24 listopada 2017

PIERWSZA MIŁOŚĆ, PIERWSZA PŁYTA

Nie pamiętam dokładnie kiedy do mojego domu trafiła pierwsza płyta kompaktowa. Odtwarzacz zawędrował pod strzechę chyba jakoś w ostatnich latach szkoły podstawowej. Nie był to żaden markowy sprzęt, ale na początek wystarczył. Miał jedną szufladę na płytę CD oraz dwie kieszenie na kasety. Było to o tyle istotne, że w tamtym czasie na porządku dziennym było masowe pożyczanie i przegrywanie kaset. W końcówce lat dziewięćdziesiątych kaseta magnetofonowa wciąż jeszcze miała się dobrze i stanowiła podstawowy nośnik dla muzyki w naszym kraju. Płyty CD były drogie, więc pozostawały poza moim zasięgiem finansowym. Stąd też jeszcze na początku liceum inwestowałem w taśmy. Nie znaczy to, że nie miałem żadnych płyt. Wraz z zakupem odtwarzacza ojciec zadbał o to  by było czego na nim posłuchać. Niestety nie przejmował się zbytnio jakością tych płyt więc zainwestował w jakieś podrzędne składanki. Szata graficzna była żadna, ale nie spędzało mi to wtedy snu z powiek, liczyła się przecież muzyka, a ta była wyborna. Nie wiem czym kierował się mój ojciec nabywając te płyty, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że trafił doskonale. Wśród owych składanek był wybór najlepszych nagrań Pink Floyd, Deep Purple i Eltona Johna. Co prawda Eltona jakoś nie udało mi się obdarzyć większym uczuciem, ale za to dwie wcześniejsze grupy wpadły mi nie tylko w ucho, ale i zapadły w serce. Musiało minąć jednak jeszcze sporo czasu, nim na mojej półce z płytami zagościły ich katalogowe albumy. W międzyczasie przyszło mi jeszcze rozstać się ze sprzętem muzycznym. Po tym gdy zorientowałem się, że jego funkcją specjalną było zarysowywanie płyt, podjąłem decyzję uzbierania pieniędzy na coś porządniejszego. Za ogromną jak mi się wówczas wydawało sumę (900 zł dla licealisty to nie byle co), kupiłem wieżę, która służy mi do dziś dnia. Poza pięciopłytową zmieniarką, obsługuje także format mp3 i co istotne, ma jeszcze kieszeń na kasetę. W dobie powrotu tego nośnika do łask mogę powiedzieć, że jestem na niego przygotowany. Nie wiem jednak co musiałoby się stać, abym znów sięgnął po kasety magnetofonowe. Nostalgia nostalgią, ale przecież chyba nikt nie wierzy w to, że ten nośnik jest w stanie ponownie zawojować świat. Niemniej nie o kasetach, a o srebrnych płytach miał być ten wpis. Wróćmy więc do podstawowego wątku. 

