22 czerwca 2023

# a to słabe: KILLING JOKE - OUTSIDE THE GATE (1988)


Do "Outside The Gate" (1988) przylgnęła łatka najgorszego albumu jaki stworzył Killing Joke. Czy słusznie? Na to pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć bowiem ile osób tyle opinii, ale my postaramy się nieco do niej zbliżyć. Przeanalizujemy w związku z tym nie tylko zawartość płyty, ale i rzucimy nieco więcej światła na to co działo się za kulisami, a nie działo się tam najlepiej. Zacznijmy od tego, że wedle słów perkusisty Paula Fergusona, "Outside The Gate" miał być w pierwotnym zamyśle solową płytą Jaza Colemana więc być może to stąd wzięła się jej odmienność względem reszty dorobku Killing Joke. Niestety na skutek wzrostu kosztów jej nagrania, wytwórnia nalegała by muzycy wydali ją pod zespołowym szyldem. Droga do celu nie była jednak usłana różami. Już na początku sesji, wyrzucono Paula Fergusona, który rzekomo nie był w stanie podołać nagraniu skomplikowanych partii swego instrumentu. Przeczą temu słowa basisty Paula Ravena, który twierdził, że Ferguson dobrze wykonuje swoją pracę, a jeśli jakieś partie wymagałyby poprawy to siedziałby przy nich tak długo, aż brzmiałyby tak jak należy. Co ciekawe, Raven po nagraniu swych ścieżek gitary basowej poprosił o wycofanie jego nazwiska z tak zwanej listy płac, na skutek nieporozumień artystycznych. Na placu boju pozostali więc tylko Jaz Coleman oraz Geordie Walker. Wraz z pozyskanymi na szybko muzykami ukończyli album i zaprezentowali go światu. Zadebiutował on na liście na pozycji numer 92, a recenzje, co tu dużo mówić, nie należały do najprzyjemniejszych. Nawet po tylu latach od jego wydania, wciąż trudno znaleźć kogoś w przestrzeni medialnej, kto ciepło wypowiadałby się o tym wydawnictwie. Czy faktycznie jest, aż tak źle?

Jeśli ktoś po nagraniu "Brighter Than A Thousand Suns" (1986) oczekiwał, że zespół na swym kolejnym albumie dorzuci drwa do pieca, to mógł faktycznie poczuć spore rozczarowanie. Mało tego, zwiększenie roli syntezatorów z pewnością przyprawiło niejednego fana o zawał serca choć przecież pod koniec lat osiemdziesiątych posiłkowali się nimi także Queen czy choćby Iron Maiden. W uszach "prawdziwego fana rocka" czy metalu, syntezator był synonimem zdrady. Rozmiękczał to co w założeniu miało być twarde i surowe. Kojarzył się z nurtem disco, którym pogardzały oba te środowiska. A przecież to one niejednokrotnie nadawały charakter danej kompozycji, które dziś uznajemy za kultowe. Wszystko zależy bowiem od tego w jaki sposób go wykorzystamy. Swoją drogą ciekawi mnie ilu fanów po wydaniu tej płyty postawiło na grupie krzyżyk. Uczyniła tak wytwórnia Virgin, która niezadowolona z wyników sprzedaży albumu, porzuciła zespół dwa miesiące póżniej. Choć płytę promowały dwa całkiem niezłe single (America oraz My Love Of This Land) to nie były już w stanie zmienić wyniku tej rozgrywki. "Outside The Gate" przepadło tak na listach sprzedaży jak i w uszach fanów. Osobiście uważam, że nie taki diabeł straszny jak go malują. To za co uwielbiam ten zespół, to odwaga do podejmowania ryzyka i zmian w swej muzyce. Dzięki temu albumy nie są kopią swych poprzedników. To tak jak z kobietą, która dba o to by dwa razy nie pokazać się w tej samej kreacji. Myślę, że to słuszna droga i nie oni pierwsi nią podążyli by uniknąć zaszufladkowania.

