29 grudnia 2015

ZNIKAJĄCE KALENDARZE

Do końca roku pozostały już tylko trzy dni. Kalendarze nikną w oczach więc pora brać się za jego podsumowanie. Wypisałem sobie wszystkie tegoroczne nowości płytowe, które udało mi się pozyskać/posłuchać, aby ogarnąć jakoś to wszystko. Jak co roku, nie brakowało muzycznych zaskoczeń, ale i rozczarowań. Niestety tych drugich było zdecydowanie więcej, przez co postrzegam mijający rok jako dość przeciętny. Ktoś powie: "Ale jak to? Przecież ukazało się tyle fantastycznych płyt." Wszystko jak zwykle rozbija się o subiektywizm i preferencje muzyczne. Każdy z nas czego innego szuka w muzyce, co innego docenia i na coś innego czeka. Niestety, moje tegoroczne oczekiwania w większości rozminęły się z propozycjami artystów i twórców. Zapewne ukazało się jeszcze wiele pięknych albumów, które mogłyby radykalnie zmienić moją opinię na temat kończącego się roku, ale niestety nie udało mi się do nich dotrzeć. Nie da się niestety posłuchać wszystkich ukazujących się płyt z danego roku. Jest tego tyle, że nie starczyłoby nam życia, aby to wszystko ogarnąć. Stąd też radzę potraktować wszelkiego typu podsumowania raczej jako zabawę, niż faktyczną ocenę minionego roku. Zresztą wystarczy przyjrzeć się podsumowaniom czynionym przez prasę muzyczną. Co zestawienie to inny zwycięzca. Z ciekawości przewertowałem kilka z nich i szybko stwierdziłem, że to nie moi artyści i nie moja bajka. Zresztą i tak od wielu, wielu lat nie jestem już na czasie jeśli chodzi o muzykę. To co podnieca dzisiejszych słuchaczy, dla mnie nie przedstawia większej wartości. Z kolei to co mnie rozpala i przyprawia o szybsze bicie serca, dla młodziaków jest melodią przeszłości. Muzyką starych, zgrzybiałych panów, którzy próbują jeszcze utrzymać się na falach, choć mało kto ich już słucha. Takie czasy, ale niemniej nie myślę się zmieniać. Znam przecież wartość "swojej muzyki" i wiem najlepiej co mi w duszy gra. Poniżej lista grzybków tzn. lista szacownych artystów, którzy stoczą bój o moją najlepszą dziesiątkę 2015 roku.

Abstrakt "Limbosis"
Anekdoten "Until All The Ghosts Are Gone"
Anderson Ponty Band "Better Late Than Never"
Archive "Restriction"
Arena "Unquiet Sky"
Artrosis "Odi Et Amo"
Camouflage "Greyscale"
Dave Gahan & Soulsavers "Angels & Ghosts"
David Gilmour "Rattle That Lock"
Editors "In Dream"
Handful Of Snowdrops "III"
Hurts "Surrender"
Iron Maiden "The Book Of Souls"
Killing Joke "Pylon"
Lacrimosa "Hoffnung"
Lana Del Rey "Honeymoon"
Mercury Rev "The Light In You"
New Order "Music Complete"
Riverside "Love, Fear And The Time Machine"
Steve Hackett "Wolflight"
The Church "Further/Deeper"
Torul " The Measure"

Rozstrzygnięcie jak zwykle w okolicy połowy stycznia. A co Wam najbardziej zapadło w serce w tym roku?


Jakub Karczyński

19 grudnia 2015

GORĄCZKA ZIMOWEJ NOCY

W kalendarzu już druga połowa grudnia, a śniegu jak nie było, tak nie ma. Co więcej, nie zapowiada się także, abyśmy ujrzeli go w święta. Można by rzec, że ustanowiła nam się już taka tradycja. Widać zbyt wiele osób pomstowało na zimowe temperatury i śnieg, aż w końcu natura dała za wygraną. Chcieliście, to macie grudzień z temperaturami grubo powyżej zera. Nie sądziłem, że zatęsknie za tymi mrozami, za skrzypiącym śniegiem pod nogami i lepieniem bałwana. Zakupione sanki dla córki szwagra, kolejny rok będą musiały przeleżeć w piwnicy, a biedne dziecko niedługo będzie musiało oglądać śnieg tylko w bajkach. Widać taki nastał porządek rzeczy. Niemniej tęsknie do tych zim, a z pewnym sentymentem wspominam przełom roku 2005/06 gdy termometry wskazywały -30 stopni Celsjusza. To była dopiero frajda wyjść z domu. Miejmy nadzieję, że zima jeszcze powróci, choć może w nie aż takim surowym wydaniu. Na pewno przyjemniej słuchałoby się świątecznej muzyki, a i może atmosfera świąt byłaby bardziej odczuwalna. Oczywiście nie mam tu na myśli tej szaleńczej bieganiny po galeriach handlowych, gdzie świąteczna atmosfera staje się jakąś taką karykaturą, a wartości tak ważne w tych dniach, po prostu bledną w oczach. No bo co nam po świątecznych fasadach, którymi się obudowujemy, skoro kulturę, dobre obyczaje i szacunek do drugiego człowieka pozostawiamy w domu. Zalecam więc więcej wyrozumiałości, życzliwości i cierpliwości, bez których trudno będzie nam przetrwać ten gorący czas. Jako że muzyka ponoć łagodzi obyczaje, to zamiast podnosić sobie ciśnienie, a to debatą polityczną, a to kolejkami w sklepie, lepiej włączmy sobie jakąś świąteczną płytę. Polecam zwłaszcza artystów, których nie słychać w co drugim sklepie.

Ja w swojej skromnej kolekcji płyt świątecznych posiadam tylko i wyłącznie jeden album, który mogę zaliczyć w poczet takich dźwięków. Płyta "Iceland" grupy All About Eve to zbiór coverów, ale i utworów własnych tyle, że w nieco odmiennych aranżacjach. Zakupiłem ją w ubiegłym roku, ale dopiero teraz jakoś znalazłem czas, aby jej wysłuchać tak bez pośpiechu, na spokojnie. Cóż zatem znajdziemy na tym świątecznym wydawnictwie? Album rozpoczyna Last Chrimstmas Georg'a Michael'a, które All About Eve zamieniło w dość smętną i nijaką balladę. Oryginał, mimo że tak już oklepany, ma w sobie o wiele więcej uroku. Podobnie jak utwór Walking In The Air Howard'a Blake'a, który tu brzmi wyjątkowo źle i koszmarnie. Właściwie jest tu nie do rozpoznania. Nawet swoją własną, przepiękną kompozycję December, która pojawia się tutaj w aż dwóch odsłonach, grupa przerabia w taki sposób, że aż zęby bolą. Niestety nic tu nie chwyta za serca, nawet temat A Winter's Tale  z repertuaru grupy Queen. Trudno zresztą się dziwić, skoro usłyszeliśmy go przed laty w przepięknym wykonaniu lidera grupy. Cóż można rzec na koniec? Nie jest to jakaś wybitnie tragiczna płyta, ale spoglądając na zestaw utwór można się było spodziewać czegoś dużo, dużo lepszego.

Jakub Karczyński 

11 grudnia 2015

KOPIA MISTRZA


Lord, here comes the flood śpiewał Peter Gabriel w utworze zamykającym jego pierwszy solowy album. Ta poruszająca i niezwykle poetycka pieśń, przywodzi mi na myśl czasy ostateczne, w których to powódź jest oczyszczającą falą, zmywającą z powierzchni wszystko co złe. Podobnie ma się sprawa z falą jaka zalewa w ostatnim czasie moje uszy. Jej siła i oczyszczająca moc jest czymś nad wyraz pięknym i pożądanym. Ta mroczna fala, bierze swój początek w latach osiemdziesiątych i rozlewa się aż do połowy lat dziewięćdziesiątych. Później jakby straciła swój impet i siłę oddziaływania. Oczywiście w dalszym ciągu powstają nowe grupy, które próbują przywrócić jej dawną moc, ale w większości są to tylko nieudane i zapatrzone w swoich idoli klony. Dlatego też częściej sięgam po dokonania dawnych mistrzów, niż po ich epigonów, których twórczość nie wywołuje we mnie żadnych emocji. Przelatuje ona przeze mnie jak woda przez sito, nie zostawiając po sobie nawet śladu. Mówię to z żalem, bo jakże chętnie powitałbym zespół, który zbliżyłby się do emocji jakie potrafiło wywołać w człowieku Fields Of The Nephilim, Sisters Of Mercy czy The Cure. I wcale nie czekam na ich naśladowców lecz na zespół, który zaproponuje coś świeżego, ale nie wyzbytego tego niepowtarzalnego klimatu. Pozytywnie zaskoczyła mnie przed dwoma laty turecka grupa She Past Away. Jej debiut pomimo nawiązań do muzyki lat osiemdziesiątych, był czymś niezwykle ciekawym i ożywczym w tym skostniałym gatunku. Niestety druga płyta już nie wzbudziła we mnie większych emocji. Podobnie jak twórczość Red Sun Revival czy Sweet Ermengarde. Jedni jak i drudzy usilnie kopiują patenty Fields Of The Nephilim, ale na niewiele się to zdaje. Mistrz przecież jest tylko jeden. Zamiast więc raczyć się setną kopią Fields'ów wolę zanurzyć się w przeszłości i wydobyć na światło dzienne prawdziwe perły skryte przez mrok. W końcu lepiej napić się wody prosto ze źródła, niż z zatęchłej studni. Tym sposobem trafiłem na nieco zapomnianą kanadyjską formację Psyche, której nazwę wyłowiłem na jednym z blogów muzycznych. Jako, że jej szyld pojawiał się w odniesieniu do muzyki grupy The Cassandra Complex, to postanowiłem zagłębić się nieco w jej dorobek. Zacząłem od płyty "The Influence" (1989), którą to szczególnie polecano, a gdy tylko zorientowałem się, że to dźwięki z mojego ogrodu, czym prędzej dokupiłem album "Intimacy" (1994). Oba okazały się nad wyraz celnymi strzałami. A jak ich muzyka ma się do twórczości The Cassandra Complex? Faktycznie, można doszukać się pewnych podobieństw, ale radziłbym traktować te zespoły jako dwa osobne byty. Tak jak już pisałem, obie płyty pięknie zagrały na strunach mej duszy, stąd też słucham ich intensywnie od kilku dni. I pomyśleć, że gdyby nie przypadek, jedna wzmianka na blogu, być może nigdy nie poznałbym twórczości tego zespołu. Przypomina mi to trochę okoliczności odkrycia dla siebie zespołu Eyeless In Gaza. Tam inspiracją była notka z gazety, tu Internet. Dwa jakże odmienne źródła, dla których wspólnym mianownikiem okazała się być piękna muzyka. Oby więcej takich inspiracji.

Jakub Karczyński


26 listopada 2015

BEKSA

Dziś wypadają 57 urodziny wielkiego nieobecnego czyli Tomasza Beksińskiego. Z tego co mi wiadomo, to nie lubił i nie świętował on swoich urodzin. Pamiętam jednak, że często dziękował słuchaczom na antenie radia za przesłane życzenia. Ciekawe ile osób jeszcze pamięta i wspomina Beksę. Od jego samobójczej śmierci minęło już szesnaście lat. Czasy się zmieniły, zmieniła się i muzyka. Na szczęście wciąż jeszcze są artyści, którzy tworzą te "jego" dźwięki. Przykładem może być tu grupa Lacrimosa, która właśnie obdarowała nas swoim nowym albumem. Świetny prezent, myślę, że Tomek byłby przeszczęśliwy mogąc wysłuchać premierowych utworów swych ulubieńców, a potem opowiedzieć o nich słuchaczom w ten jedyny i niepowtarzalny sposób. Niestety nie poznamy już jego opinii nie tylko o nowej Lacrimosie, ale i o setkach płyt, które pojawiły się na przestrzeni tych szesnastu lat. Wielka to strata bowiem przez ten czas nikt nie wypełnił w eterze tej pustki, która z każdym rokiem zdaje się być większa i większa.