Pierwszą prawdziwie oryginalną płytę otrzymałem od mojej ówczesnej dziewczyny, a była to ścieżka dźwiękowa do serialu "Robin z Sherwood" czyli inaczej mówiąc album "Legend" (1984) irlandzkiej grupy Clannad. Przepiękna płyta. Jeden z albumów, dla których warto było przyjść na ten świat. Mam ten egzemplarz po dziś dzień i wracam sobie do tej muzyki od czasu do czasu. Kolejnych płyt już niestety nie pamiętam, a szkoda bo byłoby fajnie przypomnieć sobie jak tworzyła się kolekcja. Zapiski takie zacząłem robić dopiero niespełna trzy lata temu. To co było wcześniej przepadło gdzieś w pomrokach dziejów, w których to pozostanie jak mniemam na wieki. Gdyby jednak ktoś przymusił mnie do wytężenia pamięci, to jako drugą płytę w mojej kolekcji wskazałbym The Cure "Boys Don't Cry" (1979). Amerykański odpowiednik debiutu grupy, wzbogacony między innymi o nagranie tytułowe będące jednym z bardziej rozpoznawalnych nagrań w ich dorobku. Warto więc mieć obie wersje, aby nie być stratnym o kilka utworów. Na pierwszy ogień polecam "Boys Don't Cry", która jest wartościowsza pod względem repertuaru jak i lepiej skompilowana od swojego europejskiego brata bliźniaka. Nawet okładka jest lepsza, choć również nijak ma się ona do zawartości płyty. Mam to szczęście, że pomimo upływu tylu lat nie pozbyłem się tego egzemplarza. Doskonale pamiętam gdzie go kupiłem (sklep płytowy "Neon" w Gostyniu) oraz okoliczności jej nabycia. Zafascynowany utworem Burn ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Kruk", zapragnąłem poznać inne nagrania tego dziwnego zespołu. Jedyną płytą jaką oferował "Neon" był właśnie album "Boys Don't Cry". Kupiłem w ciemno. Nie muszę chyba mówić, że nie takiej muzyki się spodziewałem niemniej wraz z upływem czasu, doceniłem tę surowość w brzmieniu grupy The Cure. Ten minimalizm ma również sporo uroku tak jak i młodzieńczy głos Roberta Smitha.

Co było płytą numer trzy nie myślę rozstrzygać. W pamięci nie został nawet ślad więc wszelkie próby rekonstrukcji wspomnień, przypominałyby raczej błądzenie w gęstej mgle. Zresztą wtedy nawet nie podejrzewałem, że po latach zbiór płyt kompaktowych rozrośnie się tak bardzo, że przestanę je liczyć, a co dopiero, że będę chciał wrócić pamięcią do tych pierwszych w kolekcji. Tak więc gdy ktoś pyta mnie ile tych płyt jest to szczerze odpowiadam, że nie wiem. Przypuszczam, że przedział ten zasadza się między 1500 - 1700 sztuk. Nie jest to jeszcze jakaś powalająca ilość, ale wystarczająca na tyle by odechciewało się to człowiekowi liczyć. Od zakupu pierwszej płyty minęło już jakieś szesnaście lat, a miłość do kompaktów u mnie wciąż żywa. Nawet modne analogi nie były w stanie w tym aspekcie nic zmienić. Cóż poradzić, jak widać stara miłość nie rdzewieje. 

Jakub Karczyński

16 listopada 2017

CALLA

Na przełomie 2009 i 2010 roku ukazał się ostatni numer drukowanego fanzinu Radiomagnetoff/on, który miałem przyjemność redagować. Niestety czasy dla tego typu wydawnictw dawno już minęły więc po przemyśleniu sprawy, zdecydowałem się zawiesić jego wydawanie. Zbyt wiele pary szło w gwizdek, a lokomotywa ledwie poruszała się po torach. Po co więc pisać, biegać do ksero, składać strony skoro mało kto to przeczyta, a pracy przy tym co niemiara. Na szczęście mamy internet i to właśnie tu postanowiłem przenieść swoją pisaninę o czym zaświadcza niniejszy blog. Któregoś dnia podczas porządkowania szpargałów w moje ręce trafiły stare numery Radiomagnetoff/on-u. Przejrzawszy je stwierdziłem, że żal niektórych tekstów, które z racji kiepskiej dystrybucji zina właściwie trafiały w próżnie. Postanowiłem więc uchronić niektóre artykuły i publikować je cyklicznie na łamach "Czarnych słońc". Zresztą nie jest to pierwszy raz gdy sięgam do zawartości tegoż zina. Przed trzema laty opublikowałem tu artykuł o zespole The Blue Hour, tym razem przyszedł czas na grupę Calla, która niestety nie miała tyle szczęścia co zespoły pokroju Interpol, Editors czy White Lies. Nie zrobili światowej kariery, ale to nie znaczy, że nie warto o nich pamiętać. W swym dorobku mają conajmniej dwie płyty, które warto ocalić od zapomnienia. Jeśli jesteście ciekawi jakie to albumy, zapraszam do przeczytania poniższego artykułu.

