24 września 2017

CLAN OF XYMOX - DAYS OF BLACK (2017)

Regularność wydawnicza grupy Clan Of Xymox jest w ostatnim czasie naprawdę imponująca. Jest tak precyzyjna, że można by na jej podstawie regulować zegarki. Średnio co trzy lata otrzymujemy nową muzykę, sygnowaną nazwą tej holenderskiej formacji. Cykliczność owa z jednej strony bardzo cieszy, z drugiej zaś każe zadać sobie pytanie czy aby nie jest to już produkcja taśmowa. Wszystko wszak zależy od jakości tych albumów. Każdy kto dość rzetelnie prześledził dorobek Clan Of Xymox wie, że swoje najwartościowsze albumy stworzyli już na samym początku drogi. Takie pozycje jak "Clan Of Xymox" (1985) , "Medusa" (1986) to klasyka mrocznego grania, która pomimo upływu lat nic, a nic nie straciła ze swego piękna. Osobiście do tego duetu dorzuciłbym jeszcze obłędnie piękną "Twist Of Shadows" (1989), wydaną już pod skróconą nazwą Xymox. Te trzy albumy ustawiły im właściwie całą karierę. Gdyby na tym zakończyła się historia Clan Of Xymox, nikt nie miałby pretensji. Rozpad grupy i jej ponowna reaktywacja dał nam jednak poznać kolejne rozdziały tej historii. Wiem, że wielu starych fanów ma problem z albumami wydanymi po 1997 roku, choć niesprawiedliwe byłoby stwierdzenie, że po reaktywacji, grupa nie stworzyła już nic godnego uwagi. Na poparcie tej tezy przywołam nazwy takich albumów jak choćby "Creatures" (1999), "Breaking Point" (2006) czy choćby niedawnego "A Matters of Mind, Body and Soul" (2014). Czy nowy album ma szansę przekonać dawnych fanów? Tego nie wiem, ale na pewno warto dać mu szansę w te długie, jesienne wieczory.

Od premiery płyty minęło już nieco czasu, a ja wciąż nie miałem ochoty by napisać cokolwiek o albumie "Days Of Black". Jakoś ani wiosenna, ani letnia aura nie sprzyjała tej muzyce więc postanowiłem poczekać do jesieni by sprawdzić jak wtedy zabrzmi ta płyta. Odstawiłem ją na półkę by przeleżała sobie tam te kilka miesięcy i muszę przyznać, że było to doskonałe posunięcie. Kiedy dziś nastawiłem sobie ten album, poczułem wreszcie to czego nie dane było mi doświadczyć wiosną i latem. Nareszcie muzyka trafiła na odpowiedni grunt i to co wcześniej nie robiło na mnie takiego wrażenia, dziś jawi się w zupełnie innych barwach. Z całą odpowiedzialnością mogę napisać, że album "Days Of Black" to kolejny silny podmuch w żagle tej legendarnej grupy. Zaniknęła niemal zupełnie kłująca w uszy elektronika, znana choćby z płyty "Farewell" (2003) (mniemam, że bezpowrotnie), zastąpiona przez dźwięki o bardziej przyjaznym brzmieniu. To wciąż muzyka elektroniczna, tyle że podana w bardziej subtelny i wyrafinowany sposób. Nie brak tu ani pięknych melodii, ani intrygujących brzmieniowych wtrętów będących takimi smaczkami, nadających odpowiedni posmak danej kompozycji. Jeśli już przy utworach jesteśmy to muszę przyznać, że łatwiej byłoby mi wskazać te fragmenty, które podobają mi się nieco mniej, niż wyliczać najjaśniejsze punkty tego albumu. Ta przewaga plusów nad minusami, najdobitniej świadczy o tym, że nie warto zbyt szybko stawiać krzyżyka na grupie Clan Of Xymox. Pomimo swego wieloletniego stażu wciąż mają nam jeszcze wiele interesujących rzeczy do zaproponowania.
Żeby nie być gołosłownym przywołam kilka utworów, których grzechem byłoby nie wyłowić z najnowszego albumu grupy. Przede wszystkim wielkie brawa należą się zespołowi za świetnie wytypowanego singla. W dzisiejszych czasach jak niejednokrotnie się przekonałem bywa z tym różnie. Nie jest to może jakieś odkrywcze nagranie, ale chyba nie taka miała być jego rola. Najważniejsze, że szybko zapada w pamięć, pozostawia po sobie naprawdę dobre wrażenie i zaostrza apetyt na pozostałe kompozycje. Czegóż chcieć więcej od singla? Loneliness nie dość, że doskonale sprawdza się w swej roli, to jeszcze zostało przyozdobione dość interesującym teledyskiem. Nie są to już tak amatorskie obrazki jakimi raczył nas zespół jeszcze na płycie "Visible" (2008). Tutaj naprawdę nie ma już czego się wstydzić.

