26 września 2018

RZECZY Z KTÓRYCH WYROSŁEM

Nie jestem zbyt wielkim orędownikiem Facebooka. Uważam bowiem, że poza niewątpliwymi zaletami ma on całkiem sporo wad, z których największymi grzechami są jak to ujął Jerzy Stuhr w "Seksmisji" (1983) - permanentna inwigilacja, budowanie niezdrowych relacji międzyludzkich oraz nadmierne pożeranie naszego wolnego czasu. Zadajcie sobie pytanie czy to co zobaczyliście dziś na Facebooku było warte czasu jaki mu poświęciliście. Czy wzbogacił on jakoś wasze życie i uczynił je wartościowszym? Czy nie lepiej wziąć do ręki książkę zamiast czytać te wszystkie wklejki, które zapychają nam nasze mózgi nic nie znaczącymi informacjami. Niestety sam się na tym łapię, że zaglądam tam zbyt często choć przecież znalazłbym sto fajniejszych rzeczy do roboty.  Pcha mnie tam jakaś niezdrowa ciekawość, choć sam nie wiem co spodziewam się tam znaleźć. I chyba właśnie ta niewiadoma jest najbardziej ekscytującym aspektem tego wszystkiego choć gdy już nakarmię swoją ciekawość to stwierdzam, że owa strawa nie dość, że jakoś mało kaloryczna to jeszcze do tego średnio smaczna.

Czasem jednak trafiam tam na coś co mnie zaintryguje i da nawet do myślenia. Tak było w przypadku ostatniego wpisu jednego z moich ulubionych reportażystów. Mariusz Szczygieł ma niewątpliwe zasługi na polu budowania relacji polsko-czeskich, ale to o czym chcę tu napisać nie ma z tym nic wspólnego. Tym razem refleksja jaką podzielił się Pan Mariusz dotyczyła sztuki Zdzisława Beksińskiego. Stwierdził on bowiem, że malarstwo z okresu fantastycznego jakoś do niego nie przemawia gdyż jest ono dla niego zbyt czytelne i brak tam jakiejś autentycznej tajemnicy. Nie podzielam tego poglądu, ale szanuję jego zdanie. Nie to jednak przykuło moją uwagę lecz fraza o tym, że z Beksińskiego się wyrasta jak z fantastyki. Dało mi to nieco do myślenia bo choć z Beksińskiego jeszcze nie wyrosłem to z fantastyki już raczej tak. Nie czytam obecnie tego typu literatury choć filmy zdarzy mi się jeszcze obejrzeć. Pomyślałem sobie więc o rzeczach, z których już wyrosłem choć kiedyś zarzekałem się, że z pewnością tak nie będzie. Pierwszą rzeczą jaka przyszła mi do głowy to #długie włosy. Nie żeby wyłysiał, co to to nie. Mam na myśli to, że gdy człowiek jest młody zapuszcza sobie włosy by jakoś utożsamić się z muzyką jakiej słucha. Przychodzi jednak taki moment, że siadamy na fotelu fryzjerskim i pozwalamy je sobie ściąć. Godzimy się więc z tym, że pewne rzeczy zostają już za nami, a my bez zbędnego oglądania się za siebie ruszamy w dalszą drogę. Kolejną rzeczą, z której wyrosłem (dosłownie i w przenośni) to buty typu #glany. Nie zrobiłem tego jednak z dnia na dzień lecz modele wysokie zamieniłem na niskie by w pewnej chwili i je schować gdzieś głęboko w szafie. Oba te aspekty łączą się również z muzyką, a ściślej rzecz biorąc z #metalem, którego słuchałem w okresie dorastania. Dziś już również i z niego w większości wyrosłem i nie wracam zbyt często do rzeczy, które zaprzątały mi głowę w tamtym czasie. Podobnie sprawa ma się z #koszulkami z muzycznym logotypem. Wyjątkiem t-shirt Siekiery z okładką "Nowej Aleksandrii", który zachwyca mnie kunsztem swego wykonania. Reszta koszulek poszła w odstawkę. Po prostu uważam, że człowiek w pewnym wieku zaczyna wyglądać w tym groteskowo. Weźmy na przykład takich panów w średnim wieku z opiętymi na brzuchach koszulkami ich ulubionych zespołów, które zamiast podziwu wzbudzają we mnie raczej uśmiech politowania. Nie chodzi bynajmniej o to, że po czterdziestce wszyscy mają wbijać się w garnitury, ale pewne rzeczy zarezerwowane są dla nastolatków i niech tak pozostanie. Nie starajmy się udawać młodzieniaszków, którymi od dawna i tak nie jesteśmy. Pogódźmy się z upływającym czasem i dobierajmy garderobę względem wieku.

Czas w miejscu nie stoi więc i my jako ludzie nie zapuszczajmy mentalnych korzeni lecz rozwijajmy się, dojrzewajmy i cieszmy się tym dokąd prowadzą nas te nowe drogi. Nie ma sensu tkwić w jednym miejscu, skazując się tym samym na los muzealnego eksponatu, który może i ma jakieś walory, ale ni cholery nie można o nim powiedzieć, że koresponduje ze współczesnością.

Jakub Karczyński

PS Wpis ilustruje obraz "Grający w karty" autorem, którego jest Paul Cezanne. Uważny obserwator dostrzegł zapewne, że panowie w ręku zamiast kart dzierżą smartfony, które to domalował im południowokoreański ilustrator Kim Dong-Kyu. Postanowił on w ten sposób nieco odświeżyć i uwspółcześnić dzieła wielkich mistrzów malarstwa.

25 września 2018

JESIENNE TAJEMNICE

Za oknem jesień i to od razu w swej brzydszej odsłonie. Nie ukrywam, że liczyłem na jej przyjemniejszą twarz, przynajmniej jeszcze przez kilkanaście dni. Nie ma jednak co narzekać bowiem w tym roku aura była dla nas wyjątkowo łaskawa. Liczę, że podobnie będzie w przypadku nowych płyt, które ukażą się tej jesieni. Jakoś tak się utarło, że to właśnie o tej porze roku pojawiają się te najistotniejsze premiery płytowe. Być może ma to związek z tym, że albumy wydane właśnie w tym czasie mają większe szanse na wdarcie się do wszelkiego typu podsumowań rocznych aniżeli płyty wydane na początku roku, o których zapominamy po jakimś czasie. Obecność na takowych listach wiąże się nie tylko z prestiżem (większym lub mniejszym), ale i zapewne też z lepszą sprzedażą płyt, stąd też jak mniemam artyści celują raczej w terminy jesienne. Słuchaczom również powinno to odpowiadać bowiem to właśnie teraz jest najlepszy czas by słuchać muzyki. Wiosną i latem ludziom co innego zaprząta głowy więc muzyka siłą rzeczy schodzi na dalszy plan. Mnie to jednak nie dotyczy bowiem u mnie muzyka ważna jest przez cały rok. Stąd też staram się śledzić zarówno to co pojawia się na początku, w środku jak i na końcu roku.

O jednych premierach dowiadujemy się jednocześnie z wielu źródeł, a o innych wiadomości bywają niezwykle skąpe. Na szczęście w przypadku takiej grupy jak Dead Can Dance możemy być spokojni o to, że gdy tylko pojawi się ich nowa płyta to doniesie nam o tym zarówno Internet jak i pozostałe środki masowego przekazu. Zapewne już wszyscy wiedzą, że na drugi dzień listopada grupa zapowiedziała wydanie albumu "Dionysus". Nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę się go doczekać. Jeśli będzie choć w połowie tak udany jak "Anastasis" (2012) to już zacieram ręce. Nie ma drugiego takiego zespołu stąd nie powinno dziwić, że pomimo upływu tylu lat, każdy sygnał nadawany z obozu Dead Can Dance jest wyczekiwany niczym pierwszy dzień wiosny po długiej i srogiej zimie. Poza tym na horyzoncie brak znaczących premier płytowych, na które to ostrzyłbym sobie zęby. No może nie tak do końca bo wkrótce na rynku pojawi się Made In Poland oraz Riverside, ale i tak jest to niezwykle skromna reprezentacja. W tym roku jesień dość nieśmiało odkrywa przed nami swe sekrety, ale liczę na to, że wkrótce się to zmieni. Czymś w końcu trzeba się ogrzać w te długie jesienne wieczory.