*** 

Przedzierając się przez internet w poszukiwaniu jakiejś najdrobniejszej informacji o grupie Calla, łatwiej trafić na strony o ogrodnictwie, ubraniach czy nawet na reklamę zakładu pogrzebowego, niż na ten amerykański zespół. 

Calla. Grupa, której bliżej do depresyjnego brzmienia Nicka Cave’a niż do brzmień rodem z Teksasu. Być może właśnie z tej przyczyny postanowili wyjechać ze swego stanu i osiąść w bardziej odpowiednim miejscu do tworzenia swojej z lekka depresyjnej muzyki. Postawili na Nowy Jork, w którym łatwiej zaistnieć w świadomości słuchaczy, a i perspektywy rozwoju są lepsze.

„Calla”

Początki zespołu to końcówka roku 1997. Na pierwszą długogrającą płytę trzeba było poczekać jeszcze dwa lata, ale jej zawartość była na tyle frapująca i odmienna od tego co można było usłyszeć w stacjach radiowych, że zaciekawiła co bardziej wymagających. Beztytułowy debiut porażał głębokim brzmieniem, z lekka eksperymentalnym podejściem do samych utworów oraz powplatanymi odgłosami, sprzężeniami i szeptami. Wszystko to zanurzone jest w sennej, nierzeczywistej i ulotnej atmosferze. Tempa utworów to jak niespieszne i leniwe podróże bez wyraźnego celu. Melodie czasem zdawkowe, jednak zawsze wyczuwalne i prowadzące słuchacza po nitce do kłębka. Nie jest to podróż dla każdego, nie wszyscy odnajdą się w tym świecie, bo świat to dziwny i tajemniczy. Tak eksperymentalnego albumu Calla nie nagrała już nigdy później. Każdy ich kolejny krok to coraz bardziej melodyjne, a z czasem także i tradycyjne podróże w kierunku konwencjonalnej piosenki. Nie jest to bynajmniej zarzut, bowiem zespół cały czas się zmienia, a każde wcielenie jest równie interesujące.

„Scavengers”

Po tak odjechanym i eksperymentalnym odlocie, Calla obrała nieco inny kurs. Na wydanym w 2001 roku albumie „Scavengers” słychać zafascynowanie melodią, które zaowocowało nagraniem ich najlepszego krążka. Znów wykreowali specyficzny nastrój, czarując słuchaczy brzmieniem pełnym ciepła i zadumy. Tylko gdzieniegdzie jak choćby w „Traffic Sound” zespół wprowadza elementy znane z debiutu, a wszystko po to, by zasiać niepewność i zburzyć spokój w sercu słuchającego. Jakby chcieli powiedzieć: „idąc po naszych śladach niczego nie możesz być pewien”. Jeśli debiut był penetracją świata pełnego tajemnic i elementów wymykających się jakiejkolwiek klasyfikacji, to „Scavengers” przypomina przechadzkę po lesie, w którym zaczyna zmierzchać. Niby wszystko co nas otacza jest znane, a jednak z każdym krokiem czujemy się mniej pewnie. Gdy już panicznie rozglądamy się dookoła szukając drogi ucieczki, wtedy pomocną dłoń wyciąga ku nam zespół uspokajając nas czymś tak delikatnym  jak choćby „Love Of Ivah”. I taka właśnie jest ta płyta. Z jednej strony otula delikatnym i ciepłym kocem, by w chwile później wystawić nasze nerwy i wyobraźnię na ciężką próbę. Rzecz warta grzechu.