To samo można powiedzieć też o muzyce jaka wypełnia ten album. "Days Of Black" to płyta zdecydowanie bardziej dynamiczna, niż jej poprzedniczka, ale nie na tyle by uznać ją za płytę taneczną. Nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy. Clan Of Xymox wciąż podąża ścieżką spowitą melancholią, aplikując słuchaczowi odpowiednie jej dawki. Kierunek tej podróży w dużym stopniu wyznaczyła śmierć ojca Ronny'ego Mooringsa. Opowieścią o tej stracie jest przejmujący utwór I Couldn't Save You, będący chyba najsmutniejszym punktem płyty. Na pewno warto poświęcić mu chwilę, bo prędzej czy później każdy będzie zmuszony zmierzyć się z tym tematem. Aby jednak nie było tak przygnębiająco wydobądźmy się nieco z tego mroku. Album "Days Of Black" warto smakować w całości, od przysłowiowej deski do deski, bez niepotrzebnego rozdrabniania go na kawałki. Niemniej na potrzeby tej recenzji wyrwiemy sobie z niego te najsmakowitsze kąski. O nagraniu Loneliness szepnąłem już słówko, więc przyjrzyjmy się pozostałym. Tuż za wspomnianym singlem, czai się chyba najpiękniejsze nagranie tejże płyty. Vixen In Disguise bo o nim mowa, oparte jest na podobnym patencie jak Loneliness. Główny motyw utworu wygrywany jest przez gitarę, która jakby walczyła z syntezatorami o przewodnictwo na pierwszym planie. Raz wynurza się na moment by za chwilę zatonąć w syntezatorowej toni. Jest niczym topielec, który desperacko próbuje utrzymać się na powierzchni. W jednej chwili niknie nam pod lustrem wody by za chwilę wypłynąć na powierzchnię chwytając kolejny oddech. I tak w kółko, aż do ostatnich sekund utworu. Gdyby to ode mnie zależało, wytypowałbym je na kolejnego singla, choć to przecież nie jedyny pretendent godny tego zaszczytu. Przeskoczmy zatem kilka nagrań i zatrzymajmy się przy pozycji numer dziewięć. I Need To Be Alone to z pewnością najdynamiczniejsza kompozycja, pełna złości, zaciętości i gniewu. Doskonale ożywia album i czaruje nie tylko linią basu, ale i "nerwowymi" partiami klawiszy. Smaku temu wszystkiemu przydaje solowa partia gitary, będąca jak gdyby kulminacją tego gniewu. Nie brak na albumie także bardziej melancholijnych momentów, wypełnionych nie tyle smutkiem co zadumą. Takie wrażenie w każdym razie robi na mnie nagranie Set You Free, przywodzące nieco na myśl jeden z najpiękniejszych utwór z albumu "In Love We Trust" (2009) - Sea Of Doubt. Może nie aż tak mroczne, ale trącające w człowieku podobne struny. Wyzwalające pewne poczucie niepokoju, bezsilności i rezygnacji. Jest jak bezwolne ciało opadające na dno bezkresnego morza. Im więcej słucham tego nagrania, tym większe mam wątpliwości co do wskazania tego najpiękniejszego. Zapewne nie każdy zgodzi się z moimi typami, ale przecież ilu ludzi tyle smaków także tych muzycznych. Prawie tak samo czarowne jest przecież What Goes Around, którego instrumentalne szmery przywodzą mi na myśl nieco klimat "Medusy". Proszę jednak nie brać tego porównania śmiertelnie poważnie lecz potraktować je jako luźne skojarzenie. To już przecież inny zespół i inny czas. 
Najmniejszą sympatią po pierwszym odsłuchu darzyłem The Rain Will Wash Away, a wszystko to za sprawą zastosowanej tu elektroniki. Zbyt natarczywa i niepasująca do reszty kompozycji. Wraz z upływem czasu nauczyłem się ją jednak tolerować i dziś już tak mi nie przeszkadza. Clan Of Xymox miał już przecież w przeszłości gorsze utwory by wymienić tylko On A Mission czy Farewell. Poza jednym fragmentem album trzyma bardzo równy poziom i nie zdradza od razu wszystkich swych sekretów. Warto poświęcić mu nieco czasu by odkryć wszystkie jego tajemnice. Mnie zajęło to nieco czasu, mam nadzieję, że wam pójdzie szybciej.

