28 października 2013

LEKARSTWA PANA ROBERTA


Przez moje ręce przewija się już trzecia biografia grupy The Cure. Wydawać by się mogło, że nic już nowego nie da się dopowiedzieć do tej historii, a jednak czytam z zainteresowaniem. "Robert Smith ~The Cure" Richarda Carmana, to niby rzecz o Robercie, a tak naprawdę zanurzamy się w historię grupy. Trudno zresztą oddzielić naszego bohatera od zespołu. Robert to The Cure, a The Cure to Robert. Sięgając po tę książkę bądźcie na to przygotowani. To co spodobało mi się w tej biografii, to fajny język jakim posługuje się autor oraz sporo ciekawych informacji o tym co działo się dookoła grupy. The Cure nie działali przecież w próżni, stąd też ciekawostki o tym czego słuchało się w danym czasie, kto wywierał wpływ na rodzący się dopiero zespół i jakie były reakcje prasy na kolejne albumy grupy. Dzięki temu mamy nieco szerszy pogląd na to jak wyglądał świat i czyja muzyka go napędzała. 

Pozycja Richarda Carmana to w tej chwili jedyna dostępna na naszym rynku biografia grupy. Nie jest może idealna, ale i tak warto po nią sięgnąć. Magnum opus w tej materii, stanowi doskonała w swej treści, biografia Jerzego Rzewuskiego "The Cure. Poletko pana Boba". Niestety od wielu lat jest już niedostępna na rynku. Były informacje o kolejnym jej wydaniu i aktualizacjach, ale na zapowiedziach się skończyło. Dziś "Poletko" osiąga na aukcjach ceny od 100 do nawet 200 zł. I pomyśleć, że kiedyś pisząc do wydawnictwa Iskry, z zapytaniem o dostępność owej pozycji, otrzymałem ją za darmo! Dziś to nie do pomyślenia, dlatego też wielki szacunek dla osoby, która maczała w tym swoje palce. Serdecznie dziękuję, kimkolwiek jesteś.

Jakub "Negative" Karczyński

24 października 2013

TAJEMNICZE ZNALEZISKO

Nie pamiętam kiedy pierwszy raz natknąłem się na nazwę Secret Discovery. Musiało to być jakoś w okolicach 2004 roku, bowiem wtedy to intensywnie szperałem w Internecie i drukowałem co ciekawsze teksty dotyczące muzyki. Do dziś dnia mam je wszystkie zgromadzone w pokaźnym segregatorze i zaglądam do niego co jakiś czas. 


Wśród zgromadzonych materiałów znajduje się luźny tekst dotyczący muzyki gotyckiej w latach dziewięćdziesiątych. Ktoś zadał sobie sporo trudu by przybliżyć czytelnikom nazwy mniej znanych grup i ich dorobek. Wiele rzeczy potraktowanych jest po macoszemu, czasem zbyt lakonicznie, ale nie jest to materiał naukowy, lecz subiektywne spojrzenie fana. Wartościowa rzecz dla kogoś kto chciałby wyjść już poza utarty kanon w rodzaju Sisters Of Mercy, The Cure, Joy Division czy Bauhaus. Przeczytałem ten tekst z zainteresowaniem, zapamiętałem kilka nowych nazw i zapomniałem o nim na kilkanaście lat.
 

