fanów awangardowego rocka jak i wielbicieli nowej fali czy post punku. Ich muzyka może czasem nastręczać trudności, wiem, że nie każdemu przypadnie do gustu, ale jest w niej coś takiego co zjednuje jej moją sympatię. Trudno to tak jednoznacznie zdefiniować, ale mniemam, że spory udział mają w tym niebanalne melodie. Nawet jeśli oplecione jest to jakąś bardziej skomplikowaną strukturą, to gdzieś w tle możemy wyłowić bardziej przyjazne faktury dźwięku. 

Na przetarcie szlaku polecam posłuchać sobie albumu "Desire" (1981), który to na kompakcie został wzbogacony o materiał z EP-ki "No Tears". Nie przepadam za tego typu zabiegami bowiem wszelkie tego typu doklejki zaburzają rytm i nastrój płyty. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Album "Desire" pokazuje nam jak wielkie zmiany zaszły w głowach muzyków. Podczas gdy EP-ka "No Tears" stanowi jeszcze dość jasne świadectwo wpływów punk rocka, tak "Desire" ukazuje nam Tuxedomoon w zupełnie innym świetle. Rzekłbym, że ich muzyka stała się niezwykle wysublimowana, ale bez popadania w pretensjonalność. Obok kompozycji czarujących słuchacza pięknymi melodiami, znajdziemy także te nieco bardziej eksperymentalne. Jeśli zapaliła Wam się w tym momencie lampka ostrzegawcza i szukacie już najbliższego skrzyżowania, na którym to możnaby odbić w inną stronę, to śmiało możecie ją zgasić. Uspokajam. "Desire" pomimo swych awangardowych wycieczek w żaden sposób krzywdy słuchaczowi nie czyni. Wbrew pozorom sporo tu melodii, które prędzej czy później owiną Wam się wokół ucha. Dajcie im tylko szansę, a zobaczycie, że poświęcony czas nie pójdzie na marne. Album zanurzony jest w dźwiękowej melancholii stąd też bardziej polecam słuchać go jesienią niż upalnym latem. Nastrój jednak nie jest jednorodny bowiem zdarza się, że w obrębie jednego nagrania doświadczymy skrajnie różnych doznań muzycznych. Dobrym przykładem jest utwór Holiday For Plywood, który z każdą minutą staje się coraz bardziej kakofoniczny. Innym razem gnamy na złamanie karku wraz z dźwiękami Incubus (Blue Suit), w którym to w tle pobrzmiewają nuty kojarzące się z twórczością Jean Michael Jarre'a. Z kolei nagranie Again brzmi tak jakby do jego nagrania zaproszono The Legendary Pink Dots. Każdy kto choć pobieżnie zna ich twórczość chyba przyzna mi rację. Sprawdźcie zresztą sami. Koniecznie też posłuchajcie East/Jinx/.../Music#1, Victims Of The Dance oraz In The Name Of Talent (Italian Western Two), które to pozostawiłem sobie na koniec bo to fragmenty, które najsilniej do mnie przemawiają. Pierwszy z nich to właściwie trzy kompozycje połączone w jedną, z których to dwie pierwsze części zasługują na szczególną uwagę. Victims Of The Dance to z kolei nagranie, które najczęściej nuciłem więc możnaby zaryzykować twierdzenie, że ma ono pewien potencjał singlowy. Najbardziej zaskakująca kompozycja to z pewnością In The Name Of Talent (Italian Western Two), gdzie połączono ogień z wodą bowiem udało się stworzyć utwór niezwykle dynamiczny lecz do tego zawierający w sobie spore pokłady melancholii. Brzmi niedorzecznie? Bynajmniej. Dla Tuxedomoon nie ma rzeczy niemożliwych.

"Desire" to punkt obowiązkowy na trasie każdej szanującej się wycieczki, chcącej zgłębić twórczość Tuxedomoon. Rzecz jasna nie jedyny, ale o tym wspomnę przy jakieś innej okazji. Tymczasem zachęcam serdecznie do intensywnej eksploracji tego muzycznego wszechświata. Być może znajdziecie tam coś czego od dawna szukaliście. Mnie ta płyta zapewniła mnóstwo pięknych wrażeń i zachęciła do zbadania także innych fragmentów przebogatej galaktyki płyt sygnowanej logiem Tuxedomoon.