Jakub Karczyński

24 listopada 2015

KILLING JOKE "BRIGHTER THAN A THOUSAND SUNS" (1986)

Nie pamiętam jak dokładnie rozpoczęła się moja przygoda z grupą Killing Joke. Nie potrafię wskazać ani momentu zainfekowania, ani też powiedzieć czy ten wirus dostał się najpierw przez oczy czy może przez uszy. Nie jestem nawet pewien jaką ich płytę nabyłem w pierwszej kolejności. Waham się między "Pandemonium" (1994), a "Night Time" (1985), ale po latach ciężko przypomnieć sobie takie szczegóły. Pewien jestem tylko tego, że obie zrobiły nam mnie piorunujące wrażenie i na dobre umieściły grupę Killing Joke na orbicie moich zainteresowań muzyczny. Pochłaniałem nie tylko muzykę, ale i artykuły oraz recenzje albumów. Miały mi one dopomóc w skompletowaniu ich najlepszych płyt. Przez dość długi czas unikałem płyt "Brighter Than A Thousand Suns" (1986) oraz "Outside The Gate" (1988), które to "prawdziwi fani" traktowali jako zdradę i pójście w komercję. Zaufałem tym opiniom i omijałem je szerokim łukiem. Dopiero po wielu latach, zdecydowałem się posłuchać jednego z nich i zrozumiałem jak wielki popełniłem błąd ufając opiniom, zamiast zawierzyć swym uszom. Jako miłośnik muzyki lat osiemdziesiątych, nie mogłem wymarzyć sobie lepszej płyty, bo kochając "Night Time", trudno nie pokochać takiej "Brighter Than A Thousand Suns".

Wydana zaledwie dwa lata po swej sławnej poprzedniczce, przyniosła muzykę będącą jej logiczną kontynuacją. W dalszym ciągu słychać, że grupa wywodzi swe korzenie z muzyki post-punk'owej, ale zanurza ją w brzmieniu tak charakterystycznym dla lat osiemdziesiątych. Duży udział instrumentów klawiszowych, nie tylko przydał muzyce przestrzeni, ale także przebojowości. To ryzykowne połączenie sprawdziło się już na "Night Time", więc czemu miałoby się teraz nie udać. Nie zmienia się przecież zwycięskiego składu. Spotkałem się już z opiniami, że to jeszcze większy ukłon w stronę komercji, ale zupełnie nie mogę się z tym zgodzić. Nie wyczuwam tu absolutnie żadnej zdrady, no chyba, że ktoś rozwój postrzega właśnie w ten sposób. Jasne, że to już zupełnie inne granie niż to, co prezentowali na swych pierwszych płytach. Osobiście, bardzo mnie cieszy większa melodyjność materiału bowiem nie kocham płyt w rodzaju "What's This For ...!" (1981) czy "Reveletions" (1982), które są dla mnie nie do przejścia. I nawet jeśli "Brighter Than A Thousand Suns" był znakiem swoich czasów, to absolutnie nie muszą się go wstydzić. Posłuchajcie choćby Adorations, które momentami przywodzi mi na myśl Love Like Blood, Sanity czarującego pięknymi klawiszami oraz refrenem czy choćby nagrań Twilight Of The Mortal i Love Of The Masses, w których to wytwarza się taka niesamowita atmosfera jak w najlepszych odcinkach "Z archiwum X". To właśnie ta atmosfera, wykreowana na tym albumie przez instrumenty klawiszowe jest tym, co tak bardzo mnie urzekło. W połączeniu z post-punk'owym nerwem sekcji rytmicznej, tworzy coś nad wyraz wspaniałego. 


Owszem, nie spodziewam się, że ortodoksyjni fani Killing Joke docenią ten album i oddadzą należny mu szacunek. Zapewne już przy płycie "Night Time", klawisze odbijały im się czkawką. Kolejna dawka tego typu muzyki, była pewnie kroplą, która przelała czarę goryczy. Ciekawe jak wielu "prawdziwych fanów" machnęło lekceważąco ręką i dało sobie spokój ze słuchaniem tej płyty. Może to i dobrze, bo przy utworze "A Southern Sky" dostaliby zawału. Przyznam, że i dla mnie był on sporym zaskoczeniem, bo tak pop'owego oblicza Killing Joke to się nie spodziewałem. Początkowy szok, szybko przeszedł w uwielbienie. Liryczne oblicze Jaz'a Coleman'a pokazuje nam, że jest on nie tylko wojownikiem, ale i poetą o romantycznym usposobieniu. Jest jakaś niewysłowiona tęsknota w refrenie tej piosenki, która przenosi ten utwór na zupełnie inny poziom odbierania muzyki. Otwiera on w człowieku jakieś drzwi, o których istnieniu nie mieliśmy dotychczas pojęcia. Taka sztuka udaje się nielicznym, stąd też chylę głowę przed grupą. Tym co jednak rozłożyło mnie na łopatki, było nagranie Rubicon. Ten siedmiominutowy kolos, urzeka nie tylko świetnym refrenem, ale i pasją w głosie Coleman'a. To jest właśnie taki Killing Joke jaki lubię najbardziej, a którego trochę mi brakuje na ich ostatnich płytach. Doskonałe wyważenie proporcji jest nie lada sztuką, a tu grupie udało się to nad wyraz wyśmienicie. Nie waham się użyć sformułowania, że jest to ich jedna z najlepszych płyt w całym dorobku, a jej niedocenienie woła o pomstę do nieba. Jeśli byliście takimi samymi dyletantami jak ja w kwestii tego albumu, to zweryfikujcie swe stanowisko, bo może się okazać, że przegapiliście jedną z najwspanialszych płyt lat osiemdziesiątych. Z pełnym przekonaniem dopisuję ją do listy płyt mojego życia.

Wiem, że wiele osób po przeczytaniu powyższego tekstu popuka się w głowę, albo zacznie przecierać oczy z niedowierzania. Nic mnie to nie obchodzi, bowiem polegam tylko i wyłącznie na swoich uszach, odczuciach i emocjach. Nie oczekuję, że zmienicie zdanie, ale dajcie temu albumowi chociaż szansę. O nic więcej nie proszę.
   
Jakub Karczyński
 

19 listopada 2015

PERŁY Z LAMUSA

Pomimo że listopad się jeszcze nie skończył, to już mogę go zaliczyć w poczet najlepszych miesięcy, jeśli chodzi o zdobycze płytowe. I wcale nie chodzi mi tu o ich ilość, a bardziej o atrakcyjność owych tytułów. Wielu z nich poszukiwałem od dłuższego czasu, jak choćby wspomnianego w jednym z niedawnych wpisów albumu Ikon "On The Edge Of Forever" (2001) czy kultowego w pewnych kręgach "Virtual World" (1990) belgijskiej grupy Bazooka Joe. Co uważniejsi czytelnicy przypomną sobie, że nie dalej jak w lipcu wystawiłem za nimi nawet list gończy. Czego jak czego, ale tak szybkiego schwytania tych belgijskich bandziorów to się nie spodziewałem. W końcu będzie okazja sprawdzić, ile prawdy kryje się w tych opowieściach i samym statusie grupy. Spodziewam się, że płyta dotrze do mnie jeszcze w tym tygodniu, więc czym prędzej trzeba nadrobić zaległości w słuchaniu. Jak zwykle trochę tego jest, o czym już zdążyli przekonać się stali czytelnicy tego bloga. Nie moja to wina, że na świecie tyle płyt, tylko czasu na ich słuchanie jakoś nie można dokupić.

Jakby tego było mało, to wraz z początkiem miesiąca upolowałem w jednym ze sklepów zajmujących się sprzedażą płyt używanych, pokaźną liczbę płyt z dyskografii Siouxsie & The Banshees. Ktoś postanowił najwyraźniej pozbyć się od razu wszystkiego, bo czego tam drogi panie nie było. Jako że posiadam już co nieco albumów tej zacnej formacji, to skupiłem się na pouzupełnianiu braków. I tak moim łupem padły krążki "Juju" (1981), "A Kiss In The Dream House" (1982), "Hyaena" (1984) oraz "Tinderbox" (1986). Dwa pierwsze albumy posiadałem już co prawda w wersji zremasterowanej, ale od zawsze marzyło mi się zgromadzenie pełnej dyskografii w jej starych edycjach. Tym razem trafiła się okazja nabycia właśnie takich wersji, dzięki czemu Zuzka i jej niegrzeczne siostry są wreszcie w komplecie. Pełna, studyjna dyskografia Siouxsie & The Banshees stała się więc faktem, niemniej aby poczuć pełnię satysfakcji, pozostało mi jeszcze dokupić do posiadanych remasterów "Join Hands" (1979) i "Kaleidoscope" (1980) ich starsze odpowiedniki. Tej pierwszej pozbyłem się gdy nabyłem jej odświeżoną wersję, czego dziś nieco żałuję. Również nie ulitowałem się na płytą "Hyaena", której nazbyt pop'owy szafarz nie za bardzo współgrał z moimi ówczesnymi preferencjami muzycznymi. W tamtym czasie, bardziej przemawiały do mnie te surowsze płyty Zuzki i jej strzyg. Musiało minąć trochę czasu, abym docenił nie tylko wspomnianą "Hyaenę", ale i albumy pokroju "Peepshow" (1988), "Superstition" (1991) czy "The Rapture" (1995). Tę ostatnią swego czasu również posłałem w szeroki świat. Pisałem już o tym przed paroma laty: http://czarne-slonca.blogspot.com/2011/10/kamien-poruszajacy-lawine.html. Cóż, do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Stąd też wykazuję się teraz większą ostrożnością w pozbywaniu się płyt, aby później nie szukać ich gorączkowo po różnych antykwariatach muzycznych czy aukcjach internetowych, płacąc za nie jeszcze jakieś horrendalne pieniądze. Jak to mówią, mądry Polak po szkodzie.

