27 grudnia 2019

ŻYCIE PO VIRGIN PRUNES

Inspiracje muzyczne czerpać można z wielu źródeł. Najczęściej znajduję je pośród pożółkłych stron starych periodyków muzycznych czy też pośród fal eteru i to właśnie radio nadało tym razem pierwszy sygnał do ataku. W jednej ze swych audycji Piotr Stelmach przypomniał fragmenty albumu "Shag Tobacco" (1995), pod którym podpisał się lider Virgin Prunes, Gavin Friday. Wstyd się przyznać, ale do tej pory miałem na swej półce tylko jeden album Gavina, nie licząc oczywiście płyt nagranych z Virgin Prunes. Pamiętam, że redaktor Stelmach mówił, że to album niezwykły. Gdy nastawił muzykę, zrozumiałem, że trzeba wziąć go jak najszybciej na celownik. Płytę się znaczy, nie redaktora.  Udało mi się w końcu ją zdobyć i to za naprawdę rozsądne pieniądze. Płyną teraz te dźwięki w domową przestrzeń, upajając mnie swą atmosferą. Momentami kojarzy mi się to z twórczością Marca Almonda, jego teatralnością i zamiłowaniem do wszelkiej maści brzmień przywodzących na myśl drugą i trzecią dekadę XX wieku. Może nie jest to jeszcze tak wyraźne jak u Almonda, ale podskórnie słychać, że panowie jadą w tym samym pociągu, choć jeszcze w różnych przedziałach.

Idąc tym tropem wygrzebałem artykuł o grupie Virgin Prunes i prześledziłem to co poszczególni muzycy robili po rozpadzie grupy. Jako że artykuł pomijał wielu członków, postanowiłem załatać te dziury i dopisać kolejne rozdziały tej historii. Wszak od 2004 roku minęło sporo czasu, a i kilka nowych płyt przybyło w dyskografiach dawnych członków Virgin Prunes.

Gavin Friday (Fionán Martin Hanvey) choć nie wydaje zbyt często swych płyt to i tak bije na głowę większość kolegów z Virgin Prunes. Jedynie Dawid Watson Jr. aka Dave-id Busaras stara się dotrzymać mu kroku. Gavina na swym solowym szlaku wspierał Man Seezer (Maurice Roycroft), z którym to nagrał pierwszy album jak i współpracował przy tworzeniu muzyki filmowej czego efektem była ścieżka dźwiękowa do obrazu "The Boxer" (1998). Gavin maczał też palce w tworzeniu wielu innych sountracków by wymienić tylko "Mission: Impossible" (1996), "Moulin Rouge!" (2001) czy "Śniadanie na Plutonie" (2005). Solowa dyskografia Gavina obejmuje zaledwie cztery albumy: "Each Man Kills The Thing He Loves" (1989), "Adam 'n' Eve" (1992), "Shag Tobacco" (1995) oraz "Catholic" (2011). Wszystkie warte są uwagi i z pewnością warto włączyć je do swej kolekcji. Wśród dyskografii Gavina celowo pominąłem album "Peter And The Wolf" (2002), którego ilustracyjno - narracyjny charakter lokuje go bardziej w obszarach zarezerwowanych dla słuchowisk niż tradycyjnej muzyki pop. Niemniej to też jego dzieło.


Także David Watson Jr. wkroczył na szlak solowej twórczości, a uczynił to jako Dave-id Busaras w roku 1995, za sprawą albumu "Smegma 'Structions Don't Rhyme". Miłośnicy Virgin Prunes z pewnością odnajdą tu echa jego macierzystej formacji niemniej album ten nie ma tyle uroku co płyty Gavina. Sporo tu chaosu, z którego niewiele wynika i tylko gdzieniegdzie album wkracza na bardziej konwencjonalne tory. I to właśnie w tych fragmentach jest on najbardziej interesujący. Z kolei pierwszy album stworzony wespół z Toshi Hiaraoka wypełnia zimna elektronika, kojarząca się z dokonaniami Suicide. Do tej pory szlaki tych artystów przecięły się dwukrotnie. Pierwszy raz w 2000 roku za sprawą płyty "Bushy Luxury" oraz siedemnaście lat później na albumie "A Mind Is Blown Away (Chapter I To The End)" (2017). Rok później los postawił na jego drodze włoskiego muzyka Giancarlo Ferrarri, a wynikiem tego był krążek "I Am, You Are" (2018). Jeśli ktoś przebrnął przez twórczość Watsona Jr./Busarasa to wie, że wokalistą jest on marnym. Sytuację więc zdaje się tu  ratować muzyka, która musi stawać wręcz na rzęsach by odwrócić uwagę od melodeklamacyjnych stęków i jęków Busarasa. Można by rzec, że śpiew dorównuje tu jego urodzie.

Z pewnością bardziej interesująco prezentują się poczynania wczesnego perkusisty Virgin Prunes jakim był Daniel Bintii. Stworzył on  w latach osiemdziesiątych kilka EP-ek, które to zebrane zostały na albumie "Herstory" (1987). Muzyka wydana pod szyldem Princess Tinymeat penetrowała gotyckie przestrzenie dobrze znane miłośnikom klimatów bat-cave, ale też nie stroniła ona od tanecznego rytmu. Chętnie uchyliłbym jej drzwi do mojego królestwa, pech w tym, że materiał ten ukazał się wyłącznie na winylu. Trzeba będzie więc odkurzyć gramofon i postarać się zdobyć ten album. Ciekawi mnie też jego jedyne solowe wydawnictwo, które to podpisał z imienia i nazwiska. "Skipper" (1995) bo taki tytuł miał ten krążek, zabierał słuchacza w świat muzyki instrumentalnej. Tak barwnej, że słuchając jej ma się wrażenie, że stanowi za ilustrację do jakiegoś filmu lub animacji. Wrażenie takie potęgują zwłaszcza odgłosy natury jak i wykorzystanie dźwięków otoczenia. Flet nadaje tej muzyce zwiewności jak i kieruje me myśli ku twórczości rodzimej grupy Osjan. Muzyka Daniela może nie jest aż tak wysoce eksperymentalna, ale z pewnością warta jest tego by poświęcić jej uwagę. 

Dik Evans, a właściwie Richard G. Evans, to starszy brat Davida Evansa znanego bardziej jako The Edge z grupy U2. Dik we wczesnym okresie również współtworzył ten zespół lecz w wyniku redukcji składu zmuszony był opuścić ich szeregi. W latach 1977 do 1984 był gitarzystą i założycielem Virgin Prunes, a po ich rozpadzie udzielał się w zespole The Kid Sisters, później przemianowanym na The Screech Owls. Grupa nie pozostawiła po sobie jednak żadnego dużego materiału. Jedyny ślad jej działalności to dwa single oraz EP-ka "Desert Songs & Dirty Pictures" (1996) i to właśnie na jej podstawie można snuć wyobrażenia o tym jak mógłby wyglądać ich debiutancki album. Dźwięki zawarte na owej EP-ce przynoszą nam muzykę zatopioną w akustycznych brzmieniach gitary, ubarwianych od czasu do czasu partią skrzypiec. Nie jest to nic specjalnie odkrywczego więc nie robiłbym sobie zbyt wielkich nadziei niemniej z kronikarskiego obowiązku warto odnotować jej istnienie.   

Gugi. Pod tym pseudonimem ukrywa się Derek Rowan, który to jest bratem Trevora Rowana (Strongman). Żaden z braci po rozpadzie Virgin Prunes nie zdecydował się na karierę solową. Strongman wraz Davidem Kelly alias Mary D'Nellon i Davidem Watsonem Jr. kontynuowali działalność swej macierzystej grupy pod skróconym szyldem - The Pruness. Nie odnieśli oni jednak spodziewanego sukcesu i po nagraniu trzech albumów "Lite Fantastic" (1988), "Nada" (1989) oraz "Blossoms And Blood" (1991) zawiesili działalność. Nie była to jedyna kolaboracja dawnych kolegów z Virgin Prunes. Także Gavin Friday skrzyknął swoją bandę w skład, której weszli Gugi i David Watson Jr. i wystąpili na składance "Rouge's Gallery" (2006) jako Three Pruned Men. Album zawierał piosenki inspirowane morzem, a więc szanty jak i pirackie ballady.

