10 października 2019

NOŚNIKI INSPIRACJI

"Czarne słońca" świecą nieprzerwanie od ośmiu lat. Ani się obejrzymy, a stuknie im dekada i przyjdzie pochylić się nad tym wszystkim co przez ten czas udało się zrobić. Nie ukrywam, że moje ambicje wykraczają daleko poza blogową sferę. Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołacze się myśl o sklepie internetowym z muzyką o jakiej piszę i jaką staram się promować na łamach "Czarnych słońc". Chęci są, ale nie mam pewności czy odbiorcy by się znaleźli stąd też póki co pomysł ten pozostaje w sferze fantazji. Wtorkowy koncert Molchat Doma wlał we mnie pewną nutkę optymizmu bowiem skoro niszowy zespół z Białorusi potrafi szczelnie wypełnić klub swoimi fanami a do tego sprzedać niemałą liczbę płyt, to chyba z tym światem nie jest aż tak źle. Wiem, że wszyscy wieszczą rychły zmierzch nośników fizycznych, ale mam wrażenie, że ludzie bywają w tej kwestii nieco przekorni. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że nośnik jakim jest winyl, powrócił triumfalnie do łask choć przecież logika nakazywałaby jego wyginięcie wraz z rozwojem nowych technologii. Taka sama sytuacja ma miejsce z kasetami magnetofonowymi, o których znów jest głośno. Ludzie nagle przypomnieli sobie, że był taki nośnik, że wydawano na nim muzykę i sprawdzał się tak w domu jak i poza nim. Musiało dojść do sytuacji, w której to zabrakło go na rynku, aby zatęskniono za nim i czy to na bazie sentymentu czy też może chęci podjęcia pierwszej inicjacji, dokonano jego wskrzeszenia. Czy płyta CD też musi sięgnąć grobu by ludzie znów spojrzeli na nią łaskawym okiem? Miejmy nadzieję, że miłośnicy muzyki okażą się nieco bardziej łaskawi i nie będzie ona musiała wracać do nas aż z zaświatów. Póki jeszcze jest, cieszcie się jej obecnością, tak jak ja to robię i namawiam serdecznie by nie brnąć ślepo w forsowaną obecnie narrację o wyższości winyla nad kompaktem bo każdy z tych nośników ma zarówno swoje wady jak i zalety. Sami zdecydujcie co Wam bardziej odpowiada. Ja postawiłem na płyty CD i tego się trzymam od tych niemal dwudziestu lat. Na tym zakończmy temat bowiem nie tego miał dotyczyć dzisiejszy wpis. 

Pierwotnym założeniem było to, aby napisać, o tym co mnie motywuje i co daje prowadzenie tego bloga.  Aspekt finansowy wykluczyłem już na samym początku bowiem chciałem mieć pełną kontrolę nad tym co pojawia się na łamach "Czarnych słońc". Poza tym przypadkowe reklamy nijak nie komponowały mi się z estetyką tego bloga. Myśl o zarabianiu nie wchodziła więc w grę. Dużo bardziej liczyło się to, że oto w końcu będę mógł wyrzucić z siebie wszystko to, co latami gromadziło się w mojej głowie, a co krążyło wokół tematu muzyki. Nie ukrywam, że od początku towarzyszyła mi pewnego rodzaju misja, która to miała na celu rzucić nieco więcej światła na artystów, o których albo nie mówi się zbyt wiele albo po prostu żeśmy o nich zwyczajnie zapomnieli. Liczyłem też na odzew innych osób, które tak jak ja żyją tą muzyką i chcą podzielić się swoimi spostrzeżeniami. I to chyba właśnie ta więź, wymiana opinii jest dla mnie wciąż tym co w największym stopniu daje mi energię do tworzenia tego bloga. Cieszę się też, że nie tylko ja inspiruję, ale i sam bywam zainspirowany. Przykładem może być całkiem niedawny wpis dotyczący grupy Rubicon, gdzie w komentarzu jeden z czytelników naprowadził mnie na trop płyty, o której nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieje. Mam tu na myśli solowe dzieło Andy'ego Delany, który udzielał się wokalnie w grupie Rubicon, a po jej rozpadzie ślad po nim zaginął. Sytuacja zmieniła się wraz z rokiem 2018, gdy po ponad dwudziestu latach, Andy Delany postanowił dać sygnał o swoim istnieniu. "Mission Creep" bo tak nazywa się ten album został wydany własnymi siłami bez wsparcia jakiejkolwiek wytwórni. Pomimo tego, wydawnictwo prezentuje się bardzo profesjonalnie. Jedynie brak obecności kodu kreskowego oraz nadruk na samym kompakcie zdradza, że oto mamy do czynienia z tak zwaną samoróbką. Mimo to i tak cieszę się, że po tylu latach znów mogę posłuchać jego głosu w całkiem nowych kompozycjach. Serdecznie dziękuję więc za tę jak i wszystkie inne inspiracje, które przyczyniły się do poszerzenia moich horyzontów muzycznych, kolekcji płyt jak i zawartości tego bloga. Liczę na to, że w kolejnych latach również będę mógł na Was liczyć w tym aspekcie.