Któregoś dnia przeglądając oferty na aukcji internetowej natknąłem się na płytę "Slave" (1997) zespołu Secret Discovery. Bardzo szybko skojarzyłem nazwę z tekstem jaki czytałem przed laty. Odszukałem go, licząc na jakąś bliższą charakterystykę grupy i ich dorobku, lecz przeliczyłem się i to bardzo. Informacja w tekście była bardzo enigmatyczna i zawierała się w jednym zdaniu: "Zdecydowanym numerem jeden był Secret Discovery, pochodzący z Bochum". Niewiele z tego pożytku, poza tym, że zespół pochodził z Niemiec i  bardzo podobał się autorowi owego tekstu. Internet też nie przyniósł odpowiedzi, bowiem jedynym źródłem informacji okazała się niemieckojęzyczna Wikipedia. Posłuchałem kilku utworów z tej płyty na You Tube i postanowiłem zaryzykować. Cena była na tyle symboliczna, że nie było nad czym się zastanawiać. Kilka dni oczekiwania na przesyłkę i kilka kolejnych na przesłuchanie materiału. Muzyka zawarta na krążku, zaskoczyła mnie nieco metalowym ciężarem, ale zawierała parę interesujących fragmentów jak choćby Slave To The Rhythm, Simple Impresion czy American Lifestyle. I byłbym pewnie zakończył przygodę z tym zespołem, gdybym nie nabył na początku miesiąca ich drugiego albumu "Dark Line" (1992). Tu już wszystko się zgadza. Jest odpowiednio mrocznie, począwszy od muzyki, a skończywszy na okładce. Wygląda ona jak kadr ze starego horroru klasy B i kto wie czy w istocie tak nie jest. Niestety, wewnątrz książeczki nie ma na ten temat żadnych informacji. Szkoda, bo takie smaczki są niezwykle dla mnie istotne. Co do samej muzyki, to muszę się jeszcze trochę z nią osłuchać. Mam już kilku swoich faworytów, ale poczekam, aż obraz bardziej się wyklaruje. Mogę jedynie zdradzić, że nie brak tu nastrojowości, ale i fani mięsistych, rockowych riffów znajdą także coś dla siebie.


Z kolei dzisiejszego poranka, przez zupełny przypadek, udało mi się upolować ich trzecią płytę "Into the Void" (1993). Jak się okazało, sprzedawcą jest ta sama osoba, od której odkupiłem płytę "Dark Line". Może również uda mi się pozyskać od niego EP-kę "Philharmonic Diseases". Czekam na odpowiedź i zaciskam kciuki za pomyślność tego przedsięwzięcia. Tymczasem udaję się w sekretną podróż do świata, gdzie zęby Draculi są ostre jak brzytwa Kuby Rozpruwacza, a mrok tak gęsty, że można go jeść łyżką.

Jakub "Negative" Karczyński

17 października 2013

UCIEC POCIĄGIEM OD ... SCHEMATU


Ostatnio dość intensywnie zastanawiałem się nad kwestią upodobań muzycznych. Co sprawia, że jedne utwory nam się podobają, a inne nie? Dlaczego słuchamy takiej, a nie innej muzyki? Może ma to związek z pierwszą świadomie wysłuchaną piosenką, której nastroju poszukujemy przez resztę życia w innych utworach. Jeżeli tak, znaczyłoby to, że mam słabość do kompozycji, w których pobrzmiewają echa piosenki Maryli Rodowicz "Remedium". I gdy dziś odświeżyłem sobie jej tekst, stwierdziłem, że jest coś na rzeczy. Nutka melancholii, poczucie nieskrępowanej wolności i podróż pociągiem donikąd. To coś co silnie przemawia do mej wyobraźni. Tylko dlaczego uciekać od jesieni pani Marylo? Ja przecież nie chcę od niej uciekać, ale raczej cieszyć się jej kolorami i atmosferą. Wiem, że mało kto podziela moje upodobania, ale cóż na to poradzę, że mam słabość do tej  pory roku. Zapewne ma na to wpływ muzyka jakiej słucham. Jej melancholijny nastrój idealnie komponuje się z jesienią, a albumy takie jak "Disintegration" (The Cure), "Elizium" (Fields Of The Nephilim) czy "Medusa" (Clan Of Xymox) smakują wtedy najlepiej. Równie pięknie odkrywa się też nowe rzeczy, choć zazwyczaj są to już tylko kopie dawnych mistrzów. Jedne lepsze, inne gorsze. Dlatego też głównym polem moich poszukiwań muzycznych są lata osiemdziesiąte. Poza żelaznym kanonem w rodzaju Joy Division, The Cure, Bauhaus czy Siouxsie & The Banshees, można natknąć się na takie perły jak album "Phantasmagoria" (1985) grupy The Damned. Ten zasłużony dla punk rocka zespół, nagrał album, który powinien znaleźć się na półce każdego szanującego się fana mrocznej muzyki. Podniosłe, monumentalne dźwięki, korespondują tu z nieco bardziej wyluzowanymi utworami. Widać panowie nie traktowali śmiertelnie poważnie obranej stylistyki. Wskazuje na to już użycie saksofonu, który raczej nie jest najbardziej gotyckim instrumentem na świecie. Ten ryzykowny zabieg, umożliwił stworzenie intrygującej wariacji na temat muzyki gotyckiej. W tym samym roku, saksofon zastosowała grupa The Cure, na swym albumie "The Head On The Door", z równie udanym skutkiem. Jak widać otwartość na dźwięki spoza wyrobionych szufladek stylistycznych, przynosi zaskakujące i co najważniejsze ciekawe efekty. Szkoda, że wiele współczesnych zespołów nawiązujących do tamtych klimatów, zamiast szukać własnych dróg, wybiera te już przetarte i wydeptane. Na tych szlakach już nic ciekawego znaleźć się nie da, więc proponuję nieco zboczyć z kursu. Efekty tych zmian, mogą okazać się naprawdę zaskakujące.