Z kolei pierwszy perkusista Anthony Murphy znany jako Pod nie może pochwalić się w swym portfolio żadnym albumem poza tymi, które stworzył wraz z Virgin Prunes. Niemniej może poszczycić się tym, że był technicznym grupy U2, w czasach gdy ta nagrywała swoje dwa pierwsze albumy. Może nie jest to wielkie osiągnięcie, ale lepsze to niż nic.

W tym miejscu przychodzi postawić nam kropkę choć wierzę, że to jeszcze nie koniec tej historii. Wypatrujmy więc na horyzoncie kolejnych albumów niegdysiejszych członków Virgin Prunes. Oby tylko sprostały  naszym oczekiwaniom.

Jakub Karczyński 

11 grudnia 2019

ODRABIANIE ZALEGŁYCH LEKCJI

Każdy z nas nosi w sobie pewne zaległości względem pewnych rzeczy, tak jak choćby nasz Minister Kultury względem dzieł naszej noblistki, Olgi Tokarczuk. Wiszą one nad nami niczym miecz nad Damoklesem. Gdy ich ciężar jest już zbyt duży, wtedy decydujemy się, aby je zniwelować. Tomasz Beksiński mawiał w takich przypadkach, że przyszedł czas by odrobić zaległe lekcje. Jasną sprawą jest, że nie wszystkie zaległości jesteśmy w stanie nadrobić, ale nie znaczy to, że nie mamy próbować. I ja w swoim życiu dorobiłem się kilku takich lekcji, które aż proszą się o to by do nich przysiąść. W dziedzinie literatury i filmu nadrabiam więc zaległości w klasyce, a w muzyce docieram w końcu do dzieł, od których trzymałem się na dystans. Powody bywały różne, czasem wręcz błahe, ale jak widać wystarczyły by przez lata skutecznie unikać pewnych wykonawców czy zespołów. 

Z pewnością jedną z takich niezrozumiałych już dziś dla mnie zaległości było pominięcie twórczości grupy The Smiths. Długo dojrzewałem do tego by się za to zabrać. Impulsem okazała się audycja radiowa, w której to nadano fragmenty albumu "The Queen Is Dead" (1986). Było to na tyle interesujące, że w niedługim czasie zaopatrzyłem się w ten album, ale musiało jeszcze upłynąć dużo wody w Warcie, nim znalazł on drogę do mojego odtwarzacza. Gdy już tam wylądował to zachwyciłem się nim na tyle, że nawet w pracy miałem ochotę go słuchać. Wałkowałem go niczym ciasto na pizzę, odkrywałem wszystkie jego smakowite dodatki by w końcu odstawić go z dumą na półkę i zakończyć na pewien czas przygodę z The Smiths. Dopiero niedawno otrzymałem kolejny impuls by sięgnąć po inne ich wydawnictwa. Zabrałem się za debiut, który w kilku fragmentach stawiał mi zaciekły opór, ale i tak byłem pod wielkim wrażeniem takich nagrań jak choćby Reel Around The Fountain, You've Got Everything Now, Miserable Lie czy This Charming Man. Nawet moja dwuletnia córka wkręciła się w ten album tak bardzo, że kazała mi nastawiać sobie tę płytę do tańca. Aż sam jestem ciekaw co wyniknie po latach z tego mariażu rocka z muzyką dziecięcą. Oczywiście "muzyka taty" słuchana jest okazjonalnie i to na wyłączną prośbę córki. Nie ma sensu nic dziecku narzucać bo i tak sama w przyszłości zdecyduje co jej w duszy gra. Każdy w końcu sam musi odrobić swoje zaległe lekcje. Idąc za ciosem, wyciągam właśnie z półki kolejny album The Smiths zatytułowany "Meat Is Murder" (1985), a dodatkowo jako pokutę za swoje grzechy nałożyłem na siebie obowiązek przeczytania biografii The Smiths, "Piosenki o twoim życiu" Macieja Koprowicza. Mam nadzieję, że Morrissey wybaczy mi moją ignorancję względem jego twórczości i udzieli szybkiego rozgrzeszenia.

Jakub Karczyński

 

27 listopada 2019

POKOT

Przejrzałem ostatnio mój zeszyt z zapiskami, z których to wynotowałem sobie albumy z lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych, które udało mi się pozyskać w przeciągu tych jedenastu miesięcy. Takie zdobycze cieszą mnie najbardziej, nie tylko ze względu na swą unikatowość, ale i muzykę jaka jest na nich zawarta. Bycie kolekcjonerem płyt to wspaniałe zajęcie, któremu oddaję się z pasją już od wielu lat i wciąż sprawia mi to ogromną przyjemność. Tutaj nieustannie coś się dzieje, a płyty potrafią dostarczyć tak wiele emocji, wrażeń i radości, że nie sposób się nudzić. Płyty podnoszą na duchu, zmuszają do refleksji, pobudzają do życia poprawiając nam tym samym nastrój. Sam zauważam po sobie, że gdy tylko uda mi się pozyskać jakiś wyjątkowy klejnot z epoki lat osiemdziesiątych, dostaję wtedy takiego doładowania endorfin, że mógłbym sprzedawać to szczęście na kilogramy. Może właśnie w tym tkwi sekret kolekcjonowania płyt. Radość sprawia nie tylko muzyka, ale i nośnik więc można by się pokusić o stwierdzenie, że zbieracze płyt mają tego szczęścia dwa razy więcej. W mijającym roku najwięcej wrażeń w tym temacie dostarczyło mi kilka poniższych płyt. Żaden premierowy album nie przyniósł mi tyle radości co właśnie te starocie.


L U T Y

Handful Of Snowdrops "Dans L'oeil De La Tempete" (1991) - bezsprzecznie jedna z największych radości, jaką udało mi się upolować w tym roku. Przepiękna muzyka Handful Of Snowdrops z ich drugiego albumu powinna przypaść do gustu każdemu kto mieni się fanem brzmień spod znaku starego Clan Of Xymox czy choćby grupy The Cassandra Complex. Absolutny klejnot w mej kolekcji.

The Chameleons "Strange Times" (1987) - ten zespół dość długo krążył po orbicie moich zainteresowań. Gdy wreszcie zapoznałem się z wycinkiem ich twórczości wiedziałem już, że ich nieobecność na mojej półce to jakaś kpina więc czym prędzej zacząłem kompletować ich dyskografię. Zacząłem od "Strange Times" i już na samym początku zaliczyłem nokaut w związku z nagraniem Caution. The Chameleons to absolutny kanon, którego w żadnym stopniu nie można pominąć.

K W I E C I E Ń

The Chameleons "Script Of The Bridge" (1983) - idąc za ciosem zakupiłem ich debiutancki album, choć pierwszy zakup nie okazał się zbyt udany. Reedycja poszerzona o drugi dysk, którą nabyłem ma jakiś feler i materiał bazowy nie współpracuje w żaden sposób z moim odtwarzaczem.  Kupiłem więc starą edycję bez bonusów i z oryginalną okładką, która gra wzorcowo. Piękne falowe granie nie pozbawione pięknych melodii, ale bez popadania w miałki pop. Album ten jak i pozostałe dokonania grupy mają u mnie status - ratować z pożaru, co oznacza najwyższą kategorię ważności.

The Chameleons "What Does Anything Mean? Basically" (1985) - ależ ta płyta się zaczyna. Niech mi ktoś powie są syntezatory są obciachowe. Wszystko zależy od tego jak zostaną wykorzystane. W takim Silence, Sea and Sky robią taki nastrój, że serce samo mięknie. Zresztą ich płyty czarują od pierwszych do ostatnich minut. Mógłbym ich słuchać naprzemiennie, a i tak nie miałbym ich dość. Szkoda, że dziś do ich muzyki trzeba się dokopywać łopatą, bo przecież zasługiwali by odnieść sukces nie mniejszy niż Joy Division. Potencjał był i to jeszcze jaki szkoda więc, że koleje ich losu nie potoczyły się nieco inaczej. 