Cieszę się niezmiernie, że znów mogę napisać o nowym albumie grupy, że nie tylko nie zawiódł moich nadziei, ale wręcz je przerósł. Początkowe odsłuchy nie napawały mnie jednak przesadnym optymizmem lecz im bardziej zagłębiałem się w jego zawartość, tym większa ogarniała mnie ekscytacja. Kiedyś napisałem o nowych albumach grupy, że są jak powrót dawno nie widzianego przyjaciela. Człowiek cieszy się nie tylko na sam widok, ale i na opowieści jakie ze sobą niesie. Lata mijają, powstają kolejne płyty, a ja wciąż wypatruję ich na horyzoncie z równie wielką niecierpliwością i ekscytacją. To chyba najlepszy dowód na to, że historia Clan Of Xymox nie ma podstaw by dobiec końca.

Jakub Karczyński

16 września 2017

ROZTRZASKANY POMIDOR

Ludzie często się dziwią, gdy mówię im, że wolę stare edycje płyt pozbawione dodatków doklejanych trochę sztucznie i na siłę przez kolejnych wydawców. Trzeba przecież czymś przyciągnąć uwagę starych fanów, którzy przecież nie kupią drugi raz tej samej płyty, jeśli zawartość muzyczna nie jest wzbogacona o nagrania z domu, z szafy czy też toalety danego artysty. Wygrzebuje się też koncertowe wersje z czasów gdy dinozaury wymyślały rock & rolla lub też dorzuca się czternaście wariantów jednej piosenki. Po co to komu? Nie wiem. I tak przecież nie będziemy do tego wracać. Posłuchamy raz i zapomnimy o tym, bo rzadko kiedy znajdziemy tam coś czemu warto by poświęcić więcej uwagi. Pół biedy jeśli wydawca upchnął to gdzieś na drugim krążku, gorzej gdy dograł to zaraz za podstawową wersją albumu. Wtedy to płyta, która trwała powiedzmy czterdzieści pięć minut, rozrasta nam się do rozmiarów niemal osiemdziesięciu. Nie dość, że trudno przez tak długi czas skupić ludzką uwagę (nie bez przyczyny lekcje trwają czterdzieści pięć minut) to jeszcze wspomniane dogrywki psują całą atmosferę albumu. Dlatego też lubię gdy albumy kończą się w miejscu, w którym zaplanowali to artyści, a nie wydawcy płyty. Z tej też przyczyny wymieniam swoje remastery Yes i The Alan Parsons Project na wysłużone stare edycje bez zbędnych dodatków. Dopiero wtedy można poczuć i docenić zamysł artystyczny twórców. Jaką katorgą było dla mnie przebrnięcie przez album "Tormato" (1978) grupy Yes w jej wzbogaconej odsłonie to wiem tylko ja. Po wysłuchaniu tych siedemdziesięciu dziewięciu minut muzyki, w mojej głowie jedyne co pozostało to chaos, którego w żaden sposób nie dało się uporządkować. Obiecałem sobie kiedyś, że jak tylko nadarzy się odpowiednia okazja, to zakupię ten album w starej edycji, pozbawionej towarzystwa mniej znanych braci i sióstr. Trochę czasu upłynęło nim dane mi było wywiązać się z tej obietnicy. W miniony piątek wybrałem się odwiedzić zaprzyjaźniony sklep płytowy. Jako że dawno mnie tam nie było postanowiłem zajrzeć i sprawdzić cóż przez ten czas nagromadziło się na półkach. Niespieszna lustracja ujawniła kilka interesujących tytułów, w tym starą edycję albumu "Tormato" (1978). Płyta co prawda w stanie wskazującym na intensywne użytkowanie, ale nie na tyle by zniechęcić mnie do zakupu. Mało tego, tuż obok na regale zalotne oczko puszczał mi inny album tejże grupy  - "Fragile" (1971), ale pozostałem nieczuły na te zaloty. Wszak wspomniany album od kilku lat wpisany jest już na listę moich