Jakub Karczyński


13 września 2018

NIE WSZYSTKO ZŁOTO CO SIĘ ŚWIECI

Pisałem już swego czasu o muzycznych białych krukach, które to od lat staram się wytropić. Czasem zajmuje to nieco więcej czasu, ale radość z ich zdobycia za każdym razem jest tak samo wielka. Z piętnastu albumów z mojej prywatnej listy, udało zdobyć mi się już cztery z nich. Nie zawsze unikalność gwarantuje równie wielkie doznania muzyczne, o czym przekonałem się boleśnie już kilka razy. Niemniej sam proces mozolnego zdobywania kolejnych płyt jest równie fascynujący. Czasami gdy trwa to wyjątkowo długo moje wyobrażenia co do zawartości muzycznej albumu potrafiły obrosnąć takimi historiami, że sama płyta urastała do rangi Świętego Graala. Później następowało zazwyczaj rozczarowanie, które odbierało smak temu zwycięstwu stąd też postanowiłem zbytnio się nie nastawiać, nie oczekiwać więcej niż dany artysta jest mi w stanie zaoferować.

Gdy przed kilku laty odsłuchiwałem starą audycję Tomka Beksińskiego nie przypuszczałem, że natknę się na kogoś tak niezwykłego jak Toyah Willcox. Dźwięki tworzone przez Toyah wymykają się łatwej klasyfikacji bowiem można doszukać się tam i elementów typowego pop rocka, muzyki tanecznej, refleksyjnych ballad jak i nieco bardziej drapieżnej natury kierującej nasze myśli w stronę post punku. W młodości Toyah zresztą żywo interesowała się kulturą punk co wyjaśniałoby te naleciałości muzyczne. Jej twórczość idealnie komponuje mi się z artystką, o której wspominałem już na blogu jakiś czas temu. Mam na myśli Danielle Dax, której twórczość jest równie szalona i nieprzewidywalna. Stąd też albumy tych dwóch pań będą ze sobą sąsiadowały na mojej półce. Już zresztą to robią bo jakiś czas temu zakupiłem jej album "Dreamchild" (1994), z pięknym, monumentalnym nagraniem Tone Poem. Choćby tylko dla tej jednej kompozycji warto mieć na półce to wydawnictwo.

Płyta "Anthem" (1981), którą to pozyskałem przed kilkoma tygodniami dość długo pozostawała poza moim zasięgiem, choć okazji do jej zdobycia nie brakowało. Nawet teraz można ją kupić, ale mnie nie interesowały egzemplarze oscylujące w granicach 120 zł. Wolałem poczekać i przyczaić się na jakąś o wiele lepszą okazję. Cierpliwość i tym razem popłaciła bowiem ktoś postanowił pozbyć się tej płyty za bardzo rozsądne pieniądze. Edycja ogólnie dostępna to wznowienie z 1999 roku wraz z sześcioma dodatkowymi nagraniami. Pierwsza edycja miała tych bonusów tylko cztery, za to wśród nich jest jedno nagranie, którego nie ma na wznowieniu. Warto więc mieć obie wersje choć zdobycie tej pierwotnej jest dość karkołomne. Mnie póki co się to nie udało więc cieszę się tym co mam, ale gdy tylko nadarzy się odpowiednia okazja na pewno uzupełnię zbiory. Sama Toyah jest prywatnie żoną Roberta Frippa znanego jako mózg i najważniejszy element King Crimson. Muzycznie jednak małżeństwo stoi po dwóch stronach barykady. Nie przeszkadzało to im jednak w twórczej koegzystencji, mało tego, nagrali nawet wspólnie płytę "The Lady Or The Tiger?" (1986) nawiązującej wprost tytułem do głośnej powieści Franka R. Stoctona z 1882 roku. Historia to iście niezwykła więc posłuchajcie. Pewien król postanowił karać przestępców w dość niekonwencjonalny sposób. Stawiał delikwenta przed dwojgiem drzwi. Za jednymi czaił się wygłodniały tygrys, a za drugimi piękna kobieta, którą miał pojąć za żonę. Szanse powodzenia pół na pół. Pewnego dnia tenże król przyłapał młodego chłopaka na umizgach do swej córki. Bardzo mu się to nie spodobało więc postanowił poddać go owej próbie z dwojgiem drzwi. Nie wiedział jednak, że córce udało się poznać odpowiedź na pytanie gdzie znajduje się tygrys, a gdzie dziewczyna. Jednak zakończenie tej historii nie jest wcale takie jakiego byście się spodziewali. Otóż owa córka króla ma do wyboru albo stracić ukochanego na zawsze albo wtrącić go w ręce innej kobiety. Żadne z tych rozwiązań nie jest dla niej satysfakcjonujące. W jej wnętrzu ścierają się skrajne emocje, jednak w dniu próby daje dyskretnie znak ukochanemu, które drzwi ma wybrać. Młodzieniec otwiera drzwi i co w nich widzi? Nie wiadomo bo w tym momencie właśnie kończy się ta historia i pozostawia czytelnikowi pole do puszczenia wodzy wyobraźni. Przyznacie, że to ciekawe rozwiązanie może i w czytelniku wzbudzić dwojakie emocje. Współcześni autorowi nagabywali go o to by udzielił im odpowiedzi cóż takiego ujrzał młodzieniec za tymi drzwiami, ale za każdym razem byli odsyłani z kwitkiem. I słusznie bo czy owa historia byłaby tak ciekawa, gdyby autor zdecydował się na dopisanie dość konwencjonalnego zakończenia? No właśnie. Cały urok tkwi w tym niedopowiedzeniu. I to jest właśnie klucz do tworzenia niebanalnej sztuki, o czym część artystów zdaje się niestety zapominać.