C Z E R W I E C

The Sound "From The Lion's Mouth" (1981) - gdy usłyszałem pierwsze nagranie z tejże płyty zachorowałem na punkcie tego albumu. Szukałem, szukałem, aż wreszcie udało mi się go zdobyć, choć wciąż marzę też o zdobyciu tego albumu w edycji jewel case, ale póki co ceny dość zaporowe. Muzyka jaką tworzyli The Sound to klimaty bardzo pokrewne The Chameleons czy The Teardrop Explodes. Może nieco bardziej zadziorne i surowe, ale wciąż opierające się na wspaniałych liniach melodycznych.

Television Personalities "Closer To God" (1992) - na grupę Television Personalities natknąłem się przypadkiem, gdy szukałem w pewnym sklepie internetowym albumów zespołu Television. Wśród propozycji pojawili się także i oni. Postanowiłem sprawdzić cóż to takiego i dość szybko zaplątałem się w te dźwięki, które z każdą chwilą upewniały mnie, że to zespół, którym warto się jak najszybciej zainteresować. Tytułowe nagranie z tego albumu zakotwiczyło mi w głowie na tyle mocno, że czym prędzej podjąłem próbę pozyskania go na kompakcie. Muzyka grupy opisywana jest zazwyczaj za pomocą takich haseł jak post punk, neo psychodelia czy indie pop. Jak by tego nie klasyfikować to i tak dźwięki generowane przez Television Personalities bezsprzecznie pozostają w kręgu moich muzycznych zainteresowań.

Ian McCulloch "Candleland" (1989) - pierwszy solowy album lidera Echo & The Bunnymen, którym udowodnił, że i pod własnym nazwiskiem potrafi nagrywać rzeczy piękne i niezwykłe. Stylistycznie nie jest to zbyt odległe od tego co robiły Echa więc potencjalni słuchacze mogą czuć się bezpieczni. "Candleland" warte jest każdej sekundy jaką poświęcicie na posłuchanie tego albumu. Jeśli lubicie twórczość macierzystej formacji Iana, to nie ma siły by ta płyta nie przypadła Wam do gustu. Moje serce już skradła, teraz czas na Wasze.

W R Z E S I E Ń

Martyn Bates "Stars Come Trembling" (1990) - absolutnie czarowna płyta ozdobiona niezwykłym głosem Martyna Batesa, którego śmiało można umieścić na tej samej półce co nieodżałowanego Marka Hollisa. Podobny sposób ekspresji i zbliżona wrażliwość na muzykę. Obu tych panów postrzegam jak takie barwne ptaki, których fenomen trudno uchwycić słowami. Nie ma więc co się silić na werbalną ekwilibrystykę, zamiast tego lepiej nastawić sobie wspomniany album i wczuć się w ten niesamowity krajobraz dźwiękowy.

L I S T O P A D

The Teardrop Explodes "Kilimanjaro" (1980) - odkrywanie takich płyt to niezwykle silne doładowanie emocjonalne. Słuchałem tego albumu namiętnie po kilka razy dziennie i absolutnie nie mam go jeszcze dość. The Teardrop Explodes szturmem wdarli się do mojego serca stąd też po przemaglowaniu zawartości tego albumu niezwłocznie zabrałem się za kolejny klejnot z ich dyskografii.

The Teardrop Explodes "Wilder" (1981) - wydany rok po debiucie "Wilder" ani trochę nie spuszcza z tonu. Poszli za ciosem i nagrali kolejny wspaniały album. Post punk przyprawiony dęciakami brzmi niezwykle interesująco i nie ma w tym ani krzty obciachu. Przekonajcie się na własnej skórze. Jak już wspominałem, żaden instrument nie jest przecież obciachowy, kiepskie mogą być co najwyżej pomysły muzyczne.

Sigue Sigue Sputnik "Flaunt It" (1986) - to z pewnością najbardziej szalony album jaki udało mi się kupić w tym roku. Prawdziwa jazda bez trzymanki dla ludzi, dla których granice muzyczne nie mają żadnego znaczenia. Niezwykle ożywcza muzyka, sklecona z tak dziwnych elementów, że aż głowa boli. Najważniejsze, że ten muzyczny gulasz daje się zjeść ze smakiem, a po wyczyszczeniu talerza idziesz sprawdzić do kuchni czy, aby w garnku nie została czasem jeszcze odrobina.

***

Przed nami jeszcze grudzień i tu także liczę na miłe zaskoczenia muzyczne. Wszak polowanie trwa cały rok. Nie ma przerw, odpoczynku czy chwili wytchnienia. W tym temacie trzeba być nieustannie czujnym i gotowym do ustrzelenia najlepszej okazji bo drugiej szansy może już wszak nie być. Nabijam więc strzelbę, nastawiam uszu i wypatruję kolejnych zdobyczy godnych zasilić moją kolekcję.  Darz bór zatem. Darz bór.

Jakub Karczyński

18 listopada 2019

ZAPISKI WARIATA

Nie ma przypadków. Tak zwykł mawiać Piotr Kaczkowski i chyba coś w tym jest. Bo przecież jak wytłumaczyć fakt, że pewna sekwencja zdarzeń doprowadza do zakupu płyty, o której jeszcze pięć minut temu nie mieliśmy bladego pojęcia. Coś takiego przydarzyło mi się właśnie w dniu dzisiejszym. Wszystko zaczęło się od muzyki The Teardrop Explodes. Otóż słuchając sobie płyty "Kilimanjaro" (1980) naszła mnie myśl, aby zajrzeć do pewnej starej encyklopedii poświęconej muzyce lat 80 by sprawdzić czy mają tam oni swoją notkę. Przy okazji chciałem też odszukać biogram The Only Ones. Otworzyłem więc rzeczoną encyklopedię i przerzuciłem kilkanaście kartek. Wzrok mój odnotował, że oto dotarliśmy do literki s. Już miałem przewrócić kartki, gdy dostrzegłem pewną intrygującą nazwę. Szybki rzut oka na pierwsze zdanie. Wyławiam słowa klucze - punk, łowca androidów oraz Sex Pistols. Tyle wystarczyło bym przeczytał uważnie cały ich biogram, a następnie sprawdził na YouTube cóż to takiego. Wpisując w wyszukiwarkę nazwę Sigue Sigue Sputnik nie przypuszczałem, że wsiadam właśnie do wagonika, który bez większych ceregieli porwie mnie w szaleńczą jazdę. Nie zdążyłem nawet zapiąć pasów, ale nie miało to większego znaczenia bo tam, gdzie miałem się udać nie obowiązywały prawa fizyki jakie znamy. Już na pierwszym zakręcie poczułem, że zaczynam przenosić się w czasie. Przed oczami migają klisze z lat osiemdziesiątych, w głowie rozbrzmiewa dziwaczny kolaż muzyczny łączący w sobie muzykę punk z glam rockiem, a doprawione jest to syntezatorami, które co rusz wygrywają jakieś znane motywy muzyki klasycznej. Istne pomieszanie z poplątaniem. Zamiast czym prędzej wyskoczyć z tego wagonika, łapię się na tym, że siedzę grzecznie i czekam na kolejne atrakcje. Chyba nawet mam uśmiech na twarzy, ale nie mam pewności czy to jeszcze moja twarz czy może już oblicze szalonego Jokera. Gdzieś na horyzoncie zamajaczył mi właśnie napis "stacja końcowa", do której gnam już na złamanie karku. Kolejne zakręty pokonywane są z taką szybkością, że aż nieprawdopodobnym wydaje się fakt, iż jeszcze trzymam się w torze. Przede mną ostatnia prosta, a ja już czuję, że ta szaleńcza podróż nie pozostanie bez wpływu na moje zdrowie psychiczne. Gdy wreszcie wagonik się zatrzymuje, opuszczam go chwiejnym krokiem, z trudem łapiąc oddech i pion. Oglądam się za siebie, patrząc na trasę jaką przebyłem i uśmiechając się tajemniczo, krzyczę na cały głos niczym osioł ze Shreka - JA CHCĘ JESZCZE RAZ !!!