 

Jakub Karczyński

21 lipca 2022

LETNIE ŁOWY


Za oknem jak i w kalendarzu lato czyli czas odpoczynku. Niestety mój letni urlop mam już za sobą, ale pomimo wielu zajęć nie zapomniałem o muzyce. Na nią zawsze musi znaleźć się czas i miejsce. W ostatnim czasie zdarza mi się zawędrować na terytoria nieco bardziej eksperymentalne stąd też obecność pod ręką takich płyt jak Tuxedomoon czy Budzyński/Jacaszek. Badam nowe rejony dźwiękowe by sprawdzić jak rezonuje we mnie ta muzyka. Nie można przecież cały czas żyć w strefie komfortu. Ciekawość świata to podstawa choć próbuje się nam wmówić, że to pierwszy stopień do piekła. Bez niej wciąż tkwilibyśmy w miejscu, a przecież z czasem każdy widok człowiekowi powszednieje. W związku z tym w ostatnim czasie najczęściej sięgam po takie albumy jak:

BUDZYŃSKI/JACASZEK "Legenda" - zauroczony ostatnią płytą Tomka Budzyńskiego - "Pod wulkanem",  sięgnąłem po album nagrany z Michałem Jacaszkiem. Już sama okładka będąca obrazem Caspara Davida Friedricha robi tu dużą robotę, a muzyka doskonale wpisuje się w ten romantyczny klimat. Udało mi się kupić to jeszcze w normalnej cenie bo na Allegro już wróbelki śpiewają sobie za ten album 200 zł. Spieszmy się więc kupować płyty, tak szybko drożeją.

MINIMAL COMPACT "Deadly Weapons + Next One Is Real" - odkąd pierwszy raz usłyszałem muzykę graną przez ten izraelski zespół wiedziałem już, że nie poprzestanę na jednym albumie. To już trzecia płyta w mych zbiorach i wciąż mam apetyt na więcej. Jeśli znacie to nie muszę Was szczególnie namawiać, jeśli jednak nie mieliście okazji zetknąć się z tą muzyką to gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości. Minimal Compact klasowo odświeżyli nurt post punk, przeciskając go przez filtr z napisem muzyka izraelska. Ta unikalna mieszanka sprawia, że dźwięki tak dobrze znane nabierają nowych barw i smaków. To jazda obowiązkowa dla miłośników tego gatunku.

MOLCHAT DOMA "Etazhi" - ich popularność jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Gdy czytałem o nich przed laty będąc w trasie między Wrocławiem, a Poznaniem ich kariera dopiero nabierała tempa. W krótkim odstępie czasu wypracowali swój charakterystyczny styl i zjednali sobie całkiem spore grono fanów w najróżniejszych krajach. Kilkukrotnie zawitali także do Poznania, gdzie udało mi się zakupić ich dwie płyty. Jedną z nich była właśnie "Etazhi", która to choć wydana w efektownym digipacku była zwykłym CD-Rem. Mój sprzęt kategorycznie odmawiał odtwarzania takiego nośnika i dopiero przeczyszczenie lasera przekonało go do zmiany decyzji. Wolałem jednak nie ryzykować więc gdy zobaczyłem ofertę sprzedaży tej płyty w innym wydaniu nie zastanawiałem się ani chwili. Nie żałuję bo muzyka zawarta na tej płycie warta jest każdej ceny.

SCHROTTERSBURG "Om Shanti Om" - jeden z ciekawszych polskich zespołów, inspirujących się muzyką z okolic cold wave. Na tyle mi się spodobali, że kupuję ich już teraz w ciemno. Tym razem zaproponowali nam podróż w nieco bardziej orientalne strony. Cały czas podszyte jest to jednak pewnym takim niepokojem i mrokiem. Z każdą płytą rosną w siłę, ewoluują i poszukują. Nie pozostaje więc nic innego jak pilnie śledzić ich karierę i wspierać poprzez nabywanie kolejnych albumów.