Jakub Karczyński 

16 listopada 2015

CÓŻ PRZYNIEŚĆ MOGĄ SNY

Melancholia zawisła nad miastem. Dopełniam ją sobie lekturą listów Zdzisława Beksińskiego do Jerzego Lewczyńskiego oraz albumami "Filigree & Shadow" (1986) i "Blood" (1991) projektu This Mortal Coil. Same starocie*, ale cóż poradzę, że właśnie te starocie mają w sobie największą siłę i magię. Może drugi i trzeci album This Mortal Coil nie jest tu najlepszym przykładem, bowiem "jedynka" była dużo lepsza, ale akurat dziś zapragnąłem posłuchać właśnie ich. Wcześniej jakoś nie miałem nastroju, ani ochoty na ich zgłębianie. Przesłuchane po łebkach, cierpliwie czekały na swój czas. Na szczęście wraz z nastaniem jesieni, częściej sięgam po tego typu płyty, bo i kiedy słuchać takich albumów jeśli nie teraz. W klimacie ponurej, deszczowej jesieni taka muzyka brzmi najwspanialej. Opary melancholii, zadumy i smutku osiągają tu naprawdę wysokie wartości. Aby w pełni odczuć tę muzykę potrzeba skupienia, cierpliwości i pełnego zaangażowania się w te niełatwe dźwięki. Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszym, zabieganym świecie może być trudno o te rzeczy, niemniej warto wygospodarować trochę czasu by oderwać się od prozy doczesnego życia. Dźwięki wykreowane przez This Mortal Coil dają wspaniałą perspektywę i ogląd spraw, które wydają nam się tak ważne, a w istocie nie znaczą nic. I chyba o to w tym wszystkim chodzi. O nabranie dystansu do świata i spraw doczesnych. Przynajmniej ja tak to odczytuję, spoglądając na nazwę jaką przybrał ten projekt - This Mortal Coil (Ten doczesny zamęt). Jeśli jednak zagłębimy się w lekturę "Hamleta", z którego to zaczerpnięto ową frazę, okaże się, że porusza ona nieco inne kwestie. Bohater dramatu wyraża pogląd, że gdyby mieć pewność, że śmierć oznacza definitywny koniec żywota i mąk z nim związanych, nikt przy zdrowych zmysłach nie wahałby się zakończyć swej egzystencji. Niestety, pewności takowej nie ma, stąd też strach przed nieznanym, osłabia wolę przecięcia nici życia. Trudno mi powiedzieć czym kierował się Ivo Watts Russell decydując się na tę nazwę, ale przecież od tego jest sztuka by wyrabiać sobie własne interpretacje, niezależnie czy są one zgodne z zamysłem autora czy też nie. Sztuka to sfera wolności, w której to odbiorca, nie powinien przejmować się tego typu rzeczami. Stąd też pytania w rodzaju: "Co autor miał na myśli ?", schowajmy głęboko do kieszeni i dajmy się ponieść naszej własnej wyobraźni.

Może śnić? — w tym sęk cały, jakie bowiem
W tym śnie śmiertelnym marzenia przyjść mogą,
Kiedy zrzucimy z siebie więzy ciała**


Jakub Karczyński


* Wyjątek stanowi książka, bowiem "Listy do Jerzego Lewczyńskiego" wydano w 2014 roku, choć ich treść to zapis czasów już dawno minionych, więc choćby z tego względu można to traktować jako staroć.
   
** Fragment "Hamleta" William'a Shakespeare'a w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego

07 listopada 2015

ZATOPIENI W MUZYCZNEJ MGLE

Od kilku dni gęsta mgła osnuwa miasto i sprawia, że świat wydaje się być miejscem nie do końca realnym. Zarysy budynków majaczące na horyzoncie są jak strażnicy, którzy strzegą wrót do nicości. Za nimi już tylko pustka i wielka niewiadoma. Aż chciałoby się wsiąść do łodzi i pomknąć wśród tych mgieł poza horyzont, niczym bohater z okładki "Endless River" grupy Pink Floyd. Jako że nie posiadam łódki, a i powątpiewam w to, czy aby utrzymałaby się ona na oparach tej mgły, pozostaje mi wlepić nos w szybę, przymknąć oczy i popuścić wodze wyobraźni. Pomocna będzie również odpowiednia muzyka, która wyrwie nas z ram rzeczywistości. Wybór to niełatwy, bo i płyt sporo, ale przecież nie każda odpowiednio zabrzmi w taki dzień jak dziś. Tutaj potrzeba czegoś z naprawdę dużą dawką oniryzmu. Można sięgnąć po "Cathedral Oceans" (1995) John'a Foxx'a, która w każdych innych okolicznościach zanudziłaby słuchacza na śmierć. Dziś jednak jej wady, wydadzą się nam zaletami, bowiem jej ambientowy charakter, doskonale skomponuje się nam z zaokiennym pejzażem. Można także zagłębić się w dorobek grupy Cocteau Twins. Polecam zwłaszcza ich najbardziej marzycielskie płyty ze szczególnym uwzględnieniem krążka "Treasure" (1984). Ja jednak wybiorę jeszcze inną drogę, sięgając po album "Continental" (2006) Robin'a Guthrie.


Tak, tak, to nie kto inny jak były członek Cocteau Twins, który po zawieszeniu działalności macierzystej grupy, poświęcił się karierze solowej. Nie zagłębiałem się do tej pory w jego twórczość, ale płyta "Continental" urzekła mnie tak bardzo, że pozostaje już tylko kwestią czasu, aż dołączą do niej pozostałe albumy. A dorobek ma już dość znaczny, bowiem poza albumami solowymi, nagrywał też płyty z innymi artystami, jak choćby ze wspomnianym tu już John'em Foxx'em. Stęsknieni za głosem Elizabeth Fraser, powinni przyjrzeć się płycie "The Moon And The Melodies" (1986), na którym to wystąpiło trzy czwarte Cocteau Twins, wspomagane przez Harold'a Budd'a. Ten amerykański muzyk i poeta, współpracował między innymi z Brian'em Eno, a także z grupą U2, której to pomagał przy kompozycji Cedars Of Lebanon. Dźwięki wykreowane na "The Moon And The Melodies" powinny urzec nie tylko zwolenników muzyki spod znaku 4AD, ale i tych, którzy w muzyce szukają po prostu piękna.

Wszystkie zaproponowane tu albumy, powinny dodać nieco barw w te pochmurne i mgliste dni. Zapewne można by tu dorzucić jeszcze wiele takich rozmarzonych płyt, więc nie zamykam jeszcze tej listy. Jeśli macie swoje typy to dopiszcie je w komentarzach. Chętnie poznam jakiej muzyki Wy lubicie słuchać w te szare, jesienne dni.

Jakub Karczyński

PS Autorem obrazu "Kraków we mgle" wykorzystanego w tym wpisie jest Marek Langowski. Przecudnie nierzeczywisty Kraków, odmalowany został nad wyraz pięknie i sugestywnie.
  

28 października 2015

POLOWANIE NA IKONY

  
Dzisiejszy dzień poza ładna pogodą przyniósł ze sobą także dwa nowe nabytki płytowe. Nie planowałem tego, wyszło to jakoś tak spontanicznie. Pierwszy zrodził się z frustracji wynikającej z faktu, że upłynęło już pięć dni od premiery najnowszego krążka grupy Killing Joke, a albumu nie sposób uświadczyć w żadnym stacjonarnym sklepie. Co innego sklepy internetowe, które w większości przypadków stanęły na wysokości zadania. Niemniej ja chciałem tak na już, bez zbędnego czekania. Niestety, nie da się, trzeba swoje odczekać. Wiem, że Killing Joke to nie Madonna, ani nawet Sting, którzy jak tylko wydadzą swoje nowe płyty, to sklepy usypują z nich gigantyczne kopce, które straszą później przez następne pół roku. Wiem też, że hajs musi się zgadzać, a grupy pokroju Killing Joke, nie generują wielkich zysków, ale czy tak trudno zamówić choćby minimalną ilość? Zważywszy, że nie wydało tego jakieś Zadupie Records lecz gigant w postaci Universala. Z braku alternatywy, zakupiłem płytę w Internecie i nie pozostaje mi nic innego jak wypatrywać listonosza. 

Drugi nabytek płytowy to był zupełny przypadek. Przeglądając aukcje internetowe, wpisałem nazwy kilku grup na zasadzie "zobaczmy co wyskoczy". W pewnym momencie, wrzuciłem do wyszukiwarki słowo Ikon. Pierwsze typy nie były niczym zaskakującym, ale gdy przedarłem się nieco dalej, mym oczom ukazał się album "Love, Hate And Sorrow" (2009), którego akurat brak mi w kolekcji. Cena była dość wysoka, więc postanowiłem odpuścić. Być może kiedyś trafi się bardziej atrakcyjna oferta. Los jednak tego dnia był nad wyraz łaskawy, bowiem wyrzucił na internetowy brzeg, także inną perłę w postaci płyty "On The Edge Of Forever" (2001). Do zakończenia aukcji pozostało zaledwie pięć minut, więc czym prędzej trzeba było brać się do licytacji. Wiedziałem, że nie jestem jedynym myśliwym, któremu zależy na tym wydawnictwie, stąd też załadowałem do strzelby nieco mocniejsze naboje. Walka była zacięta, powietrze było gęste od kul, ale w ostatecznym rozrachunku to mój pocisk powalił zwierzynę. Mało brakowało, a obszedłbym się smakiem. Na szczęście los mi sprzyjał, dzięki czemu, wkrótce będę mógł powiesić na ścianie kolejne trofeum. Polowanie powoli dobiega końca. Do odtrąbienia pełnego sukcesu, pozostało jeszcze wytropić i ustrzelić dwa ostatnie albumy. I choć ich odnalezienie może zająć długie miesiące, a nawet lata, to prędzej czy później i tak padną moim łupem. Skąd ta pewność? Praktyka synu. Praktyka.

Jakub Karczyński

18 października 2015

EDITORS - IN DREAM (2015)

Nigdy nie byłem ich zagorzałym fanem. Gdy debiutowali, wpisali się na listę grup, które za punkt honoru przyjęły sobie wskrzeszenie tradycji Joy Division. I choć ich muzyka miała w sobie taneczność indie rocka, to za sprawą wokalnej maniery, sprowadzała ze sobą także mrok. To specyficzne połączenie, sprawdziło się w przypadku grupy Interpol, dlaczego więc miałoby nie wypalić w przypadku Editors? Pamiętam, że ich debiut zebrał bardzo dobre opinie, jednak mnie czegoś w nim zabrakło, stąd też moja długa obojętność na poczynania grupy. Gdy zaczęli skręcać bardziej w kierunku elektroniki, uznałem, że panowie chcą wyrwać się z tej ramy, w jakiej chcieli zamknąć ich fani. Nie chcieli już być tylko kontynuatorami tradycji Joy Division, ale zaznaczyć swą indywidualność. Każdy kolejny album był poszukiwaniem tej swojej tożsamości, zmianą dokonywaną w swym wizerunku. Czy już odnaleźli swoją drogę? Tego dowiemy się dopiero za jakiś czas, gdy będziemy mogli prześledzić i podsumować ich karierę. Tymczasem skupmy się na tym co tu i teraz, czyli na najnowszym albumie, zatytułowanym "In Dream" (2015).

Skłamałbym gdybym powiedział, że czekałem na niego z zapartym tchem. Bliższe prawdy będzie jeśli napiszę, że owo wyczekiwanie podszyte było pewna dozą nieufności. Wynikała ona z prostej przyczyny. Po nagraniu nad wyraz udanego albumu "The Weight Of Your Love" (2013), należało podnieść poprzeczkę, która i tak zawieszona była bardzo wysoko. Czy taki skok mógł się udać? Raczej wątpliwe, ale przecież w muzyce jak w sporcie, czasem zdarzają się cuda. Nie próbowali zdystansować swego poprzedniego albumu, wybrali bezpieczniejszą drogę, nagranie płyty, której nijak nie można zestawić z poprzedniczką. Dzięki temu uniknęli nachalnych porównań i zestawień. Liczyła się tylko muzyka, choć sam zespół kierował naszą uwagę w kierunku "In This Light And On This Evening" (2009). Nie był to w żadnym wypadku zabieg marketingowy, lecz komunikat, że jeśli już do czegoś odnosić te nowe nagrania, to właśnie do tej płyty. I faktycznie, "In Dream" brzmi nieco jak jego brat bliźniak, choć na pewno nie jednojajowy. Słychać, że od tamtej pory grupa niezwykle się rozwinęła, a Tom Smith nie boi się eksperymentować ze swym głosem. Jest tak samo przekonujący, gdy śpiewa swym normalnym głosem, jak i falsetem, którym zaskoczył słuchaczy na poprzednim albumie.