Jakub Karczyński
 

15 listopada 2019

DZIKIE KILIMANJARO

Na sklepowych półkach co i rusz pojawiają się jakieś reedycje tej czy innej płyty. Zazwyczaj impulsem  do tego typu działań są różnego rodzaju rocznice. Wtedy to wytwórnie prześcigają się w wydawaniu jak najbardziej opasłych edycji, które pustoszą później nasze portfele i zajmują przestrzeń naszych mieszkań. Stoją później te płyty i zbierają nam tylko kurz bo przecież raz się tych dodatków posłucha i więcej się do nich nie wraca. No chyba, że ktoś ma inaczej, ale u mnie te błyskotki mają raczej żywot tak krótki jak jednorazowe naczynia. Z tej też przyczyny przestałem inwestować swoje pieniądze w tego typu edycje przez co wytwórnie nie mogą na mnie zbyt wiele zarobić. Nie daję sobie po prostu wciskać dwa razy tego samego towaru. Mało tego, ja wręcz obsesyjnie poszukuję starych edycji płyt bez jakichkolwiek bonusów. Czasem jednak nie da się ich uniknąć bowiem w latach osiemdziesiątych, gdy kompakty dopiero podbijały światowe rynki, wytwórnie chcąc zachęcić do ich nabywania upychały tam kolejne nagrania. Bywało i tak, że zapełniały te płyty do maksimum przez co album trwający dajmy na to 45 minut wzbogacał się o kolejne 35 minut muzyki. Ktoś powie, że to świetnie, ale dziś gdy mamy do czynienia na każdym kroku z nadmiarem wszystkiego, warto wrócić do tego co najistotniejsze. Do samej esencji muzyki. To właśnie podstawowy program płyty ma nam dostarczyć najwięcej emocji i to na nim powinniśmy koncentrować swoją uwagę. Dodatki nie powinny nas rozpraszać, a tym bardziej zaburzać koncepcji artystycznej autora. W przypadku książek wydaje się to logiczne, dlaczego więc w muzyce nie zastosować tych samych prawideł. Wiem, że dla wytwórni liczy się przede wszystkim zysk, a ponowna sprzedaż tego samego produktu, aby miała sens musi skusić klienta dodatkową zawartością. I tak od lat nakręca się ta spirala by dawać więcej i więcej. Ciekaw jestem kiedy, ktoś w końcu krzyknie, że mamy dość i nie przełkniemy już ani kawałeczka. Zawczasu więc wypisałem się z tego wyścigu i zamiast rozgrzewać się do czerwoności na kolejne rocznicowe edycje, wyszukuję na aukcjach starych edycji, które potrafią sprawić mi o wiele więcej radości niż jakakolwiek współczesna płyta. Jeśli jest to jeszcze dość trudno osiągalna edycja to szczęście jest tym większe.
  
W ostatnich dniach udało mi się kupić dwie płyty Brytyjczyków z The Teardrop Explodes.  Debiutancki album dotarł do mnie zaskakująco szybko choć przecież jechał do mnie z Wysp Brytyjskich. Cieszy mnie nie tylko szybka dostawa, ale przede wszystkim fakt, że jest on w bardzo dobrym stanie. Poza tym edycja wydana przez Fontana pozbawiona jest zbędnych bonusów. Wyjątkiem jest nagranie Reward, które wklejono między nagrania. Oryginalnie, płyta LP nie zawierała tej kompozycji. Dołożono ją na edycjach CD bowiem to właśnie ona odniosła największy sukces stąd też taka, a nie inna decyzja. Gdy słuchamy płyty od przysłowiowej deski do deski, to daje się wyczuć, że to tak zwana doklejka bowiem między nagraniami brak pauzy przez co jeden utwór przechodzi momentalnie w drugi. Do tego nagranie Second Head ma spokojniejszą końcówkę, a Reward wali od razu z grubej rury więc trudno nie zorientować się w tym szwindlu. Ten niewielki mankament realizacyjny wcale jednak nie odbiera radości jaką daje słuchanie "Kilimanjaro" (1980). Post punk miesza się tu z psychodelią, a przez głowę przebiegają takie nazwy jak Talking Heads, The Stranglers czy wspomniane niedawno The Only Ones. Gdy dołożymy do tego świetnie osadzony głos Juliana Cope'a w niebanalnych strukturach dźwiękowych, to otrzymujemy przepis na naprawdę błyskotliwy album, skrzący się pomysłami i pięknymi melodiami, do których chce się wracać raz za razem. Ze wstydem muszę przyznać, że jeszcze do niedawna nie miałem pojęcia o istnieniu The Teardrop Explodes. Na jej trop naprowadził mnie YouTube podsuwając kolejne propozycje do odsłuchu. Rzadko korzystam z tego typu sugestii, ale czasem mi się zdarza i muszę powiedzieć, że było to jak najbardziej słuszne posunięcie. W obecnych czasach, gdy radio nie kształtuje tak gustów jak niegdyś, warto mieć oczy i uszy dookoła głowy bo nigdy nie wiemy skąd nadejdzie inspiracja by czegoś posłuchać. Internet daje nam niemal nieograniczone możliwości poznawania muzyki. Sztuką jest wyłowić z niego te najbardziej wartościowe i smakowite kąski. Nie zawsze się to udaje, ale trzeba próbować jeśli chcemy poszerzać swoje horyzonty i nasze kolekcje płytowe. Nim kolejny raz nastawię w odtwarzaczu "Kilimanjaro", pójdę sprawdzić czy, aby nie trzeba uwolnić ze skrzynki pocztowej kolejnej bestii w postaci albumu "Wilder" (1981) The Teardop Explodes. Drogę ma długą bo leci do mnie, aż z Australii, ale może pomyślne wiatry przywiały go już do Polski.

Jakub Karczyński
 

04 listopada 2019

SPOJRZENIE WSTECZNE

W minionych tygodniach jesień pokazała nam swoje piękniejsze oblicze. Słoneczne, ciepłe dni, a do tego dookoła dosłownie dywany różnokolorowych liści, tworzących iście bajkowe pejzaże. Nic tylko cieszyć oko. Niestety nie trwało to zbyt długo i wcześniej czy później słońce musiało oddać pola szarej melancholii, która obecnie wypełnia nam zaokienny krajobraz. Nie smuci mnie to jednak bowiem i ta pogoda ma też swój urok. Trzeba tylko umieć dostrzegać pozytywne aspekty takiej sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być trudne, ale jakoś musimy sobie poradzić z tą aurą. Do wiosny jeszcze daleka droga więc dla podbarwienia krajobrazu polecam zaopatrzyć się w dobrą muzykę. Niech każdy sam zdecyduje co kryje się pod tym przymiotnikiem. 

Jako że w tym roku znów niewiele płyt, którymi mógłbym się zachwycać, wertuję sobie od pewnego czasu przewodnik płytowy by odkryć rzeczy, które na przestrzeni lat umknęły mej uwadze. Tym sposobem natrafiłem na coś co zwie się The Only Ones. Dziwny to twór, ale przez to niezwykle interesujący. Debiutowali w 1978 roku beztytułowym albumem, który można umieścić w szufladce z napisem post punk, ale jak na moje ucho to nieco się on z tej szuflady wymyka, a przynajmniej jakaś jego część. Płyty co prawda jeszcze nie mam, ale z pewnością postaram się o nią bo lubię takie nieoczywiste podróże muzyczne.
  