Jakub "Negative" Karczyński

08 października 2013

THE MISSION - THE BRIGHTEST LIGHT (2013)


Grupa The Mission jest dla mnie tak samo ważna, jak choćby The Cure, Fields Of The Nephilim czy Clan Of Xymox. Nie powinno więc dziwić, że na kolejny album z premierowym materiałem, wyczekiwałem z ogromną niecierpliwością. W minioną środę czas czekania dobiegł końca. Z samego rana kurier dostarczył przesyłkę, w której to obok minialbumu NFD, znajdowała się płyta "The Brightest Light" sygnowana logiem The Mission. Czarny digipack skrywał w swym wnętrzu poza podstawowym materiałem, także zawartość dodatkową, na którą składają się trzy premierowe utwory oraz wersje demo. Okładka samego albumu jest dość prosta by nie rzec ascetyczna. Wszechobecną czerń rozjaśnia światło czterech lamp, stanowiące symbol nadziei. Sugerując się tylko wyglądem okładki, można by wysnuć wniosek, że oto mamy przed sobą najmroczniejszą płytę Misjonarzy. A jak jest w istocie?

Rozpoczynając słuchanie płyty "The Brightest Light" radzę wyzbyć się z pamięci ich twórczości z lat osiemdziesiątych. Ułatwi to na pewno odbiór, a i zmniejszy rozmiar rozczarowania. Zapomnijmy więc o albumach "God's Own Medicine" (1986), "The First Chapter" (1987), "Children" (1988), "Carved In Sand" (1990) czy genialnym "Grains Of Sand" (1990). Rozpocznijmy słuchanie bez tego zbędnego balastu.