Jakub Karczyński

02 października 2019

ULICZKI, KAWIARNIE I DŹWIĘK

Na horyzoncie mgła rozpostarła się niczym wielka kurtyna, przesłaniając świat przed oczami ciekawskich. Za nią wszak jesień przemalowuje letnie krajobrazy na swój gust i podobieństwo. Barwi liście, przerzedza czupryny drzewostanom dmuchając w nie zimnym wiatrem. Proces ten jest już nieodwracalny. Jednych fakt ten zasmuca, innych wprost przeciwnie. Wszak ubieranie na cebulkę też ma swoje zalety, tak jak i bogata gama jesiennych herbat i soków, kuszące nas swoimi różnorodnymi smakami. W takiej to oto scenerii rozpocząłem swój tygodniowy urlop. Spędzę go na słuchaniu muzyki, czytaniu książek i być może na przemierzaniu poznańskich uliczek prowadzących do Starego Rynku. Uwielbiam takie bezcelowe szwendanie się po mieście, wypatrywanie tego czego na co dzień dostrzec nie sposób. A przecież wystarczy zadrzeć głowę ku górze by podziwiać piękne zdobienia kamienic czy zachwycić się ptakami szybującymi na tle stalowego nieba. Odwiedzam też ciekawe miejsca takie jak choćby kawiarnie, w których to można spokojnie wypić herbatę, kawę czy gorącą czekoladę. Staram się wybierać miejsca raczej na uboczu, gdzie nie ma, aż tylu klientów. Najlepszą porą jest pora przedpołudniowa, gdy miasto budzi się do życia, a kawiarnie dopiero przygotowują się do pełnego rozruchu. Zasiadam sobie wtedy wygodnie w jakimś kącie, zamawiam coś do picia i oddaje się lekturze. Szkoda, że tak rzadko korzystamy z uroków tego typu miejsc. Zdecydowanie częściej przesiadujemy w głośnych klubach, barach czy pijalniach mocniejszych alkoholi. Zgiełk tam niesamowity, tak że ciężko zebrać myśli. Z tej też przyczyny preferuję bardziej kawiarnie, bo tylko tam można usłyszeć drugiego człowieka. Ubolewam nieco, że ich rola jest znacząco mniejsza niż przed laty, gdy były one miejscami niezwykle istotnymi dla kształtowania się naszej kultury. W nich to spotykali się między innymi pisarze, aby nie tylko dyskutować o sprawach poważnych, ale także i tych błahych. Plotki przeplatały się z anegdotami, a bywanie i pokazywanie się w kawiarniach było niezwykle istotne dla kreowania swojego wizerunku. Można by rzec, że przedwojenna kawiarnia literacka pełniła podobną rolę jak obecnie portale społecznościowe. Tworzyły one nie tylko dobry klimat, ale i pokazywały, że kultura jest istotną częścią naszego życia. Dziś już pozostały po nich tylko wspomnienia, do których możemy powracać za sprawą takich pozycji jak choćby "Warszawskie kawiarnie literackie" Andrzeja Z. Makowieckiego. 

Pozostając w tym sentymentalnym nastroju nastawiłem dziś sobie album "Spellbound Scenes Of My Cure" (2015) Maximiliana Heckera. Jego zjawiskowo piękny głos cudownie nastraja, a subtelna muzyka wprawia w zadumę. Czegóż chcieć więcej w takim dniu jak dziś? Maximiliana poznałem przed wielu, wielu laty za sprawą nieodżałowanej audycji "Trójkowy ekspres" Pawła Kostrzewy. Lata mijają, a ta muzyka wciąż jest tak samo dobra. Dobra by posmucić się w samotności jak i spędzić romantyczny wieczór we dwoje.

Kolejny album, który wypełnia dziś przestrzeń mojego mieszkania przyjechał do mnie prosto z Anglii. Ten najnowszy nabytek w mojej kolekcji to prawdziwa perełka, wyszperana na portalu aukcyjnym za naprawdę przyzwoite pieniądze. Martyn Bates bo jego mam tu na myśli, poza tym, że udziela się w grupie Eyeless In Gaza, wędruje też swoim własnym szlakiem. Album "Stars Come Trembling" (1990) nie odbiega daleko od tego czym czarowało nas Eyeless In Gaza. Już choćby sam głos Martyna nie pozwala zapomnieć o tym skąd się wywodzi. Słuchając tej płyty mam takie nieodparte wrażenie, że cała ta muzyka stoi trochę z boku. Jeśli większość artystów jeździ jednym bądź drugim pasem, tak Martyn konsekwentnie przemierza bezdroża. Może i tempo tej podróży jest wolniejsze, ale oferuje ona zdecydowanie więcej atrakcji. Jeśli nie mieliście jeszcze do czynienia z muzyką tego artysty, a lubicie grupy w rodzaju Talk Talk, The Blue Nile czy The The to w dźwiękowym świecie Martyna Batesa poczujecie się jak w domu. Muzyka nawinie się Wam na uszy niczym najlepszy włoski makaron. Zatem bon appétit

Jakub Karczyński