Przez zupełny przypadek odkryłem także twórczość zespołu The Walkabouts, którego to płytę "Trail Of Stars" (1999), kupiłem w pewnym sklepie z używanymi płytami. Zadziałała tu magia okładki. Była na tyle interesująca, że szybko odsłuchałem sobie kilka nagrań i urzeczony tym co usłyszałem wszedłem w jej posiadanie. Ten amerykański zespół opisywany jest za pomocą takich szufladek jak alt-rock, indie rock, folk rock, alt-country czy slowcore, ale ja tam najwięcej słyszę starego, dobrego dream popu. Mniejsza o szufladki, grunt, że muzyka piękna i jakże doskonale komponująca się z zaokiennym krajobrazem.

Sięgnąłem też dziś po debiutancki album Talking Heads, który pomimo upływu ponad czterdziestu lat wciąż emanuje świeżością, witalnością i przede wszystkim pomysłowością. Mało tego, ma w sobie tyle luzu i naturalności, której obecnie tak mi brakuje wśród młodych kapel. A przecież, gdy ukazał się ten album David Byrne miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, choć na zdjęciu okładkowym (tył) wygląda jak stateczny ojciec trójki dzieci. Kiedyś ludzie wyglądali dojrzalej i mam wrażenie, że nagrywali dojrzalsze płyty. Iskrzące się od nieszablonowych rozwiązań, wskazujące nowe drogi i przede wszystkim inspirujące kolejne pokolenia.

Żal więc nieco, że w tym roku nie natknąłem się na zbyt wiele świeżych i zaskakujących płyt, które wyrwałyby mnie z tych zwyczajowych kolein. Wszystko co zwracało moją uwagę to rzeczy głęboko zakorzenione w przeszłości bądź inspirujące się tym co już było. Niby nie powinienem narzekać, ale przydałby się taki powiew świeżego powietrza, który przewietrzyłby głowę i dał nadzieję na przyszłość. Jedynym ożywczym akcentem tego roku była dla mnie debiutująca dopiero na rynku grupa Modern Nature. Jej muzyka okazała się interesującą, a niekiedy i zaskakującą podróżą do miejsc, w których zdarzyć może się absolutnie wszystko. Ta swoista niepewność wzmaga emocje na tyle, że słuchając jej siedzimy jak na szpilkach, bojąc się ruszyć by nie narazić się na jakiś niespodziewany cios. Życzyłbym sobie więcej takich zaskoczeń w kolejnym roku bo raczej w tym już się ich nie spodziewam. No chyba, że jakiś artysta postanowił zadać słuchaczom nokautujący cios tuż przed wybiciem ostatniego gongu. Nie traćmy więc jeszcze wiary, tylko nadstawmy policzek bo a nuż jeszcze nas ktoś solidnie zdzieli w twarz.     

Jakub Karczyński

10 października 2019

NOŚNIKI INSPIRACJI

"Czarne słońca" świecą nieprzerwanie od ośmiu lat. Ani się obejrzymy, a stuknie im dekada i przyjdzie pochylić się nad tym wszystkim co przez ten czas udało się zrobić. Nie ukrywam, że moje ambicje wykraczają daleko poza blogową sferę. Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołacze się myśl o sklepie internetowym z muzyką o jakiej piszę i jaką staram się promować na łamach "Czarnych słońc". Chęci są, ale nie mam pewności czy odbiorcy by się znaleźli stąd też póki co pomysł ten pozostaje w sferze fantazji. Wtorkowy koncert Molchat Doma wlał we mnie pewną nutkę optymizmu bowiem skoro niszowy zespół z Białorusi potrafi szczelnie wypełnić klub swoimi fanami a do tego sprzedać niemałą liczbę płyt, to chyba z tym światem nie jest aż tak źle. Wiem, że wszyscy wieszczą rychły zmierzch nośników fizycznych, ale mam wrażenie, że ludzie bywają w tej kwestii nieco przekorni. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że nośnik jakim jest winyl, powrócił triumfalnie do łask choć przecież logika nakazywałaby jego wyginięcie wraz z rozwojem nowych technologii. Taka sama sytuacja ma miejsce z kasetami magnetofonowymi, o których znów jest głośno. Ludzie nagle przypomnieli sobie, że był taki nośnik, że wydawano na nim muzykę i sprawdzał się tak w domu jak i poza nim. Musiało dojść do sytuacji, w której to zabrakło go na rynku, aby zatęskniono za nim i czy to na bazie sentymentu czy też może chęci podjęcia pierwszej inicjacji, dokonano jego wskrzeszenia. Czy płyta CD też musi sięgnąć grobu by ludzie znów spojrzeli na nią łaskawym okiem? Miejmy nadzieję, że miłośnicy muzyki okażą się nieco bardziej łaskawi i nie będzie ona musiała wracać do nas aż z zaświatów. Póki jeszcze jest, cieszcie się jej obecnością, tak jak ja to robię i namawiam serdecznie by nie brnąć ślepo w forsowaną obecnie narrację o wyższości winyla nad kompaktem bo każdy z tych nośników ma zarówno swoje wady jak i zalety. Sami zdecydujcie co Wam bardziej odpowiada. Ja postawiłem na płyty CD i tego się trzymam od tych niemal dwudziestu lat. Na tym zakończmy temat bowiem nie tego miał dotyczyć dzisiejszy wpis. 

Pierwotnym założeniem było to, aby napisać, o tym co mnie motywuje i co daje prowadzenie tego bloga.  Aspekt finansowy wykluczyłem już na samym początku bowiem chciałem mieć pełną kontrolę nad tym co pojawia się na łamach "Czarnych słońc". Poza tym przypadkowe reklamy nijak nie komponowały mi się z estetyką tego bloga. Myśl o zarabianiu nie wchodziła więc w grę. Dużo bardziej liczyło się to, że oto w końcu będę mógł wyrzucić z siebie wszystko to, co latami gromadziło się w mojej głowie, a co krążyło wokół tematu muzyki. Nie ukrywam, że od początku towarzyszyła mi pewnego rodzaju misja, która to miała na celu rzucić nieco więcej światła na artystów, o których albo nie mówi się zbyt wiele albo po prostu żeśmy o nich zwyczajnie zapomnieli. Liczyłem też na odzew innych osób, które tak jak ja żyją tą muzyką i chcą podzielić się swoimi spostrzeżeniami. I to chyba właśnie ta więź, wymiana opinii jest dla mnie wciąż tym co w największym stopniu daje mi energię do tworzenia tego bloga. Cieszę się też, że nie tylko ja inspiruję, ale i sam bywam zainspirowany. Przykładem może być całkiem niedawny wpis dotyczący grupy Rubicon, gdzie w komentarzu jeden z czytelników naprowadził mnie na trop płyty, o której nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieje. Mam tu na myśli solowe dzieło Andy'ego Delany, który udzielał się wokalnie w grupie Rubicon, a po jej rozpadzie ślad po nim zaginął. Sytuacja zmieniła się wraz z rokiem 2018, gdy po ponad dwudziestu latach, Andy Delany postanowił dać sygnał o swoim istnieniu. "Mission Creep" bo tak nazywa się ten album został wydany własnymi siłami bez wsparcia jakiejkolwiek wytwórni. Pomimo tego, wydawnictwo prezentuje się bardzo profesjonalnie. Jedynie brak obecności kodu kreskowego oraz nadruk na samym kompakcie zdradza, że oto mamy do czynienia z tak zwaną samoróbką. Mimo to i tak cieszę się, że po tylu latach znów mogę posłuchać jego głosu w całkiem nowych kompozycjach. Serdecznie dziękuję więc za tę jak i wszystkie inne inspiracje, które przyczyniły się do poszerzenia moich horyzontów muzycznych, kolekcji płyt jak i zawartości tego bloga. Liczę na to, że w kolejnych latach również będę mógł na Was liczyć w tym aspekcie.

