29 grudnia 2022

BUZZCOCKS - SONICS IN THE SOUL (2022)


Buzzcocks to niewątpliwie jeden z najważniejszych zespołów brytyjskiego punk rocka. Wymieniany jednym tchem obok takich sław jak Sex Pistols czy The Clash, wciąż nie składa broni. Wydali bowiem w tym roku swój dziesiąty album zatytułowany "Sonics In The Soul" (2022). Ktoś niezorientowany może podrapać się w głowę i zapytać jakim cudem tego dokonano skoro Pete Shelley zmarł przed czteroma laty. Ten fakt mógł w istotnym stopniu zaważyć na dalszej karierze grupy, jednak pozostali członkowie postanowili nie składać nazwy Buzzcocks do trumny. Takie działanie można postrzegać dwojako. Dla jednych będzie to jawne szarganie świętości i odcinanie kuponów od dawnej sławy, inni z kolei uznają pełnie praw jakimi obecnie włada Steve Diggle (w Buzzcocks od 1976 roku) do kontynuowania działalności. O tym czy krok ten był potrzebny czy też nie i tak ostatecznie zadecydują fani, którzy wydadzą osąd po zapoznaniu się z zawartością "Sonics in The Soul". Czytając niedawno dwie skrajnie różne recenzje, nie mam wątpliwości, że płyta ta nie będzie miała łatwego życia. Czy faktycznie zasługuje na tęgie lanie? Na to pytanie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Zagorzali fani grupy z pewnością przytakną, reszta jeśli w ogóle zainteresuje się tą płytą być może doceni zmysł kompozytorski jak i całkiem niezłe melodie.

Panowie zaczynają z grubej rury i jak to się mówi nie biorą jeńców, strzelając co rusz wprost w nasze serca. Amunicji wystarcza na całą płytę, która jak przyształo na standardy punk rocka jest dość zwarta i zamyka się w niecałych czterdziestu minutach. Niech sobie ludzie mówią co chcą, ale jak dla mnie "Sonics In The Soul" daje radę. Jest wyjątkowo witalna, choć przecież nie nagrali jej żadni nastolatkowie. Co więcej, tej płyty się po prostu dobrze słucha. To taka kwintesencja rock & rolla nie roszczącego sobie praw do niczego z wyjątkiem dobrej zabawy. Jeśli zespół z takim stażem i po takich przejściach wciąż potrafi nagrać taką płytę, to chyba podważanie sensu jego istnienia mija się z celem. Posłuchajcie zresztą sami choćby takich utworów jak Senses Out Of Control, Manchester Rain czy You've Changed Everything Now i powiedzcie, że to nic nie warte popłuczyny. Mnie takie słowa nie przechodzą przez gardło bowiem od kilkunastu dni katuję ten album na okrągło i wciąż nie mam go dość. Dawno nie czerpałem z muzyki tyle radości, lekkości i energii co z najnowszego albumu Buzzcocks. Wchodzi jak nóż w masło więc stojąc w opozycji do wszystkich malkontentów zadedykuję im parafrazę pewnego tytułu. "Never Mind The Bollocks, Here's Buzzcocks". Swoją drogą byłaby to ciekawa sytuacja, gdyby w taki właśnie sposób zespół zatytułował swój kolejny album, odgryzając się tym samym swym antagonistom, odmawiającym im prawa do dalszej działalności. Właśnie tak, dość tych bzdur, posłuchajmy lepiej  nowych nagrań od Buzzcocks. Tym albumem grupa udowodniła, że dni tej szacownej kapeli wcale nie są jeszcze policzone. Jeżeli w przyszłości mają zamiar nagrywać takie płyty to mają moje błogosławieństwo. Gdybym miał typować najlepsze albumy tego roku, to z pewnością znalazłoby się tam miejsce i dla "Sonics In The Soul". Oby jak najwięcej tak witalnych i rześkich płyt wychodzących spod palców weteranów punk rocka w nadchodzących latach.

Nowa płyta Buzzcocks okazała się dla mnie jednym z największych tegorocznych zaskoczeń. Zakupiłem ją właściwie w ciemno, znając zaledwie jakieś strzępki nagrań. Nie miałem w związku z tym żadnych wielkich oczekiwań, ale coś nie pozwalało mi przejść obok tej płyty obojętnie. Miałem nosa, bo po jej odpaleniu w moim sercu eksplodował prawdziwie rock & rollowy granat. Tak trzymać panowie, tak trzymać.