domowników. Wysupłałem więc z portfela kilka złotówek, by w zamian otrzymać przepustkę do szalonego świata grupy Yes. "Tormato" nie jest może najwybitniejszym albumem tej grupy, ale warto go mieć w swojej kolekcji choćby dla nagrania Onward, no i rzecz jasna dla tej wspaniałej okładki. Absolutny kanon, nie tylko w dyskografii grupy Yes, ale w ogóle wśród okładek płytowych. Nic w tym dziwnego, skoro jej wykonanie powierzono ludziom ze studia Hipgnosis, kojarzonego głównie za sprawą okładek dla grupy Pink Floyd. I tym razem studio stanęło na wysokości zadania. Kto by pomyślał, że jeden roztrzaskany pomidor nada tyle wielowymiarowości temu dziełu. Czasem najprostsze środki są tymi najskuteczniejszymi. Szkoda tylko, że muzyka nie do końca nadąża za jakością okładki. Zaryzykuję stwierdzenie, że to jedna z dziwniejszych płyt w dorobku grupy. Niby wychodząca do słuchacza z "łatwiejszą" muzyką (krótsze kompozycje), ale wciąż zbyt skomplikowaną dla zwykłego śmiertelnika. To tak jakby jedną nogą zrobili krok naprzód by drugą skierować w przeciwnym kierunku. Ten rozkrok wygląda może widowiskowo, ale trudno z takiej pozycji zgrabnie wykonać kolejny ruch. Nic dziwnego, że następny album powstał już w mocno zmienionym składzie. Z grupy wypisali się Jon Anderson oraz Rick Wakeman nie widzący chyba przyszłości przed grupą Yes w czasach punk rocka. Takim papierkiem lakmusowym okazał się być chłodniejszy odbiór przez publiczność muzyki zawartej na "Tormato". Jak się okazało przynęta nie okazała się na tyle smaczna by fani dali się na nią złapać. Dlaczego więc kupiłem tę dziwną płytę? Trochę z przekory, trochę z ciekawości, a po części by zmierzyć się z tym albumem kolejny raz. Zakupionej płycie daleko do ideału. Widać, że była intensywnie używana, albo też ktoś nieostrożnie się z nią obchodził. Dostrzec można to zwłaszcza po plastikowym pudełku pełnym zarysowań jak i po płycie, która również nie wolna jest od tego typu skaz. Na szczęście pudełko można wymienić, a w dobie maszyn czyszczących, przywrócenie dawnego blasku płycie to już tylko kwestia czasu i pieniędzy. Być może po tym liftingu i muzyka jakoś lepiej zagra mi w uszach. Pożyjemy, zobaczymy.

Jakub Karczyński
 

02 września 2017

NFD - WAKING THE DEAD (2014)

Gdy już wydawało się, że nowy album Fields Of The Nephilim jest już tylko kwestią najbliższych miesięcy (singiel Prophecy), niespodziewanie zapanowała tak długa i grobowa cisza, że zdążyłem już niemal zapomnieć o tym utworze. Szybkie tempo pracy nigdy nie było mocną stroną Carla McCoya, w przeciwieństwie do formacji NFD, która wciąż stara się podtrzymywać ogień tego typu grania. W 2014 roku wydali swój trzeci album zatytułowany "Waking The Dead". I choć od poprzednika dzieli go także niemały dystans (osiem lat), to w międzyczasie zdążyli wydać dwa mini albumy, które w jakimś stopniu zrekompensowały to oczekiwanie. Zwłaszcza "Deeper Visions" (2008) mógł się podobać, bo na "Reformations" (2013) wiało już nieco przeciętniactwem i nudą. Sytuacji nie ratował nawet cover Pink Floyd [One Slip z albumu "A Momentary Lapse Of Reason" (1987) ], któremu daleko było do uroku oryginału. Niemniej mini albumy rządzą się innymi prawami i to co nie przeszłoby na pełnoprawnym wydawnictwie, tam uchodzi płazem. 