 

Jakub Karczyński

07 lipca 2022

CZASEM NA GIEŁDZIE ...


Giełdy płytowe to nie miejsca, w których to można upolować jakieś okazje, ale i tak ceny tam bywają bardziej przyziemne niż na portalach aukcyjnych, gdzie niejednokrotnie przyprawiają mnie o zawrót głowy. Powystawiają te płyty za setki złotych i liczą na to, że ktoś się na to skusi. Jeleni w lasach nie brakuje, ale co innego spotkać je na łonie przyrody, a co innego w internecie. W dobie streamingu to tym bardziej spory wyczyn bo kto przy zdrowych zmysłach zapłaci sześćset złotych za płytę. Sam mimo wielkiej miłości do srebrnego krążka, nie daję się ponieść aż takiej fali szaleństwa. Wolę poczekać na bardziej sensowne propozycje bo jak uczy doświadczenie, cierpliwość to jedna z ważniejszych cnót w tym hobby.  Pośpiech niekiedy bywa nie tyle złym co drogim doradcą. Osobiście nie dałem za płytę więcej niż 120 zł choć gdyby doliczyć do tego koszt wysyłki to czasem kwota dobijała do 200 zł. Są to jednak wypadki na tyle incydentalne, że można by policzyć je na palcach jednej ręki.

Na ostatnią giełdę trafiłem zupełnie przypadkowo bowiem odbywała się na terenie centrum handlowego Posnania. Wpadłem tam na dwadzieścia minut przed jej zamknięciem, ale tyle wystarczyło mi by przewertować wszystkie kompakty i znaleźć wśród nich coś dla siebie. Jak widać na powyższym zdjęciu zdecydowałem się na album "B-sides And Abandoned Tracks" (1994) od New Model Army. Sam tytuł zdradza właściwie już wszystko więc chyba nie ma potrzeby tłumaczyć co zawiera ten album. Jako wielki fan New Model Army nie mogłem przejść obok tej płyty obojętnie. Nabyłem ją właściwie w ciemno bowiem mam ogromne zaufanie do załogi z Bradford. Być może "From Here" (2019) czyli ich ostani krążek, nie był jakimś wybitnym albumem, co niezmienia faktu, że kolejna płyta także znajdzie swoją bezpieczną przystań w moim domu. To taka relacja, którą budowałem z zespołem przez lata i jestem z nimi jak to się mówi na dobre i złe. "B-sides And Abandoned Tracks" choć wśród regularnych płyt stanowi zaledwie za ciekawostkę to i tak warto się w nią zaopatrzyć nawet jeśli mamy już na półce wszystkie single i EP-ki, które wchodzą w skład tego wydawnictwa. O wiele łatwiej przecież wrzucić do odtwarzacza jeden dysk, niż przeskakiwać między singlami i EP-kami. Jest tu czego słuchać, a czy jest się czym zachwycać? O tym przekonam się w najbliższych dniach.


Jakub Karczyński

29 czerwca 2022

SINGLE: XYMOX - PHOENIX OF MY HEART (1991)


W czasach świetności płyt kompaktowych zespoły poza regularnymi albumami wydawały single, które to miały za zadanie wypromować nie tylko daną kompozycję, ale i cały album. Aby uatrakcyjnić ich zawartość często dodawano utwory, których próżno było szukać gdzie indziej. Utwór promujący to tak zwany A-side, a nagranie dodatkowe to B-side. Nomenklatura ta odnosi się to rzecz jasna do winylowych singli, które miały dwie strony. W przypadku płyt CD straciło to już swój sens bowiem nie dość, że kompakt miał tylko jedną stronę to również zwiększyła się liczba nagrań jaką zamieszczano na takich singlach. Siła przyzwyczajenia sprawiła, że określenie to nie wypadło jednak z obiegu.