Już pierwsze dźwięki zwiastują, że będzie jakoś inaczej i raczej nie ma co oczekiwać powtórki z "The Weight Of Your Love". Dla kogoś kto nie odsłuchiwał pojawiających się w sieci singli, No Harm może być sporym zaskoczeniem. Ten mroczny, nastrojowy i powolny utwór, doskonale temperuje rozbuchane oczekiwania fanów. Jeśli ktoś spodziewał się mocnego i dynamicznego otwarcia, to się zapewne srodze rozczarował. Bardziej refleksyjnie nastawiona publiczność, z pewnością poczuła przyjemny dreszczyk przebiegający po plecach. Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, to wskazałbym na brak odpowiedniej dramaturgii w finale tego nagrania. Aż prosi się ono o mocne wejście gitar, które rozładowałoby to misternie zbudowane napięcie. Nim zdążymy się zorientować, że czegoś tu brakuje, zostajemy porwani przez The Ocean Of  Night, który jak to ktoś słusznie zauważył, przypomina bardziej nagrania Coldplay'a niż nagrania Editors. To zresztą nie jedyny przykład, próby wbicia się w cudze fatałaszki na tejże płycie. Posłuchajcie tylko utworu Our Love, który jak żywo przypomina największy przebój Bronski Beat! Ta dość zaskakująca inspiracja może szokować, ale nie sposób odmówić jej uroku. Nie jest to co prawda najmocniejszy punkt płyty, ale warto dać szansę temu odmieńcowi z gabinetu osobliwości doktora Tom'a Smith'a. Kto wie, może znajdziecie w nim coś więcej, niż tylko kopię stylu Bronski Beat. Zdecydowanie bardziej konwencjonalnie i urokliwie prezentują się nagrania Forgiveness czy Salvation. Zestawione tuż obok siebie, doskonale się uzupełniają. Nic dziwnego, bez przebaczenia trudno przecież o zbawienie. Life Is A Fear to z kolei komercyjna lokomotywa tego albumu. Klimatyczna, ale i nienachalnie przebojowa. Na koniec zostawiłem sobie nagranie The Law, którego pierwsze dźwięki nie zwiastują niczego specjalnego. Ot, taka synthpop'owa plumkanina, która za sprawą głosu Rachel Goswell ze Slowdive, zyskuje nowy, piękniejszy wymiar. Jej udział choć tak skromny, to jednak niezwykle odczuwalny. Nie ma co, mieli panowie nosa i niezwykłe wyczucie. Szkoda, że nie wystarczyło go do samego końca. Zmysł kompozytorski zaczyna szwankować na wysokości nagrania All The Kings, dla niektórych zapewne już przy Our Love. Niemniej oba nagrania, można jeszcze jakoś wybronić. Gorzej ma się sprawa z dość nudnym At All Cost oraz dość rozwleczonym zamknięciem albumu w postaci Marching Orders. Pierwsze, to prawie pięciominutowe zawodzenie Tom'a, przy którym nerwowo spoglądam na zegarek, bo wiem, że w tej podróży nie zdarzy się już nic ekscytującego. Drugie, choć jeszcze dłuższe, świeci już nieco większym blaskiem, choć po tak spektakularnym otwarciu (No Harm) spodziewałem się równie mocnego domknięcia płyty. Nie można odmówić im ambicji (czas utworu), niemniej szkoda, że nie przełożyło się to na bardziej intrygujące dźwięki.

Cóż można rzec na zakończenie. Może tylko tyle, że płyta "In Dream" właściwie nie wychodzi z mojego odtwarzacza. Co ciekawe, nie uważam by nagrali album lepszy, niż "The Weight Of Your Love", a mimo to, przyniósł mi on nie mniej wrażeń i emocji. Było ich na tyle dużo, że poza wersją kompaktową, zakupiłem również piękną edycję winylową, która skrywa w sobie piękne niespodzianki. Muzyczni fetyszyści powinni być ukontentowani.

Jakub Karczyński
 

07 października 2015

USTA PEŁNE JESIENI

Dziś jesień pokazała nam swe bardziej zadumane oblicze. Na tle szaro niebieskiego nieba, melancholijnie szybują czarne ptaki, niesione zimnym wiatrem. Ich widok uspokaja i skłania do niespiesznej konsumpcji tegoż dnia. To jeden z takich dni, który chciałoby się spędzić w domu. Za towarzyszy mieć tylko piękną muzykę, pyszną herbatę owocową i ciepły koc. Niestety nie dane mi będzie. Dlatego też delektuję się tą chwilą póki mogę. Aby nie zakłócić nastroju dzisiejszego poranka, sięgnąłem po jeden z najsmutniejszych głosów świata, który to należy do Peter'a Hammill'a. Równie dobrze można się posłużyć także płytami David'a Sylvian'a lub twórczością Tindersticks. Te głosy i dźwięki sprawą, że poczujecie jesień bardziej dobitnie. Gdyby tak jeszcze wszystkie rozgłośnie radiowe dostosowały się do nastroju i nadawały naprzemienne muzykę tych dżentelmenów, to byłbym przeszczęśliwy. Obawiam się jednak, że trzy czwarte naszego społeczeństwa, palnęłoby sobie w łeb przy tej muzyce. 


Na dowód przytoczę pewną anegdotę, którą opowiedział mi znajomy. Otóż któregoś razu pan A. postanowił opuścić miasto i udać się na letnie wakacje. Jako że nie chciał zamykać swojego sklepu, poprosił młodszego kolegę o zastępstwo, na czas jego nieobecności. Pan A. zostawił klucze i wyjechał na upragniony odpoczynek. Urlop miał chyba wymiar dwutygodniowy, więc pan A. miał sporo czasu, aby nabrać nowych sił i przewietrzyć nieco głowę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że ktoś może odliczać dni do jego powrotu. Tym kimś były fryzjerki (jeśli dobrze zapamiętałem) mające swój zakład zaraz obok sklepu pana A. Gdy tylko go ujrzały, rzuciły się w jego kierunku ze słowami: "Jak to dobrze, że pan już wrócił. My już nie dajemy rady słuchać tej muzyki dobiegającej z pańskiego sklepu". Zaskoczony pan A. czym prędzej udał się do siebie, aby wypytać zastępcę, co on też tym biednym fryzjerkom zgotował za mękę. Zapytał więc czego on tu słuchał przez te dwa tygodnie. W odpowiedzi usłyszał, że w trakcie jego nieobecności, ów pracownik słuchał wyłącznie Van Der Graaf Generator oraz Peter'a Hammill'a. !!!??? Jeśli w okolicy były jakieś drzewa, to zapewne momentalnie opadły z nich liście, a słońce czym prędzej schowało się ze strachu za chmurami. Ciekawi mnie czy głos Peter'a wciąż prześladuje te biedne panie, które raczej nie nawykły do tego typu muzyki. Nie ma się co dziwić, przecież w salonach fryzjerskich królują tylko wielkie przeboje, których pan Hammill nie ma w swym repertuarze. 

Jakub Karczyński

PS Do zilustrowania niniejszego wpisu posłużył mi obraz Józefa Chełmońskiego "Jesień" oraz muzyka Peter'a Hammill'a.

30 września 2015

PRZYGASZENIE ŚWIATEŁ

Bywają takie chwile, że muzyka przestaje smakować. Nie sprawia już takiej radości jak jeszcze kilka dni wcześniej. Nowe płyty piętrzą się w stosach, a chęci na ich przesłuchanie po prostu brakuje. Mało tego, nie tylko muzyka schodzi na dalszy plan, ale i wszystko to, co dotychczas sprawiało radość. Leży człowiek na kanapie i mógłby tak trwać całe wieki niczym wampir w swej wygodnej trumnie. Wiem, brzmi to jak objaw depresji, ale wolę myśleć, że zniechęcenie jakie mnie ostatnio dopadło, to raczej wynik jakiegoś przesilenia bądź muzycznego przesytu. Trzymało cholerstwo prawie trzy tygodnie. Na szczęście mam to już za sobą. Powróciłem nie tylko do muzyki, ale i do bardziej regularnego prowadzenia tego bloga. Właśnie rozpieczętowałem analogowe wydanie "Fugazi" Marillionu by uczcić ten swoisty powrót do żywych. Aż serce skacze z radości na widok tej pięknej okładki, a uszy chłoną każdą nutę niczym gąbka wodę. I pomyśleć, że przez dłuższy czas traktowałem ten album ze sporą rezerwą. Widać trafił w nieodpowiedni czas. Na szczęście płyty to nie towar jednorazowego użytku. Można do nich wracać wielokrotnie i odkrywać to, co do tej pory pozostawało zakryte. Nie traćmy więc zapału i nie gaśmy za wcześnie tego światła.

Jakub Karczyński 

29 września 2015

THE CHURCH "FURTHER / DEEPER" (2014)


Informacje o kolejnej mszy (czyt. płycie) tego australijskiego zespołu, rozchodziły się niczym echo w pustym kościele. Odbijały się od ścian świątyni, ale w żaden sposób nie chciały się zmaterializować. I tak też de facto było z tym albumem. Niby został wydany w ubiegłym roku, ale jakoś nie udało mi się go wtedy namierzyć. Mijały miesiące, a tu płyty jak nie było, tak nie ma. Nim album trafił w moje ręce, zdążyłem zaopatrzyć się w nowy kalendarz, przywitać wiosnę oraz wyjechać na letnie wakacje. Na szczęście moja wytrwałość została nagrodzona wraz z pierwszymi dniami sierpnia. 

Zanim poznałem zawartość albumu, znany był mi już singiel promujący to wydawnictwo. Nagranie Pride Before A Fall, choć nie ma zadatku na przebój, utkwiło w mej pamięci nie tylko za sprawą samej muzyki, ale i pięknego teledysku. To w zupełności wystarczyło bym zaczął zacierać ręce i niecierpliwie wyczekiwać całego albumu. Czy miałem jakieś oczekiwania względem nowej muzyki The Church? Pewnie jakieś miałem, ale nie zastanawiałem się nad tym, zdając się w tej materii na zespół. Tak na dobrą sprawę, to nawet trudno było mi nakreślić ramy stylu w jakim grupa obecnie się porusza, bowiem ostatni znany mi album zespołu to płyta "Sometime Anywhere" z 1994 roku. Jak łatwo policzyć, od tego czasu mięło już dwadzieścia jeden lat, a grupa zdążyła nagrać w tym czasie jedenaście albumów. Z tej też przyczyny, płyta "Further/Deeper" była dla mnie swoistą zagadką. Warto również nadmienić, że to nie tylko pierwsza płyta grupy od pięciu lat, ale również pierwszy album, na którym nie uświadczymy obecności ich długoletniego gitarzysty Marty Willson-Piper'a. Znalazł się on za burtą niejako na własne życzenie. Jak wyjaśnia wokalista, próby skontaktowania się z gitarzystą w celu nagrania nowej płyty okazały się bezowocne. W związku z tym, funkcję gitarzysty objął Ian Haug, występujący wcześniej w grupach Powdrefinger oraz Predators. 