Gdy zakończyłem mój pierwszy odsłuch, byłem nieco zdołowany poziomem artystycznym tej płyty. Tak przeciętnego materiału to po Misjonarzach się nie spodziewałem. Nie dałem jednak za wygraną. Po kilkudniowych odsłuchach wnioski są następujące. Początek albumu jest wyjątkowo kiepski. Utwory Black Cat Bone oraz Everything But The Squeal, mogłyby robić co najwyżej za odrzuty z sesji, a nie za pełnoprawne utwory. Pierwszy może i ma jakąś melodię, ale nie jest ona zbyt porywająca, a tekst o zaprzedaniu duszy diabłu, w zamian za powrót do młodzieńczych lat, razi trochę infantylizmem. Z kolei Everything But The Squeal, jest fajnie zaśpiewany w zwrotce, czuć w nim energię, za to nie posiada konkretnej struktury oraz jakiegokolwiek refrenu. Na szczęście po tym rozczarowującym początku jest już tylko lepiej. No może dorzuciłbym jeszcze do listy rozczarowań The Girl In A Furskin Rug, który jakoś nie pasuje mi do tego albumu. Jako piosenka może nie jest najgorsza, ale tekstowo jakoś odstaje od reszty. Wśród utworów lżejszego kalibru, zdecydowanie bardziej polecam, kapitalne kandydatki do roli singla, w postaci Born Under A Good Skin oraz najbardziej zaskakujący, ze względu na użycie harmonijki ustnej Just Another Pawn In Your Game. Zagrane na pełnym luzie, stanowią chwilę wytchnienia wśród wszechogarniającego mroku. Muszę przyznać, że to najbardziej wymagający album w całej twórczości Misjonarzy. Pobieżne przesłuchanie tego materiału skazuje go na łatkę przeciętnego. Dopiero uważne wsłuchanie się w melodie i wczytanie w teksty utworów, ukazuje nam prawdziwe oblicze tej płyty. Coś co wcześniej wydawało mi się zaledwie dobre, z czasem nabrało smaku niczym wiekowe wino. Tak było w przypadku Sometimes The Brightest Light Comes From The Darkest Place, When The Trap Clicks Shut Behind Us, Ain't No Prayer In The Bible Can Save Me Now czy From The Oyster Comes The Pearl. To naprawdę mocne pozycje w zestawie, choć na pierwszy rzut ucha, można mieć wątpliwości. Wracam do tych nagrań z ogromną przyjemnością, lecz prawdziwa perła skrywa się pod koniec albumu. Siedmiominutowy kolos, ukryty w najkrótszym tytule z całej płyty, to The Mission sięgające gwiazd. W kompozycji Swan Song, zawarte są tak wielkie pokłady emocji, że co wrażliwszy słuchacz może się wzruszyć przeczytawszy tekst tego utworu. Nie pamiętam też kiedy Hussey śpiewał z takim zaangażowaniem, jak w końcówce tego utworu. Ta desperacja zawarta w głosie to nie sztuka dla sztuki, ale prawdziwe emocje. To chęć zawrócenia kogoś znad krawędzi przepaści. To próba wdarcia się do wnętrza tej osoby i przekonania jej o własnej wartości. To w końcu diagnoza naszych czasów, w których to nie brakuje osób z zaniżonym poczuciem własnej wartości, gotowych odebrać sobie życie, nie widząc nadziei na lepsze jutro. Nie dziwi mnie, że gdy utwór ten wybrzmiewa, nastaje kilka chwil ciszy. To czas na zaczerpnięcie oddechu, albo też chwila ciszy po bezskutecznych zabiegach autora tekstu. Pole do interpretacji jest dość szerokie. Ostatni utwór świetnie dopełnia poprzedzającą go kompozycję. To chwila wyciszenia i jakże piękne zwieńczenie albumu. Litany For The Faithful czaruje nastrojem, choć tematyka znów do najweselszych nie należy. Niemniej to właśnie za tak zaangażowane piosenki kocham ten zespół. I pomyśleć, że jeszcze przed paroma dniami, ta recenzja miała wytknąć miałkość i przeciętność większości zgromadzonych tu utworów. Jak widać, nie warto zbyt pospiesznie wydawać sądów.

Cieszy mnie reaktywacja Misjonarzy, zwłaszcza, że do grupy powrócił zarówno Simon Hinkler jak i Craig Adams. Wierzę w to, że uraczą nas jeszcze niejednym albumem w tym składzie. Płytą "The Brightest Light" udowodnili, że stać ich jeszcze na nagrywanie utworów o ogromnym potencjalne emocjonalnym. Może nie każdemu takie oblicze grupy przypadnie do gustu, ale nie stawiajcie zbyt szybko na tym albumie krzyżyka. Ma on wam do zaproponowania o wiele więcej, niż wam się wydaje.

Jakub "Negative" Karczyński