„Televise”

Rok 2002. Kolejny krok i kolejne zaskoczenie. Wraz z płytą „Televise” nadszedł czas na nieco bardziej standardowe piosenki. Wszystko rzecz jasna oparte o wcześniejsze doświadczenia i bez wyrzekania się własnego stylu. Calla w dalszym ciągu oplata nas pajęczymi nićmi, nie pozwalając ignorować swojej muzyki. Duszny, klaustrofobiczny klimat utworów znów przytłacza, a rozbudzone stany lękowe powracają niczym przypływ by wyrwać nas z bezpiecznego azylu. Słuchając tych nagrań z pewnością można poczuć wewnętrzne napięcie, niepokój i narastający strach, ale takie ryzyko warto ponieść. Zanurzając się w tym psychodelicznym i sennym świecie, grzechem byłoby nie dostrzec komercyjnego potencjału niektórych utworów. To pierwszy krok ku mainstreamowi, jednak „Televise” unika zbyt oczywistych rozwiązań. Chowa swe sekrety przed amatorami, lecz wytrawny słuchacz z pewnością doceni walory tego krążka. Z jednej strony wabi on tak zgrabnymi i przebojowymi kompozycjami jak Strangler czy też fenomenalnym utworem tytułowym, z drugiej strony cały czas słychać echa ich wcześniejszych płyt. Słowo kompromis będzie chyba najlepszym określeniem w stosunku do „Televise”. Czy oznacza to, że Calla się sprzedała? Czy może zamarzyła im się kariera na miarę Coldplay? Wątpię. Sądzę, że takie działanie podyktowane było chęcią dotarcia do nieco szerszej grupy odbiorców, a przecież taki zespół nie zasługuje na zapomnienie. Zwłaszcza po wydaniu tak udanej płyty.

„Collisions”

Czwarta płyta w dorobku grupy ukazała się po trzech latach i była logicznym rozwinięciem idei powziętej na płycie „Televise”. Na „Collisions” wskaźnik piosenkowości został podniesiony kosztem ograniczenia dźwiękowych eksperymentów. Nie wspominam o tym w kategoriach zarzutu, gdyż w dalszym ciągu słychać, że Calla to Calla, a że zachciało im się nagrywać nieco bardziej zwarte i uporządkowane piosenki to przecież żaden grzech. Grunt, że robią to naprawdę dobrze, o czym przekonuje choćby It Dawned On Me. Zaczyna się niczym jakiś western, by po chwili wedrzeć się w jaźń ze swą wspaniałą melodyką. Jest to pierwsza płyta w stosunku, do której użycie słowa niepokój jest zupełnie nie na miejscu. Owszem, w dalszym ciągu możemy mówić o pewnej tajemnicy zawartej w muzyce grupy, jednak na „Collisions” strach został schowany do kieszeni obszernego płaszcza. I nawet specjalnie się nie wyrywa, nie walczy o dominację, bo jego czas dobiegł już końca. Zapomnijmy o tym co było i delektujmy się nowym obliczem zespołu. Ten swoisty lifting na szczęście nie zaszkodził zespołowi, a otworzył przed nimi kilka nowych dróg. Stworzył szerszą perspektywę. To tak jakby z parteru wejść na dach niskiego bloku. Widzimy, że wokół stoją jeszcze wieżowce, ale w prześwitach widać już kawałek świata.

„Strenght In Numbers”

Kiedy wydawało się, że Calla zmierza wprost na dach świata, tam gdzie grają najlepsi, tam gdzie wszystkie miejsca są wyprzedane na pół roku przed koncertem, oni zatrzymali się w połowie drogi. Jakby zaskoczył ich kierunek w którym zmierzają. Jakby chcieli wszystko jeszcze raz przemyśleć. Jeśli porównamy „Strenght In Numbers” i dwa lata wcześniejszy „Collisions”, dojdziemy do wniosku, że nie ruszyli się nawet na krok. Nowe piosenki równie dobrze mogliby trafić na tamten album, a i tak brzmiałby spójnie. Czyżby punkt do którego dotarli okazał się na tyle atrakcyjny, że postanowili zatrzymać się tutaj na dłużej? W przypadku Calli, jest to zjawisko tyleż nowe, co szokujące. Oni przecież nigdy nie nagrali takiej samej płyty. Wciąż poszukiwali, zmieniali się, flirtowali z konwencjonalną piosenką, ale wciąż było to coś nowego. „Strenght In Numbers” pod tym względem rozczarowuje, choć nie da się powiedzieć o nim, że to słaby krążek. Ma nastrój i brzmienie charakterystyczne dla grupy, a i piosenki niczego sobie. Ot choćby takie Defenses Down, które od razu zapada w pamięć. Do kogo zatem adresowany jest „Strenght In Numbers”? Spodoba się na pewno tym, którzy zakochali się w „Collisions”. A reszta? Musi poczekać na kolejny album. Oby tym razem nie zabrakło chłopakom odwagi w penetrowaniu nowych przestrzeni muzycznych.