Sięgając po "Waking The Dead", gdzieś z tyłu głowy pojawiła się obawa o poziom artystyczny tego wydawnictwa. Tak jak wspomniałem, wydane rok wcześniej "Reformation" nie napawało zbytnim optymizmem, ale wierzyłem, że na pełnoprawnym albumie zespół na tyle się zmobilizuje, że zatrze to niekorzystne wrażenie. Po pierwszym odsłuchu minę miałem jednak nietęgą bowiem absolutnie żaden utwór nie miał w sobie takiej siły by przykuć moją uwagę. Wszystkie nagrania przeleciały jak przez sito. Nie ostało się absolutnie nic. Czasem tak jednak bywa, więc nie ma co od razu się zniechęcać. Gorzej gdy nastawiamy płytę piąty raz, a efektów wciąż brak. Wtedy już pomału dociera do człowieka, że chyba już z tej tubki nic więcej nie da się wycisnąć. Jaka więc jest ta płyta? Do bólu przeciętna. Pozbawiona ciekawych i zapamiętywalnych melodii. Do tego jeszcze tak poprawna, że aż nudna. Postawiony przed plutonem egzekucyjnym może i byłbym w stanie wskazać kilka jaśniejszych elementów (utwory: Waking The Dead, Got Left Behind, Let You Fall), ale jaki jest sens rzucania koła ratunkowego nieboszczykom. Pożytek z tego żaden. To co tu daje minimalne oznaki życia, na "Dead Pool Rising" (2006) poszłoby na dno szybciej niż Titanic. Album rozpoczyna się dość odważnie bo od kompozycji tytułowej, trwającej niemal jedenaście minut. To raczej nietypowy zabieg. Takie utwory umieszcza się zazwyczaj na końcu płyty jako tak zwany cios ostateczny, który jest taką kropką nad i. Niestety siła tego ciosu nie jest w stanie zwalić nikogo z nóg, no chyba, że bierzemy przeciwnika na przetrzymanie i liczymy na to, że powali go sam czas trwania utworu. Trudno pisać mi o atutach tego albumu, bo właściwie trudno tu o takowe. Wszystko jest tak potwornie nudne, że aż sam się sobie dziwię, że dałem radę tyle razy posłuchać tego albumu. Brak tu nawet jednej kompozycji, za którą warto byłoby pójść w ogień.  Ba, sam chętnie dolałbym oliwy do ognia, byleby nie musieć dłużej katować swych uszu tą muzyką. Przykro mi to pisać, zwłaszcza w stosunku do zespołu, który darzy się pewnym poważaniem. Niestety statek z napisem NFD wpłynął na sporą mieliznę, z której chyba nie za bardzo wie jak się wydostać. Mam nadzieję, że szybko znajdą jakiś sposób, bo w przeciwnym razie jedynym miejscem gdzie dopłyną, będzie kraina wiecznego zapomnienia. Gdyby choć rzucili słuchaczowi kilka kół ratunkowych w postaci dobrych kompozycji, ten nie musiałby chwytać się przysłowiowej brzytwy by jakoś dobrnąć do końca tego albumu. A tak skazany jest albo na długą, nużącą walkę albo na szybkie utonięcie w odmętach morskiej toni.

Opity nadmiarem wody, wciąż nie mogę złapać powietrza i uwierzyć w to, że NFD obrało tak nieciekawy kurs. O takich płytach niespecjalnie chce się pisać, jeszcze mniej chce się czytać, a najlepiej w ogóle wymazałoby się je z pamięci. Zakończę już więc niniejszą recenzję, opuszczając litościwie na ten materiał kurtynę milczenia. Czasem milczenie bywa złotem, o czym przekonuje nas jak widać nie tylko to wyświechtane powiedzenie.

Jakub Karczyński