30