Tekst: Jakub Karczyński
Fotografie grupy: Materiały promocyjne zespołu


DYSKOGRAFIA
 
·       Strenght In Numbers (2007)
·       Collisions (2005)
·       Televise (2003)
·       Customs – remiksy (2001)
·       Scavengers (2001)
·       Calla (1999)

Strona oficjalna

www.callamusic.com

MySpace 

www.myspace.com/callamusic

06 listopada 2017

NOWA RZECZYWISTOŚĆ

Choroba nie wybiera, łapie wszystko co jej w ręce wpadnie. Tym razem padło na mnie, stąd też moje domowe uziemienie i izolacja od świata. Napisałbym, że w końcu będzie można ponadrabiać płytowe zaległości, ale wraz z upływającym czasem coraz mniej w to wierzę. Nie, nie o to chodzi, że nie ma czasu, bo zawsze wygospodaruję chwilkę czy dwie na posłuchanie muzyki, niemniej jest jej tyle, że przerasta to możliwości przerobowe jednego człowieka. To "zabawa" bez końca. Teraz wiem co czuł biedny Syzyf. Po dołączeniu do składu nowego członka rodziny, to już w ogóle zmienił się tryb funkcjonowania. Nie, nie narzekam, po prostu na nowo składam przestrzeń i staram się znaleźć na wszystko czas i miejsce. Oczywiście są rzeczy ważne i ważniejsze, którym trzeba poświęcić swój czas. Muzyka siłą rzeczy musi ustąpić miejsca nowo przybyłej istocie, ale i tak nie jest źle. Jakoś funkcjonuję nie zaniedbując żadnej ze sfer. Sądziłem, że blog pójdzie w odstawkę lub przynajmniej wpisy będą pojawiać się rzadziej. Nie wykluczam jeszcze takiego scenariusza, ale póki co, działam na pełnych obrotach, starając się nie utonąć w zalewie płyt. 

W odtwarzaczu kręci się właśnie Lycia z albumem "Empty Space" (2003), którą to zakupiłem jakiś czas temu. Chyba dawno skoro nie potrafię sobie tego przypomnieć. Musiałbym sięgnąć do moich zapisków, aby uchwycić ten moment w czasie. Nie to jednak jest istotne, a bardziej fakt, że w kolejce do odtwarzacza już czeka osiemdziesiąt innych płyt. Dziś ze skrzynki wyjąłem jeszcze The Church "Hologram Of Baal" (1998), a wkrótce listonosz powinien dostarczyć albumy Soror Dolorosa "Apollo" (2017), Liquid Divine "Get Off My Planet" (2016), Ep-kę Cigarettes After Sex jak i nieco staroci takich jak Public Image Limited "First Issue" (1978), Lloyd Cole "Don't Get Weird On Me, Babe" (1991). Ta ostatnia pozycja to album bardzo ceniony przez Artura Rojka, do którego akurat w sprawie muzyki mam wielkie zaufanie. Jeśli dodać do tego fakt, że właśnie znajdujemy się w najgorętszym sezonie, kiedy to nowe płyty wyskakują ze wszystkich stron, to nic tylko palnąć sobie w łeb z tego dobrobytu. No, ale to moje marudzenie pomału staje się normą, więc już opuszczam litościwie kurtynę milczenia i zabieram się za słuchanie. Wszak jeśli ktoś kocha muzykę to wie, że w tej zabawie nie da się wcisnąć przycisku stop, ani nawet pauzy. Tutaj sprawa wygląda inaczej albo wsiadasz na ten statek albo patrzysz jak odpływa w siną dal. Przed laty Kazik śpiewał, że: "Odpływa już ostatni statek z tych stron, nikt cię potem nie zabierze, będzie lament i łamanie rąk..." i choć nie miało to nic wspólnego z muzyką, to w odniesieniu do tego co pisałem powyżej, ma to również jakiś tam sens.