Jakub Karczyński

02 października 2019

ULICZKI, KAWIARNIE I DŹWIĘK

Na horyzoncie mgła rozpostarła się niczym wielka kurtyna, przesłaniając świat przed oczami ciekawskich. Za nią wszak jesień przemalowuje letnie krajobrazy na swój gust i podobieństwo. Barwi liście, przerzedza czupryny drzewostanom dmuchając w nie zimnym wiatrem. Proces ten jest już nieodwracalny. Jednych fakt ten zasmuca, innych wprost przeciwnie. Wszak ubieranie na cebulkę też ma swoje zalety, tak jak i bogata gama jesiennych herbat i soków, kuszące nas swoimi różnorodnymi smakami. W takiej to oto scenerii rozpocząłem swój tygodniowy urlop. Spędzę go na słuchaniu muzyki, czytaniu książek i być może na przemierzaniu poznańskich uliczek prowadzących do Starego Rynku. Uwielbiam takie bezcelowe szwendanie się po mieście, wypatrywanie tego czego na co dzień dostrzec nie sposób. A przecież wystarczy zadrzeć głowę ku górze by podziwiać piękne zdobienia kamienic czy zachwycić się ptakami szybującymi na tle stalowego nieba. Odwiedzam też ciekawe miejsca takie jak choćby kawiarnie, w których to można spokojnie wypić herbatę, kawę czy gorącą czekoladę. Staram się wybierać miejsca raczej na uboczu, gdzie nie ma, aż tylu klientów. Najlepszą porą jest pora przedpołudniowa, gdy miasto budzi się do życia, a kawiarnie dopiero przygotowują się do pełnego rozruchu. Zasiadam sobie wtedy wygodnie w jakimś kącie, zamawiam coś do picia i oddaje się lekturze. Szkoda, że tak rzadko korzystamy z uroków tego typu miejsc. Zdecydowanie częściej przesiadujemy w głośnych klubach, barach czy pijalniach mocniejszych alkoholi. Zgiełk tam niesamowity, tak że ciężko zebrać myśli. Z tej też przyczyny preferuję bardziej kawiarnie, bo tylko tam można usłyszeć drugiego człowieka. Ubolewam nieco, że ich rola jest znacząco mniejsza niż przed laty, gdy były one miejscami niezwykle istotnymi dla kształtowania się naszej kultury. W nich to spotykali się między innymi pisarze, aby nie tylko dyskutować o sprawach poważnych, ale także i tych błahych. Plotki przeplatały się z anegdotami, a bywanie i pokazywanie się w kawiarniach było niezwykle istotne dla kreowania swojego wizerunku. Można by rzec, że przedwojenna kawiarnia literacka pełniła podobną rolę jak obecnie portale społecznościowe. Tworzyły one nie tylko dobry klimat, ale i pokazywały, że kultura jest istotną częścią naszego życia. Dziś już pozostały po nich tylko wspomnienia, do których możemy powracać za sprawą takich pozycji jak choćby "Warszawskie kawiarnie literackie" Andrzeja Z. Makowieckiego. 

Pozostając w tym sentymentalnym nastroju nastawiłem dziś sobie album "Spellbound Scenes Of My Cure" (2015) Maximiliana Heckera. Jego zjawiskowo piękny głos cudownie nastraja, a subtelna muzyka wprawia w zadumę. Czegóż chcieć więcej w takim dniu jak dziś? Maximiliana poznałem przed wielu, wielu laty za sprawą nieodżałowanej audycji "Trójkowy ekspres" Pawła Kostrzewy. Lata mijają, a ta muzyka wciąż jest tak samo dobra. Dobra by posmucić się w samotności jak i spędzić romantyczny wieczór we dwoje.

Kolejny album, który wypełnia dziś przestrzeń mojego mieszkania przyjechał do mnie prosto z Anglii. Ten najnowszy nabytek w mojej kolekcji to prawdziwa perełka, wyszperana na portalu aukcyjnym za naprawdę przyzwoite pieniądze. Martyn Bates bo jego mam tu na myśli, poza tym, że udziela się w grupie Eyeless In Gaza, wędruje też swoim własnym szlakiem. Album "Stars Come Trembling" (1990) nie odbiega daleko od tego czym czarowało nas Eyeless In Gaza. Już choćby sam głos Martyna nie pozwala zapomnieć o tym skąd się wywodzi. Słuchając tej płyty mam takie nieodparte wrażenie, że cała ta muzyka stoi trochę z boku. Jeśli większość artystów jeździ jednym bądź drugim pasem, tak Martyn konsekwentnie przemierza bezdroża. Może i tempo tej podróży jest wolniejsze, ale oferuje ona zdecydowanie więcej atrakcji. Jeśli nie mieliście jeszcze do czynienia z muzyką tego artysty, a lubicie grupy w rodzaju Talk Talk, The Blue Nile czy The The to w dźwiękowym świecie Martyna Batesa poczujecie się jak w domu. Muzyka nawinie się Wam na uszy niczym najlepszy włoski makaron. Zatem bon appétit

Jakub Karczyński
 

26 września 2019

WAYNE HUSSEY - WROCŁAW 08.09.2019

Nie jestem wielkim entuzjastą solowej twórczości Wayna Husseya. Uważam, że nie dorównuje ona temu co tworzy z The Mission. Nawet najnudniejszy album tej formacji bije na głowę najlepszą z solowy płyt Wayne'a. Stąd też nie czułem wielkiej potrzeby by zameldować się we Wrocławiu w ósmym dniu września. Wszystko zmieniło się za namową mojego bardzo dobrego kolegi, który zmotywował mnie odpowiednio do tego wyjazdu. Pojechałbym z nim nawet na Modern Talking, gdyby mnie o to poprosił, bo czasem ważniejsze od celu jest towarzystwo w jakim się przebywa. I tak też jest w tym przypadku. Zameldowaliśmy się na poznańskim dworcu o ustalonej godzinie, po czym ruszyliśmy w podróż do stolicy Dolnego Śląska. Choć nasz kraj z okien pociągu nie prezentuje się zbyt okazale, to nie zmienia to faktu, że uwielbiam podróżować tym środkiem transportu. Jest w tym coś niesamowitego, jakaś nieokreślona magia.

Tego dnia we Wrocławiu pogoda była bardzo przyjemna, zachęcała wręcz do spacerów i zwiedzania. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu by odpowiednio docenić uroki tego miasta bo trzeba było odebrać klucze do wynajętego mieszkania oraz zjeść jeszcze coś na szybko. Szczęśliwie się stało, że miejsce naszego noclegu mieściło się zaledwie cztery minuty drogi od "Starego Klasztoru", w którym to tego dnia miał odbyć się kameralny koncert lidera The Mission.

W murach tejże świątyni pojawiliśmy się chwilę przed czasem. Przejrzeliśmy stoisko z marketingiem, gdzie poza płytami, znaleźć można było autobiografię Wayne'a Husseya, którą to przyjechał promować do naszego kraju. Pokaźna to pozycja i z pewnością warta przeczytania, ale jej cena (100 zł) nieco ostudziła mój zapał. Stwierdziłem, że poczekam, może kiedyś pojawi się w polskim tłumaczeniu, a jeśli nie, to wyszperam ją później na jakiejś internetowej aukcji.

Zanim scenę we władanie objął Wayne, wrocławska publiczność mogła podziwiać Ashtona Nyte z grupy The Awakening. Zaprezentował się on również w odsłonie akustycznej, będąc uzbrojonym wyłącznie w gitarę. Jego głęboki głos, makijaż jak i strój jako żywo przywodził mi na myśl wokalistę HIM - Ville Valo, przez co występ ten potraktowałem nieco z przymrużeniem oka. Chociaż takie Back To Wonderland mogło się podobać tak jak i przywołanie kompozycji The Sound Of Silence duetu Simon & Garfunkel, którą co tu dużo mówić, naprawdę trudno jest zepsuć. Publiczności chyba się podobało, czemu dawała wyraz oklaskami. Nie mając jednak poglądu na twórczość Ashtona, trudno mi ocenić, które utwory wypadły lepiej, a które gorzej. Zamiast więc porównywać, zdam się na swoje odczucia i skojarzenia. Muzyka w największym stopniu przywodziła mi na myśl tak grupę HIM jak i twórczość Johnny'ego Cash'a. Z naszego krajowego podwórka podrzuciłbym też nazwę projektu Me And That Man, w którym to Adam "Nergal" Darski i John Porter przemierzali dokładnie te same amerykańskie szlaki. Ashton zabawiał publiczność około godziny, po czym ustąpił pola swemu bardziej doświadczonemu koledze. Widać było, że panowie dobrze czują się w swoim towarzystwie bo żartom nie było końca.