Wróćmy jednak do samej płyty. Okładka utrzymana w kolorach szarości, przyciąga uwagę swoją dwuznacznością. Zdjęcie upadającej kropli po odpowiedniej obróbce i zmianie perspektywy, jawi się nam bowiem jako krzyż. Ta dość tajemnicza obwoluta, skrywa w sobie dwanaście nagrań w części podstawowej oraz trzy bonusy dodane do wersji digipack. Gdyby chcieć określić charakter nowych nagrań zespołu to byłby to punkt na przecięciu rocka, psychodelii oraz dream popu. Na dobrą sprawę jest to dosyć logiczna droga i nie kłóci się za bardzo z muzyką jaką zespół debiutował w 1981 roku. Oczywiście próżno szukać tu post punk'owego sznytu, ale przecież to już dawno wybrzmiała melodia. Jaka jest więc ta nowa muzyka? W mojej ocenie jest to dość nierówny album, dzielący się na dwie części. Zdecydowanie ciekawiej prezentuje się pierwsza połowa płyty, w której to zgromadzono ciekawsze kompozycje. I choć nie ma tu aż tak pięknych utworów, jakie zdarzały się na płycie "Starfish" (1988), to nie sposób nie ulec urokowi sześciu pierwszych nagrań, począwszy od Vanishing Man, a na rozmarzonym Love Philtre skończywszy. Później napięcie nieco siada, a zespół nie bardzo wie jak temu zaradzić. Błądzi gdzieś wśród majaków sennych, gubiąc ścieżkę, a przy okazji słuchacza, który zasypia gdzieś po drodze. W ogóle brak tej płycie momentami odpowiedniej mocy, wszystko nurza się w jakiś gitarowych pogłosach i bardziej przypomina ścieżkę dźwiękową z jakiegoś odrealnionego filmu, niż solidny rockowy album. Przez to płyta wydaje się być jakaś taka rozwodniona, brak tu konkretów, na których można by oprzeć ten album. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia, aby wysłuchać płyty jednym ciągiem, bowiem druga połowa już najzwyczajniej nudzi. Wyjątkiem jest tu nagranie Miami, które jednak nie ma w sobie, aż takiej siły by przesłonić sobą te wcześniejsze mielizny. Sytuacji nie ratują nawet nagrania dodatkowe, które niepotrzebnie przedłużają tę agonię. Jeśli ktoś oczekiwał czegoś na miarę ich najlepszych dokonań, to może się srodze rozczarować. Te najwyraźniej grupa ma już za sobą. Żeby być precyzyjnym, dodam, że album ten nie jest też jakąś totalną katastrofą. To taki solidny średniak, z kilkoma pięknymi momentami, który ani niczym szczególnie nie zaskoczy, ani też specjalnie nie rozczaruje. Niemniej skłamałbym gdybym napisał, że nie odczuwam pewnego niedosytu. Apetyt był jednak nieco większy. Wierzę, że jeszcze kiedyś w murach tej świątyni zapłonie żywy ogień, jakiego nie udało się wzniecić na tym albumie. Skąd takie przeświadczenie? Nadzieja przecież umiera ponoć ostatnia.

Cieszy mnie, że grupa The Church wciąż nie składa broni i raczy nas kolejnymi płytami. I choć nowe nagrania nie przyprawiły mnie o szybsze bicie serce, ani też o ciarki na plecach, to i tak niecierpliwie będę wypatrywał kolejnych płyt. Taki to już los fana, który powinien być z zespołem nie tylko w chwilach triumfu, ale też i w tych nieco gorszych momentach. Amen.

Jakub Karczyński

11 września 2015

POTRAWY RYBNE

Właśnie wkraczamy w mój ulubiony okres roku. Pomału żegnam się z latem, wypatrując niecierpliwie na horyzoncie jesieni. Przyniesie ona ze sobą nie tylko całe spektrum barw, ale i nowe płyty, które wraz z początkiem września zaczęły wyrastać nam jak te przysłowiowe grzyby po deszczu. Cieszę się, że wkrótce będę mógł posłuchać nowych nagrań Davida Gilomour'a, Mercury Rev, Blackmore's Night, Duran Duran, New Order czy Killing Joke. 

Na początek nowego roku swój album anonsuje też grupa Marillion. Pomimo że od odejścia Fish'a minęło już tyle lat, a i Steve Hogarth radzi sobie nad wyraz dobrze, to czasem nachodzi mnie taka myśl, aby wrócił stary, dobry Marillion. Te dwa światy z upływem kolejnych lat, mają coraz mniej wspólnych punktów. Nawet Steve Rothery gra teraz tak, aby nie przypominać siebie sprzed lat. Co ciekawe, rozgraniczenie na dwa skrajnie różne obozy, dostrzegli też przedstawiciele hip hopu. Tak, tak, nie przywidziało się wam. Potwierdzeniem moich słów jest fragment utworu Slums Attack CNO2, w którym to pojawiają się takie oto słowa: "Ile razy ktoś tu krzyczał, że te nowe tracki Rysia są jak Fish bez Marillionu lub Marillion bez Fisha". Gdy to pierwszy raz usłyszałem, niemal spadłem z krzesła. Po czasie naszła mnie myśl, czy aby odbiorcy tej muzyki, rozumieją znaczenie tego tekstu. Czy w ogóle wiedzą co to za Marillion i kim do diabła jest ten Fish. Nie pytałem, bo nie obracam się w tych kręgach, ale chętnie bym to kiedyś sprawdził. Kto wie, może sam Rychu Peja zdradzi mi kulisy tego tekstu. Wróćmy jednak do współczesnego oblicza Marillion. Ten z Hogarth'em gra już na nieco innych strunach moich emocji. Tworzy nadal piękną muzykę jak choćby albumy "Marbles" (2004) czy "Sounds That Can't Be Made" (2013) by daleko nie szukać, niemniej brak tam już tego krwawiącego serca wyrwanego z piersi samego Fish'a. Także Steve Rothery nie gra już tak malowniczych i poruszających solówek. Teraz jego gitara jest jakby podporządkowana reszcie zespołu. Aż chciałoby się zakrzyknąć, że to zbrodnia tak marnować tego wyśmienitego gitarzystę. Wystarczy posłuchać sobie "Misplaced Childhood" (1985) lub "Clutching At Straws" (1987) i porównać z tym co grupa nagrywa współcześnie, aby zrozumieć o co mi chodzi. Obie wspomniane płyty, mają w sobie taki ładunek emocjonalny, że po ich wysłuchaniu człowiek czuje się jak uzbrojona bomba. Siedzi i czeka na moment, gdy ostatnie sekundy zegara dadzą znak do emocjonalnej eksplozji. Och, jakże ja kocham te płyty i te emocje jakie ze sobą niosą. Śmiało mogę wpisać je na listę moich albumów życia. A współczesny Marillion? Nadal uwielbiam, cenię i kupuję w ciemno każdą nową płytę. Tak samo jak i solowe albumy Fish'a. I choć zespół zaistniał dla mnie na dobre już za sprawą Hogarth'a, to właśnie albumy z Fish'em pokochałem najmocniej. Niemniej nie przekreślałbym dorobku jego następcy, bowiem i tu znajdziemy niejedną perłę jak choćby cudowne "Seasons End" (1989), do którego przyjemnie wraca się i po latach.

Jakub Karczyński

31 sierpnia 2015

ABSTRAKCYJNE MIASTECZKO

Policzyłem. Znalazłem chwilę czasu i zadałem sobie trud policzenia płyt, które muszę jeszcze przesłuchać oraz dosłuchać. Wyszło tego sto pięćdziesiąt tytułów !!! Aż złapałem się z tego wszystkiego za głowę. Moje przerażenie wynikało nie tylko z moich ogromnych zaległości, ale i ze świadomości, że za chwilę jesień zasypie nas kolejnymi premierami. Za dużo tego, oj za dużo. Żeby się z tego wygrzebać, potrzeba by lat i zatrzymania procesu wydawniczego. Obecnie tworzymy tyle muzyki, że nie starczyłoby nam życia, aby jej wysłuchać, a co dopiero dogłębnie poznać. Z tej też przyczyny, wiele albumów leżakuje na półkach i czeka na dogodną chwilę, aby móc zaprezentować mi swe walory. Mało tego, przed kilkoma tygodniami otrzymałem także możliwość przedpremierowego odsłuchania dwóch płyt z Alchera Vision. Pierwszym tytułem był debiutancki album Hidden By Ivy "Acedia", drugim Dogs In Trees "Pióra mew". Jako że nie za bardzo miałem czas, a i jakoś trudno tak wczuć mi się w cyfrowy odsłuch, skorzystałem z tego dopiero teraz. Postanowiłem sprawdzić czy zawarte tam dźwięki są tymi, które mi w duszy grają. Poza tym, zawsze to jakieś poszerzenie horyzontów i powiew świeżego powietrza. Trochę mi tego ostatnio brakowało. Stąd też zakupiłem zupełnie w ciemno, debiutancki album poznańskiej grupy Abstrakt. Pomimo że zespół pochodzi z mojego miasta, jakoś nie natknąłem się wcześniej na niego. Dopiero pozytywna recenzja na jednym z blogów, zachęciła mnie do zakupienia płyty. Najbliżej tym dźwiękom do tego co robi grupa Riverside, choć nie chciałbym już na początku, zbytnio etykietować grupy. Mają swój styl, pomysł na muzykę, a i pozytywnych recenzji nie brakuje ("Teraz rock" nr 9 (151) wrzesień 2015). Sprawdźcie jeśli jesteście ciekawi. Oto link ich strony http://abstraktband.com/pl/.

Oprócz muzyki, ostatnimi czasy nadrabiam też zaległości czytelnicze. Jestem świeżo po przeczytaniu reportażu Filipa Springera "Miedzianka. Historia znikania". Historia dolnośląskiego miasteczka, które zapadło się pod ziemię, działa niezwykle na wyobraźnię, a i czyta się to jak dobrą książkę sensacyjną. Znam nawet kilka osób, które wybrały się tam, aby na własne oczy zobaczyć ... No właśnie, co? Niewiele tam już zostało do oglądania. Niemniej pustka, też może być wymowna, a opowieści snute przez jej dawnych mieszkańców, powinny wynagrodzić ten wizualny niedosyt. Historie to doprawdy niesamowite, więc warto nadstawić ucha. Kto nie planuje podróży do Miedzianki, niech chociaż sięgnie po książkę Filipa Springera, by przekonać się jak niebanalna to opowieść. Satysfakcja gwarantowana. 

Jakub Karczyński


20 sierpnia 2015

THE CHURCH - THE BLURRED CRUSADE (1982)

Album "The Blurred Crusade" (1982) przez długi czas pozostawał w sferze moich niezrealizowanych marzeń płytowych. Zdobycie go na srebrzystej płycie CD, graniczy dziś niemal z cudem. Tym bardziej cieszę się, że ktoś postanowił się go pozbyć, dzięki czemu mam wreszcie okazję posłuchać go w należytej formie. Następca albumu "Of Skins And Heart" (1981) powstał w tempie wręcz ekspresowym i nie były to w żadnym razie popłuczyny po pierwszej płycie. Tak się kiedyś nagrywało. Odstępy między płytami były stosunkowo krótkie, bowiem dłuższe przerwy skazywały zespół na wypadnięcie z obiegu. Trzeba było kuć żelazo póki gorące. I tak też robili Australijczycy z The Church, którzy podtrzymują ten ogień już od trzydziestu pięciu lat. Niezwykły to wynik, zwłaszcza jeśli dodamy do tego dwadzieścia zrealizowanych albumów. My dzisiaj skupimy się na ich drugiej płycie, która poza piękną muzyką, intrygowała także albumową okładką. Na niej to grupa rycerzy, podziwia barwnego ptaka, który to przysiadł na rękawicy jednego z nich. Widok to iście niespotykany i każący zadać sobie pytanie, czy aby pod tą ciężką zbroją, nie kryje się nazbyt wrażliwe serce? A może jest to odniesienie do współczesnego życia, w którym to ludzie chowają się za grubym pancerzem, aby ochronić oraz ukryć przed światem swe delikatne i wrażliwe wnętrze? Barwny ptak może też być symbolem czegoś pięknego, co zostało bezpowrotnie utracone, a do czego tęsknią owi rycerze. Może to wspomnienie czasów, gdy trawa była zieleńsza, a życie mniej skomplikowane? Kto wie. Oczywiście powyższe interpretacje nie aspirują w żadnym wypadku do wyjaśnienia zamysłu twórcy okładki. To tylko i wyłącznie moje przemyślenia, które mogą być bliskie prawdy, ale wcale nie muszą. Ba, mogą być od niej nawet dalekie, ale to właśnie jest potęga sztuki. Ma ona zmuszać do myślenia, a nie dawać gotowe odpowiedzi. Wróćmy jednak do muzyki.