Jakub Karczyński

03 września 2018

THE CULT - HIDDEN CITY (2016)

Ostatnim albumem The Cult, który zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie był "Beyond Good And Evil" (2001). Podobał mi się również "Born Into This" (2007), który jednak przez większość dziennikarzy i odbiorców został totalnie zmieszany z błotem. Do dziś zachodzę w głowę co było tego przyczyną bowiem zawierał on o wiele ciekawsze kompozycje niż o wiele cieplej przyjęty "Choice Of Weapon" (2012). Stąd też na nowy album The Cult czekałem z wielkimi nadziejami, ale i ze sporymi obawami. Nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. W jakim kierunku tym razem pójdą? Czy czymś zaskoczą? Sięgną po jakieś nowe środki wyrazu, a może wręcz przeciwnie, zaproponują nam swoje stare, sprawdzone patenty. Czy będą mieli jeszcze w sobie dostatecznie dużo sił by wznieść się jeszcze raz na szczyt, czy może obniżą swój lot niczym sępy nad padliną i osiądą w krainie zapomnienia? Nie ważne zresztą jaki kierunek obiorą, zabrzmią nowocześnie czy archaicznie, najważniejsze by znaleźli drogę do mojego serca.

"Hidden City" jest rzekomo zamknięciem trylogii zapoczątkowanej na "Born Into This", choć słuchając wszystkich tych albumów trudno dostrzec jakąś nić powiązań. Nie za bardzo wiadomo co miałoby spajać te płyty, bo raczej nie muzyka. Aby się tego dowiedzieć trzeba by spytać samego autora. Słuchając tego albumu, uderzyła mnie jedna myśl, która ma również zastosowanie do poprzedniej płyty. Jest energia, brakuje jednak momentami żaru i ognia. Być może to kwestia produkcji, która jakby nie było jest ważną częścią składową procesu nagrywania i która to potrafi wydatnie wpłynąć na jakość płyty tak na plus jak i na minus. Świetna produkcja potrafi dodać skrzydeł muzyce, kiepska może pogrzebać nawet najgenialniejszy materiał. Bob Rock to nazwisko, które znane jest chyba każdemu kto interesuje się muzyką. Człowiek legenda, człowiek instytucja, który maczał palce w niejednej produkcji i niejednokrotnie odmieniał oblicze danego wydawnictwa. Wspomnijmy choćby "Black Album" (1991) Metallicy jako album, na podstawie którego ustawiało się parametry sprzętu muzycznego. W przypadku "Hidden City" nie słychać, aby Bob Rock wspiął się na wyżyny swojego kunsztu. A przecież współpraca z The Cult to dla Boba nie pierwszyzna. Kręcił już przecież pokrętłami na pięciu ich albumach, w tym na chwalonym przeze mnie "Beyond Good And Evil" gdzie zrobił to naprawdę wyśmienicie. Owszem, poniżej pewnego poziomu nie schodzi, niemniej ta płyta nie brzmi tak jak mogłaby brzmieć. Naprawdę potężnie i z wykopem. Odnoszę wrażenie jakby energia zgromadzona na płycie nie mogła się uwolnić, wybuchnąć tak jakby tego człowiek oczekiwał. Aby upewnić się co do słuszności moich przypuszczeń, nastawiłem "Beyond Good And Evil" (2001), który wręcz kipiał energią i buchał ogniem. Mało tego, był na tyle bezbłędny jeśli chodzi o kompozycje, że do dziś robi wrażenie, choć od jego wydania minęło już siedemnaście lat. Nawet Ian Astbury śpiewał tam tak, jakby zależało od tego jego życie. Na "Hidden City" jakoś tego nie słychać. Częściej odnoszę wrażenie, że jego partie są jakieś takie