Pierwsze dzięki syntezatorów w otwierającej album kompozycji America brzmią może nieco tandetnie, ale sam utwór jest naprawdę dobry i dość szybko zapada w pamięć. Nie dziwię się, że to właśnie on został wyznaczony do roli singla. Słuchając go odnoszę takie wrażenie jakby Killing Joke celowali nim wprost w telewizory nastawione na kanał emitujący MTV. Powstał nawet całkiem ciekawy teledysk, ale trudno mi powiedzieć czy MTV go kiedykolwiek wyemitowała. Co ciekawe, pod tym obrazem znalazłem sporo bardzo pozytywnych opinii tak o samej piosence jak i w ogóle o płycie "Outside The Gate". Hmm, widać było potrzeba trochę czasu by się ludzie oswoili z tymi dźwiękami. Mnie długo nie musieli namawiać bowiem uważam, że to jedna z tych płyt, które warto posłuchać i docenić. Jeśli zamknięmy się w kokonie ortodoksyjności, z pewnością pozbawimy się wielu pięknych dżwięków jak choćby tych zawartych w My Love Of This Land. W mojej ocenie to najlepsza rzecz na tym albumie, której nie można absolutnie przegapić. Atmosfera tęsknoty i melancholii jaka z niej bije jest nie do opisania. Jeśli takie nagrania trafiają na słabe płyty, to daj boże by tworzono takich albumów jak najwięcej. A cóż można złego napisać o Stay One Jump Ahead, skoro to rasowy Killing Joke, który śmiało mógłby znaleźć się na płycie "Night Time" (1985). Ciekawostką jest fragment, w któym to Jaz rapuje, ale uspokajam już ortodoksyjnych fanów, że mogą spać spokojnie bo zabieg ten wypada całkiem przekonująco i nie kłóci się charakterem kompozycji. Nieco gorzej prezentuje się Unto The Ends Of The Earth, które choć dobre, nie rzuca słuchacza na kolana. Słuchając go mam wrażenie, że czegoś w nim brakuje. Tak jakby ktoś zapomniał dodać przypraw dla polepszenia smaku przez co potencjał tej kompozycji jest nie do końca wykorzystany. Mimo tych mankamentów lubię to nagranie bowiem ma w sobie jakiś taki intrygujący pierwiastek, który sprawia, że słuchając go nie wpatruje się nerwowo w sekundnik zegarka. The Calling z kolei wywołuje we mnie jakiś taki wewnętrzny niepokój niczym wyczekiwanie na swoją kolej w gabinecie dentysty. Uczucie niezbyt komfortowe, ale gdy już przychodzi co do czego, okazuje się, że strach miał tylko wielkie oczy. Sama kompozycja sprawia wrażenie jakby była posklejana z kilku innych utworów, przez co trudno nadać jej w głowie jednolitą strukturę. Dużo bardziej podoba mi się kolejne nagranie bowiem Obsession nie dość, że posiada fajną motorykę, to jeszcze głos Colemana płynnie przechodzi od melodii do swych bardziej zadziornych partii. Brzmi to naprawdę świetnie i stanowi właściwie za największy atut tej kompozycji. Tiahuanaco posiada z kolei bardo sugestywny i obrazowy tekst. Jest to opowieść o wyprawie w Andy, do ośrodka kultury andyjskiej, która jeśli wierzyć słowom jakie wyśpiewuje Jaz jest zapisem autentycznej podróży.  Czy tak faktycznie było, wie to tylko on sam. Nam nie pozostaje nic innego jak zanurzyć się w tych dźwiękach i posłuchać opowieści o odnalezieniu boga, w zapłakanych oczach żebrzącego dziecka. To naprawdę mocny punkt w tym zestawie jednak to nie ono zamyka program płyty. Podróż dobiega końca przy dźwiękach nagrania tytułowego, w którym nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie. Sama struktura i brzmienie utworu nawiązuje nieco do rocka progresywnego przy czym zespół umiejętnie omija koleiny tego nurtu, dzięki czemu udaje się wyjść z tego starcia zwycięsko. Ten mariaż choć na papierze wygląda dość niepokojąco, o dziwo wypada nad wyraz dobrze. Znów mamy trochę pomieszania z poplątaniem, ale zespół stara się trzymać tę bestię w ryzach. Nie wiem tylko po co stworzono tą sztuczną, fortepianową kodę, która nijak ma się do linii melodycznej tego utworu. Być może to pozostałość po jakimś utworze, którego żal było się grupie pozbywać. Lepiej jednak byłoby umieścić ją na jakimś singlu bo tu po prostu do niczego nie pasuje.