Nie mam w swych zbiorach zbyt wielu singli, o czym pisałem już przed laty, ale ostatnio zakupiłem jednego. Nie była to zbyt prosta sprawa, ale w końcu za którymś razem udało się sfinalizować ten zakup. Mieć trzy dodatkowe utwory, które nie znalazły się na albumie "Phoenix" (1991) to było coś co spędzało mi od pewnego czasu sen z powiek. Niby można było sobie tego posłuchać na YouTube, ale to nie to samo. Zdobycie fizycznego singla niesie ze sobą o wiele więcej radości, ale tego jak mniemam nie muszę tłumaczyć czytelnikom "Czarnych słońc". 

Na program tego singla składają się cztery nagrania: Phoenix Of My Heart/ Wild Thing Outro - tutaj nie ma się nad czym rozwodzić bowiem ten utwór znany jest doskonale z regularnego albumu. Love Thy Neighbor - to taki średniak zapowiadający kierunek, którym podążą w niedalekiej przyszłości Xymox na płytach "Metamorphosis" (1992) czy Headclouds" (1993) , Twisted - to prawdziwa perła, którą śmiało można było dołączyć do zawartości albumu "Phoenix". Ostatnie nagranie na singlu to All Fold Up, które ma w sobie również sporo uroku i nieco żal, że skierowano je na boczny tor. Cała zawartość singla Phoenix Of My Heart prezentuje się bardzo atrakcyjnie dla potencjalnego słuchacza stąd też warto mieć oko na tak zwane "małe płyty" bowiem skrywają czasem niesamowite rzeczy. Takie single cieszą najbardziej. Nie tam sześć wersji jednego utworu, ani też wykonaia live. To co stanowi o największej sile takiego materiału to właśnie utwory spoza płyty. Często zdarza się, że odrzuty są faktycznie słabe i stanowią tylko i wyłącznie za ciekawostkę dla najzagorzalszych fanów. Bywa jednak i tak, że na singlach znalazły się rzeczy absolutnie fantastyczne, których brak na regularnej płycie aż zadziwia. Taki stan rzeczy wynika czasem z faktu, że owo nagranie niezbyt dobrze komponuje się z resztą utworów stąd też jest pomijane. Czasem dochodzą do tego także względy ambicjonalne. W 2014 roku Anka Wolbert udzieliła wywiadu dla strony post-punk.com, gdzie ujawniła kulisy swojej pracy oraz zdradziła co spowodowało, że postanowiła opuścić zespół. Zarzewiem konfliktu jaki rozgorzał na lini Ronny Moorings - Anka Wolbert był sukces singla Imagination. Ktoś powie, że to dziwne, że sukces potrafi przyczynić się do zespsucia relacji międzyludzki, ale jak wiadomo nic tak nie denerwuje jak szczęście sąsiada. Utwór Imagination to faktycznie mistrzostwo świata, nie dziwi mnie, że odniósł sukces. Spora w tym zasługa Anki Wolbert, która w tym nagraniu stała się pierwszoplanową wokalistką. Wytwórnia Polygram ucieszona tak dobrym przyjęciem singla naciskała by na kolejnym albumie zwiększyć udział utworów z głosem Anki do połowy zawartości płyty. Ronny zaczął czuć się niepewnie bowiem podejrzewał, że jest to pierwszy krok do zminimalizowania jego partii wokalnych, a być może i całkowitej wymianie go przy mikrofonie. Jak tłumaczy Anka, nie miała ona takich ambicji. Była zadowolona, że to właśnie Ronny jest frontmanem, ale trasa po Stanach Zjednoczonych i co za tym idzie większe zainteresowanie osobą Anki, wpłynęło na coraz większe napięcia między muzykami. Apogeum tego konfliktu miało miejsce w garderobie w Portland. Możemy tylko domyślać się co tam się działo, ale efektem tego było odejście Anki z zespołu po zakończonej trasie. Nie nastąpiło to od razu bowiem zbierała się do tego przez kilka dobrych miesięcy lecz sytuacja jaka miała miejsce w Portland upewniła ją, że dalsze funkcjonowanie w zespole jest już niemożliwe. Pozostaje tylko żałować, że tak się stało bowiem zespół w tej konfiguracji miał przed sobą wspaniałą przyszłość. Kto wie jakie płyty byliby w stanie jeszcze stworzyć i ile piękna podarować słuchaczom. Tego niestety już się nie dowiemy bowiem drzwi zostały zamknięte z wielkim hukiem.