Na płycie "The Blurred Crusade" znajdziecie dziesięć nagrań, które to są logiczną kontynuacją debiutu "Of Skins And Heart". Może mniej tu tej surowości jaka zdarzała się momentami na debiucie, a która to dodawała zadziorności muzyce The Church, ale nie znaczy to, że muzycy jakoś drastycznie przedefiniowali swój styl. Owszem jest melodyjniej i przebojowo, ale nie ma przecież co robić o to zespołowi wyrzutów. Już pierwszym nagraniem Almost With You potrafią skutecznie się obronić i skraść serca słuchaczom. Otwarcie godne mistrzów. Mało tego, jest ono tak naturalne i bezpretensjonalne, że ręce same składają się do oklasków. Dalej wcale nie jest gorzej. When You Were Mine dla odmiany jest nieco bardziej zadziorne, ale bynajmniej nie wyzbyte melodii. Za sprawą tego utworu, powracają do mnie skojarzenia z debiutanckim albumem The Cure. Być może to ta motoryczna perkusja napędzająca ten utwór, każe mi doszukiwać się podobieństw między tymi grupami. Co by nie mówić, to właśnie w tej post-punk'owej odsłonie, The Church wypada najlepiej. Szkoda, że tak niewiele już tej drapieżności tutaj pozostało. Na szczęście, nie stracili panowie ręki do komponowania pięknych ballad. Udowadniają to już w kolejnym utworze, zatytułowanym Field Of Mars, który daje nam chwilę wytchnienia po dwóch pierwszych kompozycjach. Jest więc czas, aby nabrać powietrza w płuca, nim popłyniemy dalej. An Interlude w dalszym ciągu podtrzymuje balladową konwencję, choć pod koniec przyspiesza niczym pies, który zerwał się ze smyczy. I kiedy można by się było spodziewać większej dynamiki, zespół wstrzymuje nas jeszcze skądinąd sympatyczną miniaturką o balladowym posmaku, ale nasycić się tym nie sposób. Nieco dynamiczniej robi się za sprawą Just For You, które jest jak powiew orzeźwiającego powietrza. Dość skutecznie wyrywa nas z tej krainy łagodności, podobnie jak kolejne nagranie w postaci A Fire Burns. To jednak dopiero przedsmak, bowiem prawdziwy pazur, grupa pokazuje nam w ośmiominutowym nagraniu You Took. Ten utwór, stanowi powielenie patentu, zastosowanego na debiutanckiej płycie. Tam również zespół zdecydował się na bardziej rozbudowany utwór, jakim był Is This Where You Live i ponownie wyszedł z tej potyczki zwycięsko. Album wieńczy kolejna miniaturka, która również i tym razem pozostawia w słuchaczu odczucie niedosytu. Utwór nie ma szansy rozkwitnąć w uszach słuchacza, bowiem nie pozwala mu na to czas jego trwania. Być może zespół wyszedł z założenia, że lepszy niedosyt, niż przesyt kompozycyjny. Zresztą, na nowe dźwięki fani nie musieli czekać zbyt długo, ponieważ trzecia płyta wyszła już w kolejnym roku. Wróćmy jednak do albumu "The Blurred Crusade", który śmiało możemy uznać, za godnego następcę płyty "Of Skins And Heart". To co szczególnie zasługuje na pochwałę, to świetna praca sekcji rytmicznej oraz gitar, które doskonale się uzupełniają, a niekiedy prowadzą ze sobą wspaniały dialog. Jeśli dodamy do tego całkiem zgrabne kompozycje, to wyłania nam się nad wyraz udany album. Dziwi więc dlaczego amerykański wydawca nie był zadowolony z poziomu zaprezentowanych mu utworów. Zapewne liczył na coś bardziej komercyjnego, ale na szczęście The Church trzymali się swej jasno wytyczonej ścieżki i nie szli na wątpliwe kompromisy. Dzięki temu, otrzymaliśmy niezwykle spójny i udany krążek, który doceniany jest zarówno przez fanów jak i dziennikarzy. W dowód uznania, album "The Blurred Crusade" został uwzględniony w książce "100 najlepszych Australijskich albumów", podobnie jak ich największe dzieło jakim jest płyta "Starfish".

The Church wydając "The Blurred Crusade" dowiedli, że w ich przypadku tzw. "syndrom drugiej płyty", po prostu nie ma zastosowania. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia by zaliczyć ten swoisty test. Porażka niejednokrotnie skazywała zespół nie utratę fanów i kończyła obiecująco zapowiadające się kariery. Jak to ktoś kiedyś pięknie powiedział, na nagranie swojej debiutanckiej płyty masz całe życie, na nagranie kolejnego albumu tylko kilka lat. I to od twego talentu, determinacji i pracowitości zależeć będzie, czy wrócisz z tej wyprawy z tarczą czy na tarczy. Australijczycy z The Church szczęśliwie zachowali swą tarczę i dumnie dzierżą ją do dziś dnia.

Jakub Karczyński

08 sierpnia 2015

GŁUPIA KOLEKCJA PŁYT MOJEGO MĘŻA

Wracając wczoraj z wakacji, zerknąłem do skrzynki na listy. Nie było nas ledwie pięć dni, a tu skrzynka zapchana prawie do pełna. Po przejrzeniu jej zawartości, okazało się, że wśród ton reklamowego śmiecia, są też i skarby. Dwie koperty skrywały w swych wnętrzach płyty i to w dodatku tej samej grupy. Pierwsza przesyłka jaka wpadła mi w ręce, była nadana z Królestwa Albionu (czyt. Anglia), a w jej wnętrzu tkwił najnowszy album Australijczyków z The Church. Wspominałem już o nim przy okazji wpisu "Kościół widmo". To co w tamtym czasie było tylko majakiem sennym, wreszcie nabrało materialnego kształtu. Płyta CD, wydana w efektownym digipacku, prezentuje się całkiem nieźle, ale i tak wolałbym stare, niezawodne plastikowe pudełko. Mniejsza jednak z tym. Najważniejsze, że nowa muzyka od The Church nareszcie trafiła w moje ręce. Nowy album niezwykle mnie uradował, ale prawdziwa perła przyszła do mnie w drugiej przesyłce. Po jej otwarciu mym oczom ukazał się album "The Blurred Crusade" (1982), którego poszukiwałem od dłuższego czasu. To właśnie o nim wspominałem w poprzednim wpisie, jako o zbirze, na którego się właśnie zasadzam. Szczęśliwie obława przebiegła bezproblemowo, a pojmany rewolwerowiec już trafił za kraty (czyt. na półkę).

Kiedy dziś przeszukiwałem Internet, natrafiłem na ciekawy blog. Co prawda jest on w języku angielskim, ale i tak warto zajrzeć. Nazywa się on "My Husband's Stupid Record Collection". O co w nim chodzi? Otóż jego autorka, wygrzebuje spośród kolekcji męża, jakiegoś przypadkowego winyla, przesłuchuje go i dzieli się swymi wrażeniami z czytelnikami. Wśród wielu płyt, jest też i recenzja albumu "The Blurred Crusade", gdzie autorka z poziomu laika, opisuje zarówno muzykę jak i wszystko to co się z nią wiąże. Pisze między innymi o tym, że nigdy nie słyszała o tym zespole. Ani nazwa grupy, ani tym bardziej średniowieczna okładka, nie naprowadzają jej na żaden trop, dzięki któremu mogłaby rozszyfrować gatunek muzyki, zawarty na tym krążku. Po zdjęciach wewnątrz płyty wnioskuje, że to typowy rock, ale pewności nie ma. Dzięki cioci Wikipedii dowiedziała się, że ma do czynienia z zespołem z Australii. Zapewne uznała, że to dość egzotyczny twór. Z ciekawości zapytała więc męża, jak on dowiedział się o ich istnieniu. Odpowiedział, że gdy pracował w sklepie płytowym "Encore", ktoś powiedział mu, aby koniecznie sprawdził ten zespół, co ten niezwłocznie uczynił*. Ona miała trudniej, bowiem nikt jej niczego nie wskazywał. Sama podjęła trud zapoznania się ze zbiorami płytowymi męża, dzięki czemu dowiedziała się między innymi o grupie The Church. Mało tego, cierpliwie wysłuchała całej płyty, opisała swe wrażenia i zapewne zaimponowała mężowi. Czym? Nie wiedzą, bo jak sama pisze jest totalnym laikiem, a chęcią zrozumienia pasji męża, którą wcześniej zapewne traktowała jako niegroźne dziwactwo. Jak mniemam, nie jest to odosobniony przypadek. Ilu z nas ma przy boku partnerki podzielające nasze pasje? Śmiem twierdzić, że niewielu. Jeśli więc spotkaliście takową na swojej drodze, to dbajcie o nią jak o najcenniejszy skarb. Pozostali niestety muszą zmagać się z niezrozumieniem i z etykietką "głupiej kolekcji płyt mojego męża". Nie traćcie jednak nadziei. Kto wie, może za jakiś czas nakryjecie żonę/dziewczynę na tym, że zamiast nastawić kolejne pranie, nastawia płytę na gramofonie.

Jakub Karczyński


* Historia jakich wiele, ale pomyślmy ilu zespołów byśmy nie poznali, gdyby nie czyjaś życzliwa rekomendacja. Moja przygoda z grupą The Church wyglądała podobnie, z tą różnicą, że ja byłem po drugiej stronie lady. Gdyby nie sugestywna zachęta sprzedawcy, być może dziś byłbym jak ta żona, która nie miała bladego pojęcia o istnieniu takowej grupy. Żal byłoby nie posłuchać tak pięknych albumów jak "Starfish" (1988), "Heyday"(1985) czy wspomnianego już "The Blurred Crusade" (1982). Jeśli nie znacie, sięgnijcie. Polecam zwłaszcza "Starfish", który to jest bezkonkurencyjny i co tu dużo mówić, najpiękniejszy w bogatej dyskografii grupy.