Na koniec ciekawostka. Autorem okładki do "Outside The Gate" jest Andrzej Klimowski, artysta o polskich korzniach, ale urodzony już w Londynie jako potomek polskich emigrantów. Polecam zapoznać się z jego pracami bo są naprawdę niesamowite. Ciekawi mnie jak doszło do jego współpracy z grupą Killing Joke. Jeśli macie na ten temat jakieś informacje, zostawcie ślad w komentarzach.

"Outside The Gate" jawi się jako album będący logicznym rozwinięciem swego poprzednika jednak droga jaką obrano nijak nie zgadzała się z oczekiwaniami fanów jak i krytyków. Wielu zapewne pomyślało, że zespół dał się oczarować komercji i wyrzekł się swej pierwotnej natury. Przyszłość pokazała, że była to opinia zupełnie niesłuszna, a grupa powracała do nas w kolejnych latach w swych drapieżniejszych odsłonach. Ciekawi mnie jednak co by było gdyby "Outside The Gate" odniosła sukces. Czy zespół stworzyłby tak bezkompromisową płytę jak "Extremities, Dirt & Various Repressed Emotions" (1990) czy może popłynąłby na tej komercyjnej fali. Pytanie pozostaje otwarte lecz odpowiedź spoczywa gdzieś w krainie spekulacji, do której nikt z nas nie ma dostępu.


Jakub Karczyński

15 czerwca 2023

SKARBY Z ODLEGŁYCH MÓRZ


Marzenia są po to by je spełniać. Ten truizm słyszał w swym życiu pewnie każdy z nas setki razy. I choć to banal to trudno się z nim nie zgodzić. Mnie udało się w ostatnich dniach, jedno z takich małych marzeń zrealizować. Od pewnego czasu miałem na oku album Clan Of Xymox, zrealizowany w ramach sesji dla legendy brytyjskich mediów jaką był niewątpliwie John Peel. Ten niepozorny album, na który to składa się zaledwie sześć kompozycji, został zrealizowany w 1985 roku lecz na jego wydanie w formacie CD musieliśmy poczekać do 2001 roku. Materiał ten jest o tyle cenny, że nagrany został przez legendarny skład, w osobach: Ronny Moorings, Anke Wolbert oraz Pieter Nooten. To właśnie oni stworzyli fundament brzmienia, które sprawiło, że ten holenderski zespół wypłynął na szerokie wody. Gdy słucham sobie dziś głosu Anki Wolbert to, aż żal serce ściska, że ich drogi rozeszły się tak szybko. Ponoć miały na to wpływ sprawy ambicjonalne. Gdy zespół zaczynał odnosić sukcesy, wytwórnia zasugerowała by na kolejnej płycie zwiększyć liczbę utworów z głosem Anki do połowy zawartośći albumu, dając tym samym do zrozumienia Ronny'emu, że ma usunąć się nieco w cień. Chyba nie trzeba zbytniej przenikliwości umysłu by domyślić się jaki był tego efekt. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do recenzji singla "Phoenix Of My Heart" https://czarne-slonca.blogspot.com/2022/06/single-xymox-phoenix-of-my-heart-1991.html. Wróćmy jednak do sesji radiowych dla BBC. Poza klasycznym składem warto też odnotować udział dodatkowych muzyków jakimi byli Frank Weyzig (klawisze/gitara) oraz Peter Haartsen (gitara/efekty specjalne/taśmy). Nie wiem czy to za ich sprawą czy też może trzon zespołu był w życiowej formie, ale udało im się stworzyć fantastyczne nagrania, które w mojej ocenie brzmią niekiedy lepiej niż oryginały. Warto więc mieć je w swych zbiorach choć musicie liczyć się z tym, że tanio nie będzie. Ceny oscylują w granicach 50 euro (płyta plus koszt wysyłki) więc musimy być gotowi na wydatek rzędu 230 złotych. W dobie zawrotnych cen płyt winylowych można to uznać za niewielki koszt, więc wszystko zależy od zasobności naszego portfela. Czy warto inwestować w ten album? Jak najbardziej, zwłaszcza, że ten oryginalny skład, nie pozostawił po sobie zbyt wielu płyt. W ramach tego wydawnictwa możemy posłuchać więc wybranych nagrań z płyt "Subsequent Plaesures" (1984) - Muscoviet Mosquito, "Clan Of Xymox" (1986) - Stranger, Seventh Time oraz "Medusa" (1986) - After Call, Agonised By Love oraz Mesmerised, które to na pełnoprawnym albumie przybrało nazwę Medusa. Sesje dla BBC to niepowtarzalna okazja do sprawdzenia tego jak brzmiał Clan Of Xymox, gdy płynęli pod pełnymi żaglami. Zanurzcie się więc w oceanie czasu, przygaście światło i przeżyjcie ich dni wielkiej chwały.  