 

Jakub Karczyński

19 czerwca 2022

KULTura PRZEDE WSZYSTKIM


Przeczytana niedawno przeze mnie książka Tomasza Lady "Zagrani na śmierć", spowodowała, że znów zacząłem słuchać i co ważniejsze kupować polską muzykę. Wprawdzie albumy te mają na karku od kilku do kilkunastu lat, ale znalazło się też miejsce na rzecz wydaną dosłowie przed kilkoma dniami. Wszystkie te płyty mają jednak swój wspólny mianownik. Zostały nagrane przez weteranów rodzimej sceny określanej mianem alternatywnej bądź undergroundowej. Pierwsza postać to Kazik Staszewski, którego to jak mniemam nie ma potrzeby przedstawiać. Człowiek, który już za życia wpisał się na trwałe w historię polskiej muzyki. W pewnym momencie wypuszczał na rynek tyle płyt, że strach było otwierać lodówkę. Niestety ilość nie przekładała się na jakość, a i regularne płyty Kultu jakby też trafiały poniżej moich oczekiwań. Z tej też przyczyny odpuściłem sobie zakup kilku wydawnictw. Pobudzony jednakże zawartością starych płyt postanowiłem odkupić sobie "Poligono Industrial" (2005), którego to pozbyłem się jakiś czas temu. Po latach rozbratu stwierdzam, że była to decyzja nieco pochopna bowiem ta płyta bardzo zyskała w moich uszach. Kolejne zaległe lekcje to "Prosto" (2013) oraz "Wstyd" (2016). Płyty te wydawały mi się jakieś takie mocno średnie. Postanowiłem jednak dać im drugą szansę, zważywszy, że była okazja zakupić je w promocji. Z kolei "Kaseta" (1989) to była moja długoletnia zaległość, która dręczyła mnie niczym wyrzut sumienia. Wiem, że ma ona opinię jednej ze słabszych płyt Kultu, ale nic sobie z tego nie robię bowiem mam do niej sentyment z dawnych lat. A z sentymentami nie wygrasz stąd też nie ma sensu z nimi walczyć.

Dużo obiecywałem sobie po ostatnim albumie grupy Variete jednak jakoś nie mogłem się zebrać by solidnie go posłuchać. Dopiero teraz znalazłem chwilę by wgryźć się w zawartość tej płyty i stwierdzam, że o ile muzyka może i ciekawa tak teksty Kaźmierczaka jakoś do mnie nie trafiają. Być może nie rozumiem tej poezji, a może po prostu mam zupełnie inną wrażliwość i oczekiwania względem tekstów. Cokolwiek by to nie było sprawiło, że odkładam album "Dziki książę" (2021) na półkę płyt niezrozumiałych. Być może kiedyś odnajdę do niej klucz i zmienię o niej zdanie. Czas pokaże.

Podobnie mam z twórczością Armii oraz solowymi poczynaniami Tomasza Budzyńskiego. Próbowałem ugryźć tę muzykę z różnych stron bo sama postać twórcy wydaje mi się na tyle interesująca, że warto by zaprzyjaźnić się też z jego muzyką. Dotychczas ponosiłem porażki, ale oto za sprawą najnowszej płyty "Pod wulkanem" (2022), wreszcie znalazłem coś czego słucham z niekłamaną przyjemnością. Czegoś takiego właśnie poszukiwałem, taki obraz artysty miałem w swojej głowie, ale wcześniejsza twórczość operowała nieco innymi środkami wyrazu. Tu do głosu dochodzi sielskość, folk i natura. Idealna pozycja do słuchania tak wiosną jak i upalnym latem. Jak sprawdzi się w pozostałem pory roku przekonamy się niebawem. 