27 lipca 2015

POSZUKIWANI. ŻYWI LUB MARTWI

Od kilkunastu dni namiętnie oglądam westerny. Przerobiłem już "Niesamowitego jeźdźca" (1985) z Clint'em Eastwood'em, "Śmierć jeździ konno" (1967), "Prawdziwe męstwo" (2010), a dziś przymierzam się do "Powieście go wysoko" (1968). Siłą rzeczy, sięgnąłem też po muzykę Ennio Morricone, którego nazwisko jest synonimem westernu. Jego kompozycje na stałe weszły nie tylko do historii tego gatunku, ale i historii muzyki w ogóle. Któż z nas nie słyszał motywu z filmu "Dobry, zły i brzydki"? Chyba nie ma takowej osoby, a jeśli jest, to niech szybko nadrabia zaległości. Niemniej, dzisiejszy wpis wbrew pozorom nie będzie dotyczyć westernów. Będzie z nimi związany pośrednio, a to za sprawą elementu nieodzownie kojarzonego z tym gatunkiem jakim jest list gończy. Postanowiłem przenieść ten rekwizyt na grunt muzyki, bowiem tak jak szeryfowie, tak i ja nieustannie poszukuję jakiś typów spod ciemnej gwiazdy. Osiągnięcia mam niezgorsze. Wytropiłem już kilkunastu przestępców i wpakowałem do ciemnej celi. Spoglądają oni teraz posępnym wzrokiem zza krat, bo perspektywy malujące się przed nimi nie napawają optymizmem. Z tego więzienia wychodzą nieliczni i to raczej drobni złodziejaszkowie, a nie zatwardziali przestępcy. Lista mych sukcesów jest dość długa, więc wymienię tylko najciemniejsze gwiazdy, które to udało mi się doprowadzić przed wymiar sprawiedliwości. Na mym koncie widnieją takie nazwy i nazwiska jak:
 
  • The Mission "Grains Of Sand" (1990) CD, 
  • Love Club "Lime Twigs And Treachery" (1990) CD,
  • Ikon "In The Shadow Of The Angel" (1995) CD, 
  • Ikon "Flowers Of The Gathering"(1996) CD, 
  • Ikon "This Quiet Earth" (1998) CD, 
  • Ikon "Destroying The World To Save It" (2005) CD, 
  • All About Eve "Touched By The Jesus" (1991) CD, 
  • All About Eve "Ultraviolet" (1992) CD, 
  • The Cassandra Complex "Cyberpunx" (1990) CD, 
  • The Cassandra Complex "War Against Sleep" (1992) CD,
  • The Cassandra Complex "Wetware" (2000) CD,
  • Gene Loves Jezebel "The House Of Dools" (1987) CD,
  • Justin Sullivan "Navigating By The Stars" (2003) CD,
  • Bel Canto "White-Out Conditions" (1987) CD,
  • Bel Canto "Birds Of Passange" (1989) CD,
  • Xymox "Twist Of Shadows" (1989) CD,
  • Pieter Nooten, Michael Brook "Sleeps With The Fishes" (1987) CD,
  • The Alarm " Eye Of The Hurricane" (1987) CD,
  • Wishbone Ash "There's The Rub" (1974) CD 

Na tym poprzestańmy. To tylko lista wybranych rewolwerowców, których dotknęła ręka sprawiedliwości. Niestety, jakkolwiek imponująco przedstawiałaby się ta wyliczanka, nie zmienia to faktu, że na wolności pozostają jeszcze całe zastępy przestępców, śmiejących się szeryfom prosto w twarz. Na nic zdają się obławy czy też zasadzki. Pewnych typów nie widuje się w miasteczkach, ani nawet w okolicznych stanach od wielu lat. Niemniej nie tracę czujności i z nie mniejszą determinacją tropię tych zbirów. Moje wysiłki nie poszły na marne, bowiem przed tygodniem wpadłem na trop pewnego typka. Gdy tylko zorientował się, że wiem o jego przybyciu, momentalnie dał nogę z miasta. Na szczęście nie dałem szybko za wygraną i w sobotę 25 lipca dopadłem drania. Nie stawiał większego oporu. Widać mój rewolwer i gwiazda szeryfa zrobiły swoje. Schwytany przestępca to Strawbs "Deadlines" (1977) CD, którego personalia podesłał mi szeryf z sąsiedniego stanu. Gdyby nie to, być może do dziś cieszyłby się wolnością, nękając praworządnych obywateli. Informacja o jego aresztowaniu szybko rozniosła się po okolicy, wzbudzając pewne poruszenie w szeregach przestępców. Dzięki temu, wpadłem już na kolejny trop. Wraz ze swym zastępcą, planujemy wkrótce ująć kolejnego zbira, ale sami rozumiecie, że o szczegółach akcji, nie mogę powiedzieć w tym momencie ani słowa. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to rzeczony delikwent, powinien trafić do paki jeszcze przed końcem tygodnia. Trzymajcie więc kciuki i pamiętajcie o tym, aby pomagać lokalnym stróżom prawa. Tylko z waszą pomocą, uda się wyłapać wszystkich tych przestępców i zaprowadzić w mieście porządek. Zerknijcie raz jeszcze na list gończy zamieszczony powyżej. Kto wie, być może widzieliście gdzieś w okolicy tych typów spod ciemnej gwiazdy.

Jakub Karczyński

19 lipca 2015

CO Z TYM MROKIEM?

Tak jak pisałem w jednym z poprzednich wpisów, fascynacja starym rockiem nie mija. Zazwyczaj odżywała ona w okresie jesienno-zimowym, zwłaszcza tuż przed świętami Bożego Narodzenia, ale w tym roku dopadła mnie już w maju. Sam zresztą jestem sobie winien, bo przecież na własne życzenie wywołałem tego wilka z lasu, za sprawą audycji Tomka Beksińskiego. Nie żeby mi było źle w krainie starego, progresywnego rocka, ale cierpi niestety na tym muzyka o nieco mroczniejszym charakterze. Ostatnio niemal nie kupuję tego typu płyt, a jeśli już coś wpada do płytoteki, to są to albumy z bardzo długą brodą, jak choćby wczesne płyty Fading Colours. Nowe tytuły sygnowane datą 2015, jakby zapadły się pod ziemię i nie dają znaku życia. Być może trzeba poczekać na jesień, a może po prostu zbyt płytko przekopuję ten cmentarz. Może trumna z nieboszczykiem spoczywa parę metrów głębiej, a może po prostu przeniosły się one do wygodniejszych i bardziej komfortowych krypt. Co by nie mówić, wytworzyła się jakaś taka niezdrowa cisza wydawnicza na tym obszarze. Póki co, ze swej trumny wyszli Australijczycy z The Church. Album "Further/Deeper" (2015) wkrótce powinien trafić w moje ręce. Niestety, znów trzeba go było sprowadzać z zagranicy, bowiem żaden polski dystrybutor nie upomniał się o ten tytuł. Zdaję sobie sprawę, że w naszym kraju grupa The Church, nie cieszy się jakąś wielką popularnością, a na jej nowych płytach nie da się zarobić wielkich pieniędzy. Niemniej, gdybyśmy mieli kierować się tylko aspektem ekonomicznym, to powinniśmy przestać wydawać płyty, które nie rokują bilansu in plus. Cóż by nam wtedy pozostało? Chyba jedynie cała ta muzyczna sieczka, która przetacza się przez anteny komercyjnych stacji radiowych. A przecież jest tyle pięknej muzyki, która jest kompletnie nieznana, a którą to warto by zaprezentować przeciętnemu zjadaczowi chleba. Bo czy może on poszerzyć horyzonty muzyczne i wyrobić sobie dobry gust, słuchając naprzemiennie RMF FM i Radia Zet? Wątpię.

Wróćmy jednak do tegorocznych premier spod ciemnej gwiazdy. Póki co, udało mi się zdobyć jedynie Handful Of Snowdrops "III" oraz Camouflage "Grayscale". Wiem, że ukazał się też drugi album grupy She Past Away lecz kupić go można, wyłącznie poprzez zagraniczne portale aukcyjne. Bez problemu za to dotarłem i przesłuchałem nowe krążki Moonspell oraz Artrosis, niemniej nie zrobiły one na mnie większego wrażenia. Chyba już nie nadaję z tymi grupami na jednej fali. Zapewne umknęło mej uwadze sporo ciekawych premier, ale bez odpowiedniej promocji i nagłośnienia trudno je dostrzec. Jeśli trafiliście na coś interesująco z szeroko rozumianej muzyki mroku, to czekam na informację w komentarzach. Chętnie zatopię kły w kilku świeżych i interesujących płytach.

Jakub Karczyński 

09 lipca 2015

LE PLASTIQUE MYSTIFICATION - IN THE LAND OF MELANCHOLY (2000)



Le Plastique Mystification to ukraińska grupa artystyczna, która osiadła w Polsce, angażując do współpracy także rodzimych twórców. Ich muzykę charakteryzuje zwiewność, wielobarwność i klimat tajemniczości unoszący się gdzieś w powietrzu. To idealna propozycja dla romantycznych sentymentalistów, którzy w deszczowe dni siedzą z nosem przy szybie, obserwując płynące po niej krople. Ambientowe pejzaże uzupełnione o dźwięki gitary akustycznej wprawiają w zadumę i trudno się dziwić, skoro sama płyta nosi nazwę „In The Land Of Melancholy”. Tutaj czas jakby zwalnia swój bieg, obrazy tracą kontury, a rzeczywistość nagina nam się niczym łyżka w Matrixie. W zasadzie klimat płyty pozostaje niezmienny, bowiem wypełniają ją pejzaże dźwiękowe i ballady wyśpiewywane to przez męskie, to przez żeńskie głosy, którym poddajemy się bezwiednie. Gdybym miał silić się na porównanie, to wskazałbym na The Legendary Pink Dots jako muzycznych braci zespołu Le Plastique Mistification, choć to mocno naciągane porównanie. Odnosi się w zasadzie wyłącznie do pięknych ballad jakie The Legendary Pink Dots potrafiło nagrywać, choćby na płycie "The Maria Dimension" (1991). To ta sama melancholijna oprawa dźwiękowa, niespieszne klimaty i poczucie obcowania z autentycznym pięknem. Wydaje się, że to właśnie jest głównym celem tej grupy – odkrywanie piękna. Przypomina to pracę rzeźbiarza, który tworząc, pozbywa się niepotrzebnych elementów, kawałków kamienia zakrywających istotę rzeczy. Taką też pracę wykonuje ten zespół, który śmiało może konkurować z artystami z najwyższej półki. Ich ballady są tak przejmująco piękne i tak urzekające, że aż nadstawiamy uszu by wyłowić drugoplanowe dźwięki i słowa, które pozwolą jeszcze lepiej zrozumieć zamysł twórców, jeszcze lepiej uchwycić tę muzyczną sztukę.

Tutaj nie ma miejsca na chłodną kalkulację, tutaj nie potrzebne są przyrządy geometryczne, bowiem dźwięki zawarte na tej płycie wymykają się takiej klasyfikacji i pozostają zrozumiałe tylko dla tych, którzy słuchają ich sercem i duszą. Warto zapoznać się z tym nietuzinkowym zespołem, nie po to by brylować w towarzystwie, nie po to też by kreować się na snoba lecz po to by poznać odpowiedź na pytanie czym jest piękno w sztuce.

Jakub Karczyński

30 czerwca 2015

MAŁE TĘSKNOTY

Wtorkowy poranek. Słucham sobie właśnie płyty "Wolflight" Steve'a Hackett'a i zapijam dźwięki pyszną kawą. Z każdym przesłuchaniem coraz bardziej wciągam się w ten album. Kupując ten krążek, zdecydowałem się na piękne, analogowe wydanie. Czyżby hipsterstwo dopadło i mnie? Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu cena analoga była nad wyraz atrakcyjna, no i piękna okładka zrobiła swoje. Co prawda, na razie zamęczam dołączony do niego kompakt, ale przyjdzie też i czas, aby poszurać igłą po analogu. Twórczość Hackett'a nie jest twórczością łatwą i wymaga skupienia. Przekonałem się o tym przy płycie "To Watch The Storms" (2003), którą odkrywałem mozolnie, piosenka po piosence. Swego czasu, miałem nawet myśl, aby pozbyć się tej płyty. Na szczęście opatrzność czuwała nade mną. O losach albumu zadecydowało właściwie jedno nagranie - Serpentine Song. Odkryłem je dopiero po pewnym czasie, choć płyty słuchałem od "deski do deski". To był właśnie ten strzał, który rozsadził mi serce i przekonał mnie do pozostawienia tej płyty w moich zbiorach. 