wysilone i wymęczone. Od poprzedniej płyty widać co prawda duże zmiany na lepsze, zwłaszcza jeśli przyjrzymy się samym utworom, niemniej nie jest to jeszcze ten poziom co na "Beyond Good And Evil". Jeśli posłużymy się podziałem na dwie strony jak w przypadku płyt winylowych to zdecydowanie korzystniej wypada strona A. Album zaczyna się energetycznie wraz z pierwszymi dźwiękami Dark Energy, ale już tutaj słychać, że coś nie do końca udaje wyzwolić się ową energię. Czegoś tam ewidentnie brakuje. Przypomina to desperacką próbę krzesania ognia nieco już zawilgotniałymi zapałkami. Zapał do pracy jest, ale efekty niestety żadne. Na szczęście ten niedosyt nie trwa zbyt długo bowiem to czego zabrało Dark Energy z nawiązką otrzymujemy w No Love Lost. Spokojny początek może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z jakąś balladą, ale to tylko pozory bowiem The Cult dorzucają tu konkretnie do paleniska, które wreszcie zaczyna porządnie grzać. Podobnie w Dance The Night, które podtrzymuje tę dobrą passę i wlewa w moje serce nadzieję, że na The Cult nie warto jeszcze stawiać krzyżyka. I choć "Hidden City" nie jest ani albumem tak równym jak "Beyond Good And Evil", ani tym bardziej tak wybitnym, to jednak zawiera w sobie kilka naprawdę udanych kompozycji jak wspomniane wcześniej No Love Lost, Dance The Night  czy Avalanche of Light. Są też i takie, którym naprawdę niewiele zabrakło, aby dołączyć do tego grona. Najbliżej było w Birds Of Paradise.  które ma w sobie coś z klasycznego brzmienia The Cult, ale odnoszę wrażenie, że nie do końca udało oszlifować się ten diament. Zabrakło przysłowiowej kropki nad i, odrobiny magii, aby można było orzec, że to kolejny klasyk w repertuarze grupy. Niektóre fragmenty płyty zwyczajnie męczą czy to swoją topornością (G O A T) czy wokalizami Astbury'ego (Deeply Ordered Chaos). Zawodzi zwłaszcza końcówka płyty w postaci utworów Lilies, Heathens i Sound And Fury, które zamiast rozkwitnąć jak okładkowa lilia fundują nam spektakl obumierania i więdnięcia tejże rośliny. Po wybrzmieniu ostatniej nuty czuję raczej zawód i niespełnienie niż poczucie satysfakcji. W tej sytuacji samoistnie nasuwają mi się słowa piosenki Satisfaction The Rolling Stones, gdzie Mick Jagger śpiewa I can't get no satisfaction i to jest chyba najlepsza i najkrótsza recenzja tego albumu.

W ostatnich latach mój entuzjazm do muzyki The Cult nieco osłabł i jakoś nie potrafię rozniecić w sobie tego dawnego ognia. Zespół niby się stara, nagrywając dość regularnie kolejne albumy, ale żaden z nich jakoś nie skradł mego serca na tyle bym znów stał się ich gorliwym wyznawcą. "Hidden City" to krok w dobrym kierunku, ale gdyby co nieco w nim pozmieniać, inaczej wyprodukować mam wrażenie, że dałoby się tam wykrzesać jeszcze niejedną iskrę. Gdzie te czasy gdy człowiek płonął jak pochodnia przy takich utworach Rise, True Believers czy My Bridges Burn. Na "Hidden City" nie znalazłem zbyt wielu ich godnych następców choć obiektywnie patrząc nie jest to zły album. Zapewne znalazł sporo admiratorów zachwyconych czy to jego surowym brzmieniem czy to kompozycjami, ale mnie w tym gronie próżno szukać.

Jakub Karczyński