Jakub Karczyński

 

PS Album "Pod wulkanem" dobrze komponuje się także z lekturą "Czarodziejskiej góry" Thomasa Manna. Cudowna książka, a przynajmniej na takową się zapowiada. Polecam też zapoznać się z tą pozycją zanim sięgniecie po ostatnią książkę naszej najmłodszej noblistki. Przeczytajcie opisy obu z nich, a dowiecie się dlaczego warto odświeżyć albo sięgnąć najpierw po "Czarodziejską górę" zanim zabierzemy się za "Empuzjon". Udanej lektury życzę.

PS2 Jeśli zaś chodzi o literaturę stricte poświęconą muzyce to dzięki wywiadowi z Tomaszem Ladą natrafiłem na książkę "To zupełnie nieprawdopodobne", za którą to stoi Paweł KELNER Rozwadowski tworzący takie grupy jak choćby Fornit, Deuter czy Izrael. Dla osób chcących zagłębić się w historię polskiej kultury punk to rzecz z gatunku obowiązkowych. Będzie zatem co czytać na urlopie.

09 czerwca 2022

UZALEŻNIENI NA ŚMIERĆ


 Po "Dzikiej rzeczy" Rafała Księżyka oto otrzymujemy kolejną pozycję, która to stara się przybliżyć czytelnikom postaci, które kreowały lub miały istotny wpływ na wygląd polskiego undergroundu. "Zagrani na śmierć" to opowieść o trójce z nich, którzy za zabawy z narkotykami zapłacili najwyższą cenę. Żyli intensywnie, kolorowo lecz niestety nie zorientowali się, że stąpają po zbyt cienkim lodzie. Janusz Rołt, Skandal (Dariusz Hajn) oraz Robert Sadowski. Pierwszy z nich był genialnym perkusitą, który to brał udział w nagraniu jednych z najważniejszych płyt polskiego rocka - "Czarnej Brygady" Brygady Kryzys oraz "Historii Podwodnej" Lecha Janerki. Drugi z kolei był wokalistą Dezertera, a ten trzeci tworzył pod takimi szyldami jak Madame, Houk, Kult czy Kobong". Wszyscy oni wspominani są tu za sprawą wypowiedzi osób, które miały z nimi większy bądź mniejszy kontakt. Rola autora została ograniczona do minimum stąd też sami musimy wyrobić sobie opinię o każdej z tych postaci. Cieszę się, że coraz śmielej zaczynamy ekspolorować polską alternatywę lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych bowiem wciąż cierpimy na deficyt tego typu pozycji. Zwłaszcza dekada lat dziewięćdziesiątych wydaje się był łakomym kąskiem dla autorów bowiem zmiana ustroju, a co za tym idzie nieograniczona wolność sprawiły, że pierwsza połowa tej dekady była niezwykle twórcza, kolorowa i szalona. To przecież wtedy Polacy poczuli, że świat stoi przed nimi otworem. Powstawały pierszwe biznesy, do Polski wkroczyły wielkie wytwórnie płytowe, artyści nie musieli płaszczyć się już przed cenzurą, a słuchacze przestali być zdani na dyktat państwych wydawców w rodzaju Tonpress czy Polskich Nagrań. 

"Zagrani na śmierć" była też dla mnie takim impulsem by odświerzyć sobie płyty z tamtych lat. Wśród czterech ścian rozbrzmiewa więc i "Historia Podwodna" Lecha Janerki, "Tata 2" Kultu oraz "Czarna Brygada" Brygady Kryzys. I tylko łza się w oku kręci, a smutek duszę spowiera, że dziś już takich płyt w zasadzie się nie nagrywa. Tak jak uwielbiam współczene polskie kino tak za diabła nie potrafię znaleźć wspólnego języka z młodą, polską muzyką. Sprawy, o których śpiewają młodzi twórcy są mi po prostu obojętne przez to trudno jest mi się z nimi identyfikować. No, ale cóż się dziwić wszak stary ze mnie boomer jak to się dziś mówi. Podobne odczucia miał przed laty Kazik Staszewski, który śpiewał, że: najbardziej mnie teraz wku..ia u młodzieży to, że już więcej do niej nie należę. I tym humorystycznym akcentem zakończmy ten wpis.

Jakub Karczyński