15 września 2020

KILLING JOKE - KILLING JOKE (1980)

Debiutancki album Killing Joke przyozdabia jedna z bardziej chrakterystycznych okładek. O takich obrazach mówi się zwykle, że są ikoniczne, że ich siła oddziaływania jest na tyle duża, że zaczynają żyć własnym życiem stając się integralną częścią popkultury. Autorem zdjęcia na podstawie, którego stworzono grafikę jest Don McCullin, a przedstawia ono grupę młodych buntowników próbujących wydostać się z chmur gazu rozpylonego przez brytyjską armię w irlandzkim mieście Derry. Zdarzenie to miało miejsce 8 lipca 1971 roku, na kilka miesięcy przed Krwawą Niedzielą.

Killing Joke to zespół, który choć szanowany i wskazywany jako źródło inspiracji przez liczne grupy, nigdy nie zrobił zawrotnej kariery. Przynajmniej nie taką na jaką zasługiwali. Należną im śmietankę zawsze spijali inni jak choćby grupa Nirvana, która kompozycję Come As You Are oparła w dużej mierze na utworze Eighties pochodzącym z albumu "Night Time" (1985). Trzeba by naprawdę sporo złej woli by nie dostrzec podobieństw między tymi utworami. Muzycy Killing Joke wytoczyli nawet Nirvanie proces sądowy, ale po śmierci Kurta machnęli na to wszystko ręką i stwierdzili, że nie będą im jeszcze dokładać kolejnych zmartwień. Szlachetnie, ale tym sposobem owoce sukcesu konsumowali inni, a Killing Joke musiał zadowolić się poważaniem i poklepywaniem po plecach. I choć rozbłysnęli na mainstremowym firmamencie dopiero za sprawą wspomnianego albumu "Night Time", to jednak już na debiucie można było odnaleźć elementy, które wyróżniały grupę na tle innych. Być może nie czuć tu jeszcze sukcesu komercyjnego, ale przecież to nie on napędzał zespół do działania i nigdy też nie był celem samym w sobie. On po prostu się przydarzał. Rzadko bo rzadko, ale przecież nikt nie obiecywał sprawiedliwości na tym świecie.
  

Album rozpoczyna się od złowieszczych dźwięków syntezatora, zwiastujących słuchaczom muzyczną apokalipsę według świętego Jaza Colemana. Człowiek to nietuzinkowy więc i muzyka jaką tworzy nie mogła być zwyczajna. Nasiona rzucone na żyzną glebę wydały obfity plon, a świadczy o tym najlepiej fakt, że niemal wszystkie kompozycje są wciąż obecne w koncertowym repertuarze grupy. Requiem, o potędze i sile Godzilli miażdży słuchacza swym majestatem. Jest jak walec, który konsekwentnie i bezlitośnie równa wszystko z ziemią. Po tak doskonałym otwarciu płyty, grupa ani myśli spuszczać parę z gwizdka. Wardance tylko nakręca tę spiralę i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Do tego chropowaty głos Jaza Colemana rani nasze uszy nie gorzej niż papier ścierny. Krew tryska, aż miło lecz zespół na tym nie poprzestaje. Z każdym dźwiękiem zaciska coraz bardziej to imadło, z którego nie sposób się uwolnić. Jednym z ciekawszych fragmentów tego albumu jest z pewnością nagranie Tomorrow's World. Transowe, mroczne i jak się wydaje mające wydźwięk pacyfistyczny. To lęk jednostki o utratę życia na jakiejś wojnie rozpętanej przez rządy państw, w imię jakiś pseudo szczytnych racji. Temat stary jak świat, a mimo to wciąż aktualny. Nie mniej interesująco prezentuje się nagranie S.O.36, gdzie perkusja wybija rytm niczym wojskowe werble. I choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nic wielkiego się tu nie dzieje, to jednak pod powierzchnią czai się strach, który nie daje o sobie zapomnieć. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to wskazanie nie jest pierwszym wyborem fanów, mających za zadanie wytypować najlepsze fragmenty tego albumu, ale z muzyką jest jak z miłością, nie każde uczucie to miłość od pierwszego wejrzenia. 

Trudno jednoznacznie wskazać czynnik, który zadecydował o tym, że grupa Killing Joke utrzymała się na powierzchni. Myślę, że powodów mogło być kilka. Surowość post punku w połączeniu z transowością okazały się przepisem tyleż prostym co skutecznym. Do tego wszystkiego dochodzi też element szamanizmu i czegoś na kształt wspólnoty plemiennej. Taki właśnie obraz maluje mi się przed oczami, gdy myślę sobie o tym czym jest Killing Joke. Wszystko to byłoby jednak tylko oryginalnym konceptem na zespół, gdyby nie fakt, że poza całą tą otoczką grupa dysponowała świetnymi kompozycjami. Na ich debiucie próżno szukać wypełniaczy bo przecież  czego się tu człowiek nie złapie trafia na autentyczny skarb. Jakież były reakcje ludzi w 1980 roku na zawartość tego albumu mogę sobie jedynie wyobrazić, ale jak mniemam nie przeszedł on bez echa skoro tak wiele grup powołuje się na jego zawartość. Także i na krajowym gruncie to ziarno wydało plon. Co prawda na jego widoczny efekt musieliśmy poczekać do roku 1986 bowiem to wtedy ukazała się płyta "Nowa Aleksandria" Siekiery, na której to zespół jawnie zacytował fragmenty kompozycji The Wait bez wskazania autora. Mieli szczęście, że owa sytuacja nie miała swych konsekwencji prawnych. Zostawmy to jednak i wróćmy do debiutanckiej płyty Killing Joke bo przecież warto jeszcze nadmienić, że piątego października obchodzić będzie ona swoje czterdzieste urodziny. Pomimo upływu czasu album nie trąci naftaliną, a jego pazury są tak samo ostre jak przed laty. Warto nadmienić, że Killing Joke na swym debiucie byli już zespołem w pełni ukształtowanym, świadomym tego co chcą osiągnąć. Nawet realizacji nagrań podjęli się sami, traktując inżyniera dźwięku jako narzędzie, które pozwoli im urzeczywistnić pomysły tkwiące w ich głowach. Z tej też przyczyny materiał brzmi surowo, ale nie amatorsko, prosto, ale nie prostacko. Co ważne, już tutaj grupy Killing Joke nie dało się pomylić z żadnym innym zespołem, a przecież wyrobienie własnego, charakterystycznego stylu nie jest prostą sprawą. Niektórym nigdy nie udaje się ta sztuka, a oni wkroczyli na scenę wywarzając drzwi mocnym kopnięciem. 

Killing Joke zadebiutowali w wielkim stylu, docierając nawet do trzydziestego dzięwiątego miejsca na UK Album Charts. Spore osiągnięcie jak na debiutantów, którzy nie oglądając się na wymogi rynku, nagrali jeden z najbardziej frapujących albumów lat siedemdziesiątych. Gdyby pokusić się o stworzenie listy najlepszych debiutów fonograficznych, ten krążek z pewnością by się tam znalazł. Jeśli już przy listach jesteśmy, to płyta "Killing Joke" znalazła się w zaszczytnym gronie 1001 albumów, które musisz posłuchać zanim umrzesz. W Polsce wydano tę pozycję pod dość banalnym i bezpiecznym tytułem "1001 albumów muzycznych". Nie zmienia to faktu, że aby się tam znaleźć trzeba mieć w sobie to coś, a ta płyta to ma.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz