27 października 2023

KRAINA POTĘPIONYCH


Moje pierwsze zetknięcie z muzyką grupy Handful Of Snowdrops miało miejsce w nieistniejącym już w sklepie płytowym, który to prowadził Andrzej Masłowski. Pamiętam, że podczas którejś z wizyt, zaprezentował mi fragmenty płyty "Land Of The Damned" (1988), którą to pożyczył mu jego znajomy. Zakupił on ją na naszym rodzimym portalu aukcyjnym. Były ponoć przy tym niezłe utarczki ze sprzedawcą, który chyba zorientował się, że pozbył się tej płyty w zbyt niskiej cenie więc próbował wmówić kupującemu, że płyta się uszkodziła. Koniec końców przyciśnięty do muru wysłał płytę i tak zawędrowała ona do Poznania na ulicę Taczaka, gdzie mieścił się wyżej wspomniany sklep. Pan Andrzej był chyba pod sporym wrażeniem tej płyty bo ochoczo o niej opowiadał. Ich twórczość lokował gdzieś w rewirach zamieszkiwanych przez Clan Of Xymox i tym podobne grupy. Jako miłośnikowi tego typu brzmień dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Skrzętnie zanotowałem sobie w pamięci nazwę zespołu lecz nie miałem zbytnich nadziei na zakup tej płyty bo był to swoisty biały kruk. W Polsce niemal nieosiągalny stąd też przez długie lata album ten obrósł w mej wyobraźni w wiele mitów i legend. Przez ten czas zdążyłem zapoznać się i zgromadzić trzy ich późniejsze płyty, a debiut wciąż pozostawał nieuchwytny. Zmieniło się to dopiero w tym roku za sprawą argentyńskiej oficyny Twilight Records, która to postanowiła wznowić ten krążek w formie CD. Miłośnicy płyt winylowych mogą z kolei pokusić się o analoga wydanego przez montrealską wytwórnię Lebackstore. Płyta CD poza bazowym materiałem wzbogacono o liczne muzyczne dodatki, wśród których znajdziemy wersje demo utworów z tejże płyty. To z pewnością najbardziej rozbudowana i kompletna edycja jaka się do tej pory ukazała. Warto więc się nią zainteresować. Mnie w zupełności wystarczyłaby sama esencja tego albumu, ale rozumiem, że są też tacy słuchacze, którzy czekają na te dodatki. Myślę, że te sześć dodatkowych utworów zaspokoi ich apetet. Od strony edytorskiej płyta wygląda równie interesująco choć nie ukrywam, że wolałbym ją dostać w standardowym, plastikowym pudełku. Niemniej nie ma co narzekać bo w końcu mogę cieszyć się ich pełnym dorobkiem płytowym. Podróż z Argentyny okazała się być dość długa, ale po niemal miesiącu oczekiwania listonosz odnalazł drogę do mych drzwi. To co mnie najbardziej zaskoczyło to liczba znaczków jaka widniała na kopercie oraz fakt, że pomimo zapakowania płyty w zwykłą bąbelkową kopertę dotarła ona bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu. Jak widać, troska o bezpieczne dostarczenie przesyłki nie jest czymś niespotykanym niemniej dla Poczty Polskiej to chyba wciąż za wysokie progi. Uczcie się więc panie i panowie od najlepszych a być może zapracujecie sobie na nasz szacunek. Pamiętajcie, że reputacja w tym zawodzie to ważna rzecz, którą zdobyć można tylko solidną i ciężką pracą.


Jakub Karczyński


18 października 2023

POZA STREFĄ KOMFORTU


Końcówka lata była tego roku wyjątkowo gorąca. Choć zdawało mi się, że w powietrzu wyczuwam już zapach jesieni, to jednak lato postanowiło powalczyć o swój wymiar czasu do samego końca. Ani myślało kapitulować choć przecież prędzej czy później musiało ustąpić miejsce swej siostrze. Ta zadbała o to by nie zabrakło nam corocznego festiwalu kolorów w koronach drzew, ale i sprawiła, że z każdym kolejnym dniem zmuszeni jesteśmy zakładać na siebie coraz więcej odzieży. Jesień to też dobry czas by wrócić do dawno niesłuchanych płyt, a także odpowiednia chwila by zmierzyć się z albumami, z którymi dotychczas jakoś nie było nam po drodze. Zanim jednak podejmiemy się wyzwań warto choć na moment odkurzyć płyty swych ulubieńców.