Jakub Karczyński

02 listopada 2017

CLOSTERKELLER - VIRIDIAN (2017)

Closterkeller to dla mnie prawdziwy fenomen. Grupa istnieje od niemal trzydziestu lat, funkcjonuje nieco na uboczu, ale i tak  można pozazdrościć jej rozpoznawalności wśród narodu, który z gotykiem ma kontakt tylko wtedy, gdy zachodzi do kościoła wybudowanego w tymże stylu. Co ciekawe, zespół na przestrzeni lat przeżył tyle zawirowań personalnych, że trudno je dziś zliczyć. Z pierwszego składu ostała się tylko Anja Orthodox, wokalistka i liderka grupy. Gdy w 1993 na rynku pojawił się album "Violet" a na świecie syn Anji, nikt chyba nie przypuszczał, że za kilkanaście lat nie tylko zasiądzie za perkusją, ale i stanie się oficjalnym członkiem zespołu. Muszę przyznać, że ze swej roli wywiązał się znakomicie. W ogóle skład jaki zadebiutował na albumie "Viridian" stanowi dość istotne odmłodzenie wiekowe formacji, no ale nie zaglądajmy panom w metrykę tylko zajmijmy się najnowszym wydawnictwem grupy. "Viridian" jak nietrudno się domyślić to kolejny kolorowy album. Coś pomiędzy kolorem morskim, a zielenią. Nie dziwi więc marynistyczna tematyka okładki, która jednak jak na mój gust została przedstawiona w dość infantylny i mało przekonujący sposób. Niestety nie jest to jedyny zarzut względem tego wydawnictwa.