 

Jakub Karczyński

12 czerwca 2023

ECSTASY


Ile znacie zespołów, których nazwa zaczyna się na od litery x? Ja kojarzę tylko dwa. Pierwszym z nich jest niemiecka grupa X-mal Deutschland, która to chyba jeszcze nie pojawiła się na łamach "Czarnych słońc", za co serdecznie przepraszam bo jej dorobek ze wszech miar wart jest tego by Wam go zaprezentować. Gdyby nie ten zespół, kto wie czy powstałby nasz rodzimy Closterkeller, który to był pod jego silnym wpływem. Najlepszym dowodem jest artystyczne imię Anji zapisywane tak na cześć Anji Huwe, która to w zespole pełniła rolę wokalistki. Drugą grupą, którą to odkryłem stosunkowo niedawno jest zespół XTC (czyt. ecstasy). Ten niesamowicie utalnentowany zespół, znalazł się w strefie mojego zainteresowania za sprawą wywiadu, którego w 2021 roku udzielił mi Andy Clegg. Wśród swoich inspiracji z lat osiemdziesiątych poza takimi grupami jak Buzzcocks, The Chills czy The Stranglers, wskazał także i XTC. Musiało upłynąć nieco wody w Warcie, zanim zagłębiłem się w ich dorobek. Rozpocząłem od płyt "Black Sea" (1980) oraz "Mummer" (1983), o których to w przestrzeni internetowej pisano nad wyraz ciepło. Przy okazji liznąłem co nieco historii zespołu, aby przygotować grunt pod muzykę. Miałem więc świadomość tego, że zaczynali oni od muzyki nowofalowej by po pewnym czasie podryfować w kierunku wysublimowanego popu. Nie wiedziałem tylko gdzie przebiega ta granica między obiema tymi krainami. Postanowiłem jednak zaryzykować i rozpocząć od płyt z początku lat osiemdziesiątych. Skłamałbym gdybym napisał, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie, musiałem nieco oswoić się z tymi dźwiękami, które przy pierwszym kontakcie wydały mi się nieco zbyt popowe. Nie ma w tym wszak nic złego bowiem dobry pop też trzeba umieć zrobić, a to wielka sztuka. Na wspomnianych albumach nie brakowało wysmakowanego popu, ale szorstkich, falowych brzmień próżno było już tam szukać. Przestawiłem więc zwrotnicę w głowie i wjechałem na te tory, które z każdym kolejnym kilometrem oswajały mnie z tą dźwiękową krainą. Ta płytowa forpoczta utorowała mi drogę do ich kolejnych albumów jakimi były "The Big Express" (1984) oraz ostatni w ich dorobku album zatytułowany "Wasp Star (Apple Venus Volume 2) (2000). Teraz ustawiam swą optykę na początek ich działalności by posłuchać jak brzmieli, gdy w głowach szumiał im falowy wiatr. Coś czuję, że tym sposobem zgromadzę także i pozostałe płyty z ich dyskografii bowiem jak wszyscy wiemy, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Podstawiam więc już swój talerz, licząc po cichu na kulinarną ekstazę.


Jakub Karczyński