Wracam więc do albumu "Faith" (1981) grupy The Cure, który wyjątkowo dobrze brzmi, gdy za oknem szarzyzna zaczyna pożerać otoczenie. Chłód muzyki idealnie współgra z temperaturą na termometrze, która pikuje w dół coraz szybciej i szybciej. Głos Roberta Smith'a choć bywa niekiedy lodowaty (Funeral Party) potrafi też wlać w słuchacza nieco ciepła (All Cats Are Grey) i sprawić, że poczujemy się jak pod ciepłym kocem. Trylogia w skład, której wchodzą albumy "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" i "Pornography (1982) to moja ulubiona "lektura" na jesienną słotę. Ciepło tego pierwszego jest jak początek jesieni. Chłód tego drugiego to z kolei jesień w pełnym rozkwicie, a mrok trzeciego to już zima ze swymi krótkimi i ponurymi dniami. Pozycja obowiązkowa dla wszelkiej maści melancholików i dołersów.

Jesień to także czas na powrót do tych nieco bardziej wymagających albumów stąd też daje szansę takim płytom jak "Just After Sunset. The Poetry Of Rainer Maria Rilke" (1998). Jest to efekt współpracy dwóch nietuzinkowych artystów, z których jeden (Martyn Bates) jest filarem zespołu Eyeless In Gaza, a z kolei ona (Anne Clark) jest angielską poetką, która poza pisaniem wierszy działa także na polu muzyki. Na ich wspólne dzieło składają się teksty Rainera Marii Rilke, stanowiące za fundament, na którym to wzniesiono tę muzyczną budowlę. Album ze względu na swą oszczędność aranżacyjną może nie porywa bogactwem dźwięków, ale warto dać mu szansę w te chłodniejsze dni. Jesienna aura jest wszak jego największym sprzymierzeńcem. Płyta z kategorii ciekawostek, ale warto nastawić uszu bo być może takiej muzyki właśnie nam teraz trzeba.

Idąc za ciosem, odkupiłem sobie niedawno album, który niegdyś powędrował w świat. Wtedy ta sfera dźwięków nie znajdowała w mych uszach zrozumienia. Czas jednak zmienia nie tylko naszą zewnętrzną powłokę, ale także działa na nasze upodobania muzyczne. Stąd też obecność w mojej płytotece takich albumów jak choćby ten. "Second Edition" (1986) to druga płyta w dorobku Public Image Limited. Początkowo ukazała się w formie metalowego pudełka i tak też została nazwana - "Metal Box" (1979). W jego wnętrzu skrywały się trzy dwunastocalowe winyle oraz lista utworów. Nieco później album ten otrzymali właściciele odtwarzaczy CD. Zrezygnowano już jednak z metalowego pudełka, zmieniono okładkę oraz nazwę, a także dokonano korekty kolejności nagrań. I w takiej też formie trafił on w moje ręce. Przegryzam się przez niego niczym kwas przez metal, chłonę jego zawartość i staram się zebrać wszyskie te muzyczne klocki w jakiś logiczny twór. Trzymajcie kciuki za powodzenie tej misji.

Ostatnim wyzwaniem jakie postawiłem przed sobą jest album "Room Of Light" (1986) grupy Crime And The City Solution. Częściowo skłonił mnie do tego poznański koncert, który zaanonsowano na dziewiąty dzień grudnia. Lepszej okazji nie będzie by ich zweryfikować. Póki co, pozostają płyty, a właściwie płyta. Swego czasu miałem w swej kolekcji album "The Bride Ship" (1989), ale jakoś nie zapałałem do niego wielkim uczuciem. Poszedł więc w świat szukać przyjaźniejszego właściciela, a ja na wiele lat dałem sobie spokój z twórczością grupy. Dopiero rok temu skusiłem się na zakup kolejnego albumu, który ponoć jest ich opus magnum. Tak zapewniał recenzent nieodżałowanego czasopisma "Zine" pisząc o nim tak: Najlepsza płyta zimnej, bluesowo - postpunkowej kapeli Micka Harveya i Rowlanda S. Howarda, związanych z Birthday Party i The Bad Seeds. Na pewno nie ma na tej płycie hitów. Za to jest zbiór ballad i taka gotycka strzelistość, że można nią sobie żyły popodcinać. A z katakumb w tle przebija się jazgotliwa, nie taka znów przyjemna bluesowa gitara. Ta płyta to czysta depresja, jak "Closer" czy "In The Flat Field". Prawda, że brzmi zachęcająco? 