Po dość ambitnym, konceptualnym albumie "Bordeaux" (2011) tym razem otrzymujemy zbiór utworów nie połączonych ze sobą żadną myślą przewodnią. Anja jak sama przyznała nie czuła potrzeby nagrywania kolejnego takiego albumu. Wraz z pozostałymi muzykami postanowili odświeżyć nieco utworów, które nie miały szczęścia by trafić na poprzednie płyty, a były zbyt interesujące, aby skazywać je na zapomnienie. Stworzyli też kilka nowych kompozycji i tym sposobem powstał tenże album. Pomimo tego swoistego "przeglądu szafy", płyta nie sprawia wrażenia patchworku. Co warte podkreślenia, momentami swym brzmieniem jak żywo przypomina albumy z lat dziewięćdziesiątych. Nie wiem czy był to świadomy zabieg, ale zapisuję to grupie na plus. Miło wrócić pamięcią do takich albumów jak "Scarlet" (1995) czy "Cyan" (1996). Muzycznie Closterkeller wciąż stoi na wysokim poziomie. Tworzy piękne melodie, do których chce się wracać. Niestety trudno to samo powiedzieć o warstwie słownej niektórych kompozycji. Taka Kolorowa Magdalena, która o zgrozo została wytypowana na pierwszego singla, nie dość, że brzmi dość przaśnie, to jeszcze "przyozdobiono" ją dość infantylnym tekstem. A przecież Anja potrafi tworzyć intrygujące i bardziej ambitne teksty czego przykładem choćby utwór Miraż z albumu "Nero" (2003) czy tytułowe nagranie z albumu "Violet" (1993). "Viridian" niestety nie obfituje w równie poruszające wynurzenia literackie, a szkoda bo wydatnie podniosłoby to rangę tej płyty. Niestety kompozycjami pokroju Nocne polowanie, opowiadającej o istocie będącej połączeniem kobiety i kota, nie da się stworzyć albumu, o którym za kilkanaście lat mówić się będzie jako o klasyce polskiego rocka. Jako człowiek po trzydziestce niezbyt identyfikuję się z tego typu twórczością literacką. W ogóle teksty tak zwane bajkowe brzmią niczym twórczość rodem z gimnazjum i jakoś niezbyt pasują do grupy z takim stażem i bagażem doświadczeń. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi utwory o bardziej przyziemnej tematyce jak choćby Matka ojczyzna, która to jest takim puszczeniem oka do starych fanów. Każdy komu nieobca jest twórczość grupy bez większego problemu odkryje nawiązania do utworu W moim kraju z albumu "Violet". Patrząc na sytuację polityczną w kraju, chyba trudno o lepszy moment dla tego typu kompozycji. Szkoda tylko, że raczej nie ma co liczyć na jej emisję w radiu, bo Closterkeller jest zespołem, do którego ktoś kiedyś przykleił etykietę z napisem persona non grata. Dlaczego? O to trzeba by już zapytać dyrektorów muzycznych poszczególnych stacji radiowych.
Wróćmy jednak do zawartości albumu. Skoro mankamenty albumu mamy już omówione skupmy się teraz na atutach. Nie trzeba ich daleko szukać, bo wraz z pierwszymi dźwiękami Viridian zostajemy wrzuceni na głęboką wodę, w której to przyjemnie się zanurzyć. Ta niemalże dziewięciominutowa kompozycja robi niesamowite wrażenie. W tym przypadku nawet ta bajkowa estetyka aż tak nie razi, choć jak już wspominałem wolę Closterkellera w bardziej dojrzałej odsłonie tekstowej. Zwracam szczególnie uwagę na piękne zaśpiewy Anji, której głos pomimo upływu czasu wciąż brzmi imponująco. Czy po tak mocnym otwarciu jest jeszcze szansa na przeskoczenie tej poprzeczki? Na szczęście Viridian to nie jedyny utwór tego kalibru. Mamy ich tu jeszcze co najmniej kilka. Jednym z nich jest utwór To albo to, który z każdą chwilą nabiera tempa i drapieżności. Anja także dokłada swoją cegiełkę w postaci przejmujących partii wokalnych. Praca gitary z kolei przywodzi mi na myśl czasy tworzenia albumu "Cyan". Po odejściu ze składu Mariusza Kumali (gitara), byłem pełen obaw co do jego następcy. W mojej ocenie, Mariusz był najlepszym gitarzystą w całej karierze Closterkellera. Grający bardzo gilmourowsko i z wyczuciem, potrafił odmalować gitarą wspaniałe pejzaże. Jego zmiennik choć młody ma również zadatki na wspaniałego gitarzystę. Posłuchajcie tylko solówek w utworach  Pokój tylko mój oraz Strefa ciszy. Są tak obłędnie piękne, że aż ręce same składają się do oklasków. To jedne z najpiękniejszych fragmentów tego albumu. Może nie jest to najdoskonalsze dzieło grupy, ale i tak warto po nie sięgnąć, bo na tak różnorodnym albumie nie sposób nie znaleźć czegoś dla siebie.

Closterkeller to doskonały przykład na to, że w życiu trzeba robić swoje i nie oglądać się na nikogo. Choć nie grają ich żadne ogólnopolskie stacje radiowe oni niestrudzenie idą do przodu, nagrywając kolejne albumy pomimo piętrzących się przeciwności. "Viridian" to kolejny kolorowy rozdział w księdze z napisem Closterkeller, który niestety potwierdza pewien fakt. Grupa pomimo niewątpliwego talentu kompozytorskiego, ma problem z odpowiednią selekcją nagrań. Obok rzeczy wspaniałych, potrafi umieścić utwory, które ewidentnie zaniżają poziom całości (Inkluzja, Kolorowa Magdalena, Nocne polowanie). Tak było na "Nero", tak było na "Aurum" i tak też jest w przypadku "Viridian". Szkoda niewykorzystanej szansy na stworzenie perfekcyjnej płyty. Widać trzeba uzbroić się w cierpliwość. Skoro tak, to nie pozostaje nam nic innego jak wierzyć w to, że najlepszy album grupy dopiero przed nami.

Jakub Karczyński