Zapewne każdy z nas, przeżył w swoim życiu taką sytuację, że pozbył się czegoś za czym później tęsknił. Mnie zdarzyło się to co najmniej dwukrotnie. Paradoks polega jednak na tym, że owe płyty nie podobały mi się jakoś szczególnie. Pozbyłem się ich wtedy z czystym sumieniem, a pieniądze przeznaczyłem na bardziej interesujące mnie tytuły. Czemu więc czasami do nich tęsknie? Przyczyna jest prosta. Oba tytuły były swoistymi unikatami. Pierwszym z nich to album Rubicon "Room 101" (1995). Album absolutnie nieudany w stosunku do cudownego "What Starts, End" (1992). Wyzbyty czaru, a nawet wszelkich nawiązań do muzyki mroku. Panowie z klimatów około Fields Of The Nephilim'owych, przeszli na coś w rodzaju grunge'u. Krótko mówiąc, nie dało się tego za bardzo słuchać. Niemniej, czasami nachodzi mnie myśl by jeszcze raz tego posłuchać i sprawdzić jak dziś odebrałbym tę muzykę.
Drugim tytułem, który powędrował w świat, był album rodzimego zespołu, który kupiłem w sklepie płytowym w Rawiczu. Gdy go ujrzałem, po prostu nogi mi się ugięły, bo już wtedy był on sporym unikatem. Jeśli dodam, że zapłaciłem za niego jakieś 26 złotych to zawał już gwarantowany. Mowa tu o jedynym albumie grupy Madame "Koncert" (1999), będącym zapisem ostatniego występu zespołu. Grupa co prawda rozpadła się w połowie lat osiemdziesiątych, ale płyta została wydana dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Przez zespół przewinęło się wiele znanych nazwisk jak choćby Robert Gawliński (Opera, Wilki), Robert Sadowski (Houk, Kobong), Jacek Perkowski (T.Love) czy Leszek Biolik (Republika, Wilki). Niestety, sama płyta nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia. Wracałem do niej rzadko, a w przypływie słabości pozbyłem się jej. Zapewne miałem wtedy na oku inne, bardziej rozpalające mą wyobraźnie płyty, stąd też taka a nie inna decyzja. 

Dziś już bardziej rozważnie wyzbywam się swoich zbiorów, zwłaszcza jeśli chodzi, o rzeczy trudno osiągalne. Znam też jednak takie osoby, które jeśli już coś kupią, to nie pozbywają się tego nigdy. Niemniej, jeśli zbiory powiększają się z każdym rokiem, to siłą rzeczy trzeba dokonywać co jakiś czas selekcji, bowiem mieszkania z gumy nie są. No chyba, że kupimy sobie drugie lokum, przeznaczone tylko i wyłącznie na pomieszczenie naszej pasji. 

Jakub Karczyński
    

26 czerwca 2015

JOHN CARPENTER'S - LOST THEMES (2014)

Jeśli wychowywaliście się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to nie ma siły, abyście nie natknęli się na filmy Johna Carpenter'a. Jego twórczość wypełniała niejedną wypożyczalnię kastet video. Takie tytuły jak "Halloween" (1979), "Mgła" (1980) czy "Coś" (1982), znikały z półek w mgnieniu oka. Trzeba było mieć sporo szczęścia, aby na nie trafić. Ten amerykański twórca horrorów i filmów science fiction, zyskał nie tylko sławę, spore grono oddanych wielbicieli, ale także nie mniejszą liczbę naśladowców. Może nie wszyscy wiedzą, ale John Carpenter jest też odpowiedzialny za oprawę muzyczną do niektórych swoich filmów. Pomimo sześćdziesięciu siedmiu lat na karku, nie spieszno mu do emerytury. Mało tego, niedawno zdecydował się zadebiutować pełnoprawnym albumem muzycznym, zatytułowanym "Lost Themes". 

Zagubione motywy, bo tak należałoby przełożyć ten tytuł, sugeruje nam, że utwory tu zebrane to rzeczy obarczone już swymi latami. Być może pomysły na nie, narodziły się przed wieloma laty, jednak wykonanie ich jest jak najbardziej współczesne. John Carpenter zaprosił do studia Daniela Davies's oraz swego syna Cody'ego. Efektem ich pracy jest blisko pięćdziesiąt minut fantastycznej muzyki. Jeżeli ktoś w dalszym ciągu roni łzy po Tangerine Dream lub z nutką nostalgii wspomina radiowe programy Jerzego Kordowicza, to bezapelacyjnie powinien sięgnąć po ten album. Wypełnia go tak różnorodna muzyka, że polubią ją nie tylko entuzjaści elektroniki, ale i fani muzyki filmowej oraz wszelkiej maści klimaciarze. Nie brak tu dźwięków, które doskonale sprawdziłyby się w filmie grozy, albo w nowych odcinkach kultowego "Z archiwum X". Jak wspomina Carpenter, tworzenie tej muzyki to była wspaniała zabawa. Pierwszy raz nie musiał ograniczać się fabułą filmu, dzięki czemu mógł popuścić wodze swej wyobraźni. Tworzenie muzyki ilustracyjnej to duża sztuka. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy kiedyś tego próbowali, albo też przesłuchali niezliczone ilości muzyki filmowej. Nie zawsze to co dobrze brzmi w filmie, broni się w oderwaniu od niego. Sztuką jest stworzyć taką muzykę, która nie poniesie porażki na żadnym z tych pól. Zapewne nie trzeba przypominać o tym takiemu staremu wyjadaczowi jak Carpenter, bowiem zawartość "Lost Themes" mówi sama za siebie. Nie ma tu miejsca na bylejakość, rozwleczone kompozycje, które brzmią jakby miały się nigdy nie skończyć czy też nudne, ilustracyjne pejzaże. Tu wszystko jest wyraziste, poczynając od pięknych motywów melodycznych, a skończywszy na pieczołowicie budowanym klimacie pełnym tajemnic i grozy. Poza wspomnianą elektroniką, znalazło się też i miejsce dla gitary elektrycznej, która pojawia się okazjonalnie w kilku utworach. Nie burzy to bynajmniej wykreowanego nastroju, a wręcz go ubarwia i poszerza muzyczny horyzont. To wszystko sprawia, że nie sposób oderwać się od tej płyty. Takich nagrań jak Vortex, Obsidian, Abyss czy Wraith może pozazdrościć Carpenter'owi nie tylko Tangerine Dream ale i sam Jean-Michel Jarre. Świadczy to nie tylko o dużym talencie reżysera, ale i o swoistym wyczuciu materii, w której się porusza. Nic dziwnego, obraca się w niej już ponad czterdzieści lat i chyba nie powiedział jeszcze swego ostatniego słowa. 

"Lost Themes" poza wszystkimi swoimi zaletami ma też niestety dwie i to dość spore wady. Po pierwsze. Albumu z tą muzyką próżno szukać na sklepowych półkach. Jeśli jesteście zainteresowani jego nabyciem, musicie zdać się na sklepy internetowe oraz przygotować się na wydatek rzędu dziewięćdziesięciu złotych. I to właśnie jest ta druga wada. Niemniej zaręczam, że muzyka zgromadzona na "Lost Themes" warta jest swej ceny. To nie tylko świetne kompozycje, ale i niepowtarzalny klimat, do którego przyjemnie będzie powrócić nie tylko po paru miesiącach, ale i za dwa, trzy lata.  Jeśli dawno nie czuliście przyjemnego mrowienia na plecach, John Carpenter z pewnością Wam je zapewni.

Jakub Karczyński

25 czerwca 2015

KRUCZE OPOWIEŚCI

Czasami próbuję sięgnąć pamięcią do chwil, gdy dopiero zaczynały kształtować się moje preferencje muzyczne. Staram się dociec co było tą iskrą, która roznieciła ogień. Co sprawiło, że muzyka stała się tak ważną częścią mojego życia. I choć towarzyszyła mi ona od najmłodszych lat, to dopiero gdzieś pod koniec szkoły podstawowej, zacząłem słuchać jej w bardziej świadomy sposób. Wcześniej chłonąłem muzykę lekką, łatwą i przyjemną, o której dziś myślę z lekkim zażenowaniem. To właśnie grzechy dzieciństwa, które skrywamy pod łóżkiem w metalowym pudełku, szczelnie zamkniętym na kłódkę. Kluczyk już dawno temu utopiony w stawie, ale mimo wszystko strzeżemy pudła w obawie przed jego rozszczelnieniem. Spuśćmy więc litościwie zasłonę milczenia na okres błędów i wypaczeń i skierujmy się nieco dalej. 

Tak jak już wcześniej wspomniałem, świadomość muzyczną zyskałem gdzieś pod koniec szkoły podstawowej. Stało się to jak mniemam za sprawą pewnego kruka. Zatoczył on nade mną krąg i przykrył mój świat swymi czarnymi skrzydłami. Skąd wziął się ów mroczny przybysz? Czyżby z kart literatury? Nie, o twórczości Edgara Allana Poe, nie wiedziałem wtedy zupełnie nic. Nadleciał on wprost z filmu "Kruk" (reż. Alex Proyas, 1994), który musiał wpaść mi w ręce w jakiejś wypożyczalni kaset video lub też zobaczyłem go w telewizji. Tego już niestety nie pamiętam. Faktem jest, że zrobił on na mnie na tyle duże wrażenie, że po pewnym czasie, zakupiłem sobie kasetę ze ścieżką dźwiękową do tego filmu. To właśnie tam, po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą The Cure i to ona wyznaczyła kurs moich dalszych poszukiwań muzycznych. 


Gdyby nie utwór Burn grupy The Cure, kto wie jak ukształtowałyby się moje upodobania muzyczne. Być może w ogóle nie słuchałbym muzyki, albo konsumowałbym to, co podsunie mi radio Bzdet czy RFN FM. Na szczęście stało się inaczej, za co jestem dozgonnie wdzięczny Robertowi Smith'owi. Można by rzec, że zamieszczając na tej kompilacji, jeden ze swych najpiękniejszych utworów, wyrwał mnie ze szponów tandety. Pozostali artyści także nie poszli na łatwiznę i stworzyli nad wyraz udaną i spójną płytę. Tak genialnie zestawionej ścieżki dźwiękowej, z tyloma świetnymi utworami, ze świecą dziś szukać. Pomimo że znalazło się tu spore grono artystów, których twórczość nie jest szczególnie bliska mojemu sercu, chylę przed nimi czoła. Udało im się stworzyć pewną zwartą całość, która dobrze koresponduje z obrazem, ale też broni się w oderwaniu od niego. Jeżeli jest jeszcze ktoś na tym świecie, kto nie słyszał tej muzyki, to niech szybko nadrabia zaległości. Kto wie, być może kruk skradnie także Wasze serce, tak samo jak zrobił to przed laty z moim.  

W filmie "Kruk" padają słowa: "Dzieciństwo kończy się z chwilą, gdy uświadomisz sobie, że umrzesz". Gdyby odnieść je do muzyki, można by rzec, że dzieciństwo muzyczne, kończy się w chwili gdy uświadomisz sobie fakt, że zaczynasz słuchać muzyki głową, a przestajesz nogami. Moje dzieciństwo skończyło się wraz z pierwszymi dźwiękami utworu Burn i lepszego obrzędu przejście, nie mogłem sobie wymarzyć.

Jakub Karczyński