Czas więc wracać do słuchania muzyki i zgłębiać to co dotychczas nie zostało zgłębione.
 

Jakub Karczyńśki

05 października 2023

THE FINAL SOUND - DIMENSIONS (2020)


Szkic oka. Uważny obserwator bez problemu wychwyci w nim obraz miasta. Spojrzenie zdaje się być nieco melancholijne, tak jakby zrodziła się w nim tęsknota do tego co już za nami. Tak prezentuje się okładka albumu "Dimensions" (2020) amerykańskiej grupy The Final Sound. Przyglądając się spisowi utworów możemy sobie co nieco dopowiedzieć  błądząc wzrokiem między takimi tytułami jak Dark City, Run, No Rescue, Flashback czy Waiting For You. Nastawiając zaś uszu, zanurzymy się w dźwiękach jakich niepowstydziliby się Handful Of Snowdrops czy Drab Majesty. To jedyne skojarzenie jakie przychodzi mi do głowy, gdy słucham tej muzyki. Nie jest to może trafienie w punkt, ale nic bliższego nie znalazłem. To chyba dobrze bowiem jeśli zespół brzmi jak dziesięć innych to powstaje podejrzenie, że brak im własnych pomysłów. W dzisiejszych czasach trudno o oryginalność, gdy za plecami mamy taki bagaż muzycznych doświadczeń więc chyba już mało kto oczekuje jakiś innowacji czy porywania się z motyką na słońce. 

The Final Sound ujmują swoją muzykę w ramach takich nurtów jak post punk czy shoegaze, łącząc to co noweczesne z brzmieniami lat osiemdziesiątych. Oplatają to siecią naprawdę pięknych melodii, do których chce się wracać. Zespół ma na swym koncie dwa pełnoprawne albumy, które niestety są bardzo trudno do zdobycia jeśli komuś zależy na formacie CD. Nawet Discogs ich nie oferuje. Mnie udało zdobyć się ten album tak zwanym rzutem na taśmę. Żałuje, że nie zakupiłem od razu też ich kolejnego wydawnictwa no, ale któż mógł wiedzieć, że zaraz wyparują z rynku jak kamfora. Cieszę się więc tym co jest, a przecież mam to na czym najbardziej mi zależało. Swoją przygodę z zespołem The Final Sound rozpocząłem od nagrania  Eris, które to wyłowiłem z playlisty Spotify. Tak mi się spodobało, że czym prędzej zapisałem nazwę grupy i rozpocząłem gorączkowe poszukiwania płyty. Szczęśliwie ich strona na Bandcampie wciąż oferowała pełną dyskografię w formacie CD. Wziąłem debiut, na którym to zawarto kompozycje Eris licząc na to, że kolejny album dokupię sobie za jakiś czas. Niestety moje kalkulacje wzięły w łeb ponieważ płyta zniknęła już z oferty więc nie pozostaje mi nic innego jak dopisać ją do listy płytowych życzeń.