 

Jakub Karczyński 

09 grudnia 2022

BLACK FRIDAY


Nie należę do osób, które podniecają się na myśl o promocjach stąd też coroczny black friday, który gdzieniegdzie ewoluował już w black week, nie przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Zamiast polować na promocje, wolałem pojechać sobie do stacjonarnego sklepu i poszperać w płytach CD i winylach. Co prawda w srebrzystych dyskach niczego ciekawego nie znalazłem, ale za to w winylach skarbów co niemiara. Zacznijmy od tego, że już sama zakładka cold wave/post punk miło połechtała mój muzyczny gust więc czym prędzej dałem nura w analogi. Gdybym miał nieograniczony budżet to z pewnością wyszedłbym ze sklepu obładowany płytami bo żał było zostawiać tam takie smaczki jak 1984 "Radioniebieskie oczy Heleny" (1991),  Tuxedomoon "Ship Of Fools" (1986), Julian Cope "World Shut Your Mouth" (1984) czy choćby New Order "Brotherhood" (1986). Zdecydowałem się jednak przygarnąć pod swój dach dwa inne tytuły. Pierwszy album to rzecz unikatowa biorąc pod uwagę fakt, że płyta ta nigdy nie została wznowiona na kompakcie przez co jej cena oscyluje w okolicach 70 euro. Reds bo o nich mowa, wydali swój debiutancki album zatytułowany "Changing Colours" w 1991 roku. Zespół stworzyli: Rafał Olbrychski, Roberta Ochnio (Tubylcy Betonu) oraz Piotr Kokosiński, który był realizatorem technicznym grup 1984 i Blitzkrieg. Do zespołu dołączył następnie Mariusz Majewski znany choćby z zespołu Kult. W takim oto składzie został zarejestrowany ich debiutancki album. Choć muzycy jako źródła swych inspiracji wskazywali na takie grupy jak The Cure, The Smiths czy U2, to jak na moje ucho, nie korzystali oni zbyt nachalnie z dorobku tych utytułowanych zespołów. Gdzieniegdzie słychać pewne wpływy U2, ale nie ma tu mowy o kopiowaniu ich stylu. Reds poruszają się po obszarach zarezerwowanych dla rockowej alternatywy choć ich muzyka określana jest też terminem "nowa fala". Osobiście skłaniałbym się bardziej za etykietą rock alternatywny z elemantami nowej fali. Mniejsza zresztą o etykietki wszak ostatecznie i tak liczy się muzyka, a ta jest nad wyraz dobra. Może nie rzuca na kolana, nie wwierca się w głowę, ale ma w sobie to coś sprawia, że chce się do niej wracać. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł reedycji tego albumu bowiem chcąc go posłuchać z fizycznego nośnika, skazani jesteśmy na wysłużego winyla wyszperanego gdzieś z drugiej ręki. Skoro wznowiono debiut Rendez Vous oraz Variete, udało się też przywrócić do żywych Jezabel Jazz i Blitzkrieg, to co stoi na przeszkodzie by wydać Reds? Z pewnością nie tylko ja czekam na taki ruch wydawniczy. Czy się doczekamy? Czas pokaże.

Drugi winyl, który wrócił ze mną tego dnia do domu, to album "Homosapien" (1981), za który to odpowiada Pete Shelley. Ten zmarły w 2018 roku wokalista grupy Buzzcocks na swym solowym poletku mógł niejednego zszokować swymi ciągotami do muzyki elektronicznej. Zaskoczeniem mógł być zwłaszcza album "Homosapien", który bez skrępowania uderzał w new romantic, a Pete spoglądał na nas z okładki, ubrany w biały garnitur. Bardziej przypominał tu Bryana Ferry niż punkowego buntownika. Chyba nie takiego anturażu spodziewalibyśmy się po wokaliście Buzzcocks. Takie to były jednak czasy i nie czynię z tego zarzutu bowiem nigdy nie podchodziłem zbyt ortodoksyjnie do muzyki. Uważam, że artysta ma prawo pójść w takim kierunku w jakim uzna za stosowne. To jego wybór. Nam może się to podobać lub nie. Płyta "Homosapien" z pewnością warta jest uwagi, nie tylko jako zapis tamtych czasów, ale także przez wzgląd na to jakże odmienne oblicze Pete'a. Polecam posłuchać bo przecież zawsze istnieje choć cień szansy, że być może między wami jednak zaiskrzy. I tego Wam serdecznie życzę.


Jakub Karczyński