W sali gotyckiej, gdzie odbywał się ten występ zgromadziło się około stu osób. Część zajęła miejsca siedzące, pozostali podziwiali występy na stojąco. Kameralną atmosferę zapewniało nie tylko niewielkie grono odbiorców, ale też i sam wystrój miejsca jak i sceny. Artyści byli dosłownie na wyciągnięcie ręki więc bez problemu można było po koncercie zamienić kilka zdań jak i sfotografować się z każdym z nich.



Gdy Wayne pierwszy raz trącił struny swojej gitary nie sądziłem, że oto rozpoczynamy niemal trzygodzinną podróż muzyczną. Chyba nikt się tego nie spodziewał. Mało tego, mając taką wiedzę z pewnością zakupiłbym miejsce siedzące i nie narażał swego kręgosłupa na taki wysiłek. Hussey zaskoczył mnie nieco swym wyglądem bowiem nie spodziewałem się go ujrzeć w długich włosach oraz w stylizacji przypominającej w takim samym stopniu barda co kloszarda. Butelka wina dopełniała idealnie ten obraz. Mniejsza jednak o wygląd. Najważniejsza tego wieczora była przecież muzyka, a ta była niezwykle różnorodna i wielobarwna. Wayne sięgał zarówno do swojego solowego dorobku, opartego w dużej mierze na coverach jak i do twórczości swojej macierzystej formacji. Było chyba też coś spoza płyt, ale nie jestem teraz w stanie sobie tego przypomnieć. Skupmy się więc na tych bardziej znanych kompozycjach wśród, których były takie perełki jak A Night Like This z repertuaru The Cure, Mr. Pleasant The Kinks jak i bardzo oszczędna i wyciszona wersja Personal Jesus Depeche Mode. Nie zabrakło również utworów z katalogu The Mission jak choćby Wasteland, Like A Child Again, Keep It In The Family, I'm Falling, Absolution czy Amelia. Z ostatniej solowej płyty Wayne wydobył dla nas Nothing Left Between Us i Wither On The Wine. Więcej grzechów nie pamiętam, ale od czego jest Internet. Szczątkowa set lista z Wrocławia wrzucona do sieci nie ułatwia sprawy, ale zajrzałem na rozpiskę koncertu z Pragi, gdzie Hussey wystąpił dzień wcześniej i od razu pamięć się polepszyła. Podobnie jak tam, także i u nas wybrzmiały Jade oraz Dragonfly. Rzut oka na inne rozpiski pozwolił wydobyć jeszcze z mojej pamięć coś takiego jak My Love Will Protect You, które to zostało opublikowane na singlu wraz z kompozycją Marian The Sisters Of Mercy w 2016 roku. Jeśli już przy tej grupie jesteśmy, to wydaje mi się, że pojawiło się też wspomniane nagranie Marian, po które Hussey sięga dość ochoczo na swej trasie. Najwięcej jednak radości sprawił publiczności bis, na który to złożył się sztandarowy hit Misjonarzy jakim jest Butterfly On A Wheel. Ta jakże piękna kompozycja, zagrana przez Wayne'a na klawiszach, stanowiła idealną puentę tego wieczora. Nic więcej nie trzeba było już dodawać. Zresztą chyba nikt, kto był na tym koncercie, nie opuszczał sali rozczarowany. Ten blisko trzygodzinny koncert, pomieścił naprawdę sporo kompozycji. Osobiście uważam, że lepszym rozwiązaniem byłaby kondensacja i skrócenie występu do dwóch godzin bo w pewnych momentach odczuwałem znużenie, zwłaszcza przy tych mniej znanych utworach. Na szczęście nie był to stan permanentny, stąd też całość oceniam bardzo pozytywnie. Ciekawie było uczestniczyć w tego typu koncercie, gdzie człowiek czuł się jak na spotkaniu w gronie najbliższych przyjaciół. Wayne był bardzo towarzysko usposobiony, zagadywał do publiczności, która chyba jednak średnio rozumiała język angielski. Dało się to wyczuć, a i artysta zorientował się co jest grane, gdy jego pytaniom odpowiadała głucha cisza. Kiepsko to wypadło i pozostawiło taki lekki niesmak, ale cóż zrobić. Na szczęście Wayne nie zniechęcił się tym faktem i dalej odgrywał swój repertuar. Miejmy nadzieję, że na kolejnych występach w naszym kraju podciągniemy się w tej materii byśmy nie musieli chować się za rumieńcem zawstydzenia. Wszak dobry kontakt z publicznością w przypadku takich występów to podstawa. Tworzy on nie tylko dobry grunt na przyszłość, ale i rozluźnia atmosferę.

Jakub Karczyński

PS Może pamiętacie, a może nie, ale przed wyjazdem na koncert marzyło mi się, aby zrobić sobie wspólne zdjęcie z Waynem Husseyem i udało mi się zrealizować to założenie. Cierpliwie zaczekałem wraz z kilkoma innymi osobami, aż Wayne odpocznie chwilę po występie. Oczekiwanie nie poszło na marne. Długo nie trwało jak wyszedł do nas by podpisywać płyty i pozować do zdjęć. Choćby dla tych krótkich chwil spędzonych w towarzystwie Wayne'a, warto było pofatygować się do stolicy Dolnego Śląska, aby mieć co wspominać na stare lata.
 

18 września 2019

KRYPTY I KRÓLICZE NORY

W ostatnim czasie odkrywam bardzo dużo ciekawych rzeczy, które nie tylko wzbogacają moją płytotekę, ale i poszerzają wiedzę o muzyce, której jestem wierny od wielu, wielu lat. Żałuję tylko, że takich samych sukcesów nie mam na polu nowo powstającej muzyki. Co prawda jest jeszcze do nadrobienie kilka tegorocznych premier, ale ich ilość można policzyć na palcach jednej ręki norweskiego drwala. Nie spędza mi to jednak snu z powiek, skoro w zamian otrzymuję takie perełki jak choćby pierwszy solowy album lidera Echo & The Bunnymen. Ian McCulloch na swym "Candleland" (1989) sięga absolutnych szczytów swojej kreatywności kompozytorskiej. I cóż z tego, że płyta ta ma na swym karku równą trzydziestkę skoro pomimo upływu tylu lat wciąż świetnie się jej słucha. Jeśli lubicie twórczość Echo & The Bunnymen to obowiązkowo powinniście zapoznać się z zawartością tego albumu. Melancholia i przebojowość wymieszały się tu w doskonałych proporcjach. Już pierwsze dźwięki świetnie nastrajają na tę muzyczną podróż, a później wcale nie jest gorzej. 

Jeśli już przy grupie Echo & The Bunnymen jesteśmy to właśnie ukazały się sesje jakie zespół zarejestrował dla Johna Peela między latami 1979 a 1983. Premiera albumu początkowo wyznaczona była na grudzień, ale ni z gruszki ni z pietruszki płyta pojawiła się już we wrześniu. Takie zaskoczenia to ja lubię, gorzej gdy premiery odwlekane są w nieskończoność wystawiając cierpliwość fanów na próbę. 