Wróćmy jednak do zawartości albumu "Dimensions", który to polecam szczególnej uwadze miłośnikom muzyki, jaka z pewnością znalazłaby uznanie w uszach Tomka Beksińskiego. Nie brak w niej ani melancholii, ani pięknych melodii. Choć dżwięki te stworzono współcześnie to ich rodowodu należałoby szukać w latach osiemdziesiątych. Takie kompozycje jak Shapes & Shadows, Run czy Eris jak żywo przypominają o czasach, gdy świat chłonął taką muzykę jak gąbka wodę. Przypuszczam, że gdyby 4AD zachowało swój dawny profil muzyczny to z pewnością chciałoby mieć w swych szeregach The Final Sound. Niestety czasy są jakie są i muzyka zespołu choć piękna i poruszająca, skazana jest na egzystencję w niszy. Cieszę się, że "Czarne słońca" mogą rzucić na nią nieco blasku i być może sprawią, że grupie przybędzie kilku nowych fanów. Jeśli będziecie mieli okazję zobaczyć ich na żywo, to koniecznie skorzystajcie z tej szansy. Mnie pozostaje póki co słuchanie ich z płyty, którą śmiało mogę określić mianem najpiękniejszej muzyki jaka powstała w 2020 roku. Album "Dimensions" to dzieło niemal doskonałe. Jedyną skazą, a właściwie drobnym potknięciem jest w mojej opinii utwór Dark City, który choć nie jest zły, to zdecydowanie odstaje od wyśrubowanych norm narzuconych przez pozostałe kompozycje. W żaden sposób nie umniejsza to wybitności tej płyty, a może nawet sprawia, że tym bardziej doceniamy kunszt jakim wykazali się muzycy tworząc to dzieło.

Wielu już próbowało odwoływać się w swej muzyce do dekady lat osiemdziesiątych. Jednym wychodziło to lepiej, innym gorzej. The Final Sound nie są jednak tylko grupą rekonstrukcyjną lecz zespołem, który potrafił tchnąć nowego ducha w dorobek dawnych mistrzów. Nic tu nie jest udawane, nikt nie sili się by wejść w czyjeś buty. To raczej próba reinterpretacji tamtych brzmień i wpisania ich we współczesność. To tak jakby znaleźć dwa kompletnie różne zestawy klocków i odkryć fakt, że da się je sensownie połączyć.


Jakub Karczyński

01 października 2023

KRÓLICZEK


Cierpliwość to cecha, która niezwykle przydaje się w życiu. Niestety nie wszystkim jest ona dana. Jestem jednym z tych szczęśliwców, który ją posiada. Przydała mi się już wielokrotnie i zapewne skorzystam z niej jeszcze niejeden raz. Cierpliwość ma to do siebie, że bywa niekiedy nagradzana. Przekonałem się o tym w ostatnich dniach, gdy po wielu latach poszukiwań, udało mi się pozyskać płytę, która znajdowała się na szczycie mego rankingu albumów z kategorii "must have". Wpływ na to miała nie tyle zawartość muzyczna, co raczej unikatowość tego wydawnictwa. Co ciekawe, debiut The Wolfgang Press jest moim równolatkiem, a więc świętuje w tym roku czterdzieści lat. Na winylu album dostępny był od wielu lat lecz na wersję CD, musieliśmy poczekać, aż do roku 2005. Doskonale pamiętam ten czas, gdy można ją było kupić w Empiku. Trzymałem ją nawet w dłoniach, ale wtedy nie miałem potrzeby jej posiadania. Żałuję ogromnie bowiem dziś mój portfel byłby zdecydowanie grubszy. Przymierzałem się do niej wówczas kilkukrotnie, ale jej zawartość nie znalazła uznania w moich uszach. Były to jednak czasy, gdy w muzyce poszukiwałem głównie melodii, a tych próżno było szukać na "Burden Of Mules" (1983). Lata mijały, zmianiało się moje postrzeganie muzyki, a w międzyczasie płyta zniknęła z rynku. Można ją było od czasu do czasu spotkać na portalach aukcyjnych, ale nigdy w tak niskiej cenie jak wówczas w Empiku. Tak to już w życiu jest więc spieszmy się kupować płyty bo tak szybko drożeją. Pogoń za tym króliczkiem trwała kilka lat. Co jakiś czas pojawiał się na horyzoncie, ale niezwykle rzadko pozwalał się do siebie zbliżyć, nie mówiąc już o tym by pozwolił się złapać. W końcu się udało choć jak głoszą słowa piosenki Skaldów, nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go. Niemniej raz na jakiś czas, warto go jednak pochwycić by nadać owej gonitwie sens. Jej koniec wcale nie musi oznaczać kresu zabawy wszak takich króliczków są na tym świecie tysiące. Trzeba tylko obrać nowy cel i ruszyć w kolejną szaleńczą pogoń.

 

Jakub Karczyński