Z pewnością nikt nie narzeka na informację jaka obiegła media w ostatnim czasie. Otóż grupa Bauhaus postanowiła reaktywować się w pełnym składzie. To co jeszcze do niedawna wydawało się nieprawdopodobne, dziś stało się faktem. Nie wnikam w motywy tej reaktywacji. Chciałbym wierzyć, że stoją za tym potrzeby artystyczne, ale nie wykluczone, że ponownie stoi za tym chęć zarobienia na dawnej sławie. Zresztą już w 2008 roku przy okazji wydania płyty "Go Away White", któryś z członków zespołu bez owijania w bawełnę stwierdził, że za tą reaktywacją stoi wyłącznie dolar. Nie uważał też by było to coś zdrożnego. Powód dobry jak setki innych. Może tak, może nie. Niech każdy sam rozsądzi. Tymczasem mam nadzieję, że poza koncertami, grupa przymierza się też do nagrania nowego albumu. Przez te lata z pewnością nieco pomysłów się nagromadziło. Dobrze by było podzielić się nimi z fanami, którzy z pewnością chętnie wymienią swoją narodową walutę na płytę sygnowaną napisem Bauhaus. Panowie, na moje złotówki możecie liczyć.

 
Jakub Karczyński


13 września 2019

NEW MODEL ARMY - FROM HERE (2019)

Jest taki sławny obraz Eugène Delacroix zatytułowany "Wolność wiodąca lud na barykady". Obraz ten wykorzystała swego czasu grupa Coldplay, aby zilustrować okładkę swego czwartego albumu choć rewolucyjny charakter tego dzieła bardziej pasuje mi jednak do twórczości New Model Army. Oni to bowiem mają charyzmę i energię by pociągnąć lud na owe barykady. Coldplay co najwyżej może pociągnąć nas ku rozpaczy powodowanej coraz większą komercjalizacją swej muzyki i utratą wiarygodności. Stąd też może i zapełniają oni dziś stadiony, ale muzyka jaką oferują wyzbyta jest szczerości i autentyczności. To solidnie skrojony produkt, mający przynieść jak największe zyski. Z pewnością nie da się tego samego powiedzieć o grupie New Model Army. Oni nigdy nie zasmakowali stadionowej popularności, ale za to trudno odmówić im wiarygodności. Niemal każda ich płyta ma w sobie moc poruszania tak ludzkich serc jak i umysłów. Nie bez przyczyny mówi się, że muzyka New Model Army, potrafi porwać ludzi na barykady, ale czy wciąż ma w sobie tę moc?

Pozwólcie, że z udzieleniem odpowiedzi na to pytanie nieco się jeszcze wstrzymam. Zanim odkryjemy wszystkie karty, spójrzmy nieco wstecz. Pisałem swego czasu, że w przypadku New Model Army, album "Strange Brotherhood" (1999) zakończył dla mnie pewien etap w ich karierze. Mógłbym napisać, że to ostatni klasyczny album tej formacji, który porządnie mną wstrząsnął, ale wiem, że tą perspektywę trudno uznać za obiektywną. Jednak z mojego punktu widzenia tak to właśnie się przedstawia. Mam wrażenie jakby zagubili w kolejnych latach pewien ważny element, dzięki, któremu wznosili się na wyżyny swego geniuszu. Owszem wciąż nagrywali bardzo dobre albumy, ale coraz mniej na nich było tej dawnej nośności i rzeczy, które można by opieczętować stęplem z napisem "hymn". Brakowało mi też tak genialnych ballad jak choćby Lullaby, która pomimo upływu dwudziestu lat wciąż jest bezkonkurencyjna. Dość jednak tego biadolenia, przyjrzyjmy się wreszcie najnowszemu dziełu sprokurowanemu przez New Model Army.

"From Here" na tle poprzednich dwóch albumów, jawi się jako ich logiczna kontynuacja. Nawet forma wydana - digibook - pozwala spleść ze sobą te albumy. Nie to jest jednak ważne, a  sama zawartość muzyczna. Gdy zespół ujawnił pierwszy singiel, pomyślałem sobie, że przed laty mieli wiele lepszych strzałów w tej kategorii, ale postanowiłem nie nastawiać się negatywnie do tej płyty. Pierwsze odsłuchy wypadły bez tak zwanego efektu WOW, ale pomyślałem sobie, że może trzeba dać temu albumowi nieco więcej czasu. Co ciekawe utwór Never Arriving, który wytypowano na singla, w zestawieniu z resztą albumu wypadł nad wyraz dobrze. W dalszym ciągu twierdzę, że z roli jaką mu powierzono wywiązał się średnio, ale pozbawiony tego ciężaru i presji, ma w sobie na tyle dużo uroku, że zapisuję go do jasnych stron tego wydawnictwa. Gdyby to ode mnie zależało, skierowałbym do promocji dużo bardziej nośne Where I Am, które jako jedyne ma w sobie singlowy potencjał. Nie jest to co prawda ten poziom co dajmy na to 51st State czy Poison Street, ale i tak jest nieźle. W ogóle pierwsze trzy nagrania z tego albumu świetnie nastrajają na dalszą podróż. Justin Sullivan śpiewa tak jak zwykle, w sposób bardzo zaangażowany, ale też i uduchowiony. Słuchając tej płyty od razu wyczujesz, że masz do czynienia z muzyką, która ma w sobie głębię, nie jest sezonową wydmuszką, która zachwyca wyglądem, ale tak naprawdę nie ma nam nic do zaproponowania. Tutaj teksty nie służą wypełnianiu przestrzeni, ale są po to być coś słuchaczowi zakomunikować. Tak było kiedyś, tak jest też i teraz. New Model Army wciąż są tym samym zespołem, ale nie nagrywają takich samych płyt. Każda ma swój indiwidualny rys, który odróżnia ją od reszty. "From Here" kojarzy mi się z naturą, filozofią, melancholią, kosmosem i przemijaniem. Wszystie te elementy zawierają się w okładce, która w mojej opinii doskonale ilustruje zawartość albumu. Płyta z tego co zdążyłem się zorientować zbiera bardzo dobre recenzje. Co odważniejsi recenzenci przyrównują ją nawet do ich szczytowego osiągnięcia w postaci "Thunder And Consolation" (1989) [osobiście wolę bardziej jej starszą siostrę o imieniu "The Ghost Of Cain" (1986)], ale uważam, że są to opinie na wyrost. Mogę się zgodzić, że "From Here" jest albumem bardzo dobrym, ale do wybitności to mu jednak nieco brakuje. Tak jak nie mam większych zastrzeżeń do pierwszej połowy tejże płyty, tak wszystko to co po Where I Am, już nie wzbudza u mnie takiego entuzjazmu. Wygląda to tak jakby grupa wystrzelała się już ze swych najlepszych pomysłów, przez co nie starczyło naboi na spektakularny finał. Bywa i tak. Pocieszające jest to, że naprawdę niewiele zabrakło by stworzyć rzecz godną ich najwspanialszych dokonań. Jest to jednak dobry prognostyk na przyszłość, który wlewa w me serce optymizm i wiarę w to, że najlepsze być może dopiero przed nami.

New Model Army pchają swój wózek już od tak wielu lat, że aż dziw bierze, że nie opadli jeszcze z sił. Wytrwałość godna podziwu zważywszy na fakt, że nigdy nie przebili się do masowej świadomości. Wyrobili sobie jednak na tyle solidną pozycję, że ze świecą szukać osób, które powiedziałby coś złego na temat ich twórczości. Wiarygodność to chyba pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy, gdy myśli się o tej grupie i z pewnością nie brak jej także na najnowszym albumie "From Here". Życzyłbym każdemu by po czterdziestu latach działalności na scenie był w takiej formie jak Justin Sullivan i mógł bez obaw spoglądać w lustro. New Model Army wciąż stoją na straży swych zasad i niezmiennie od wielu lat starają się być dla słuchaczy takim moralnym kompasem. Czasy się zmieniają, rządy upadają, a oni niczym latarnia morska wciąż trwają i wskazują kierunek wszystkim tym, którzy zbłądzili w zbyt gęstej mgle. Choćby za to należy im się dozgonny szacunek i wieczna chwała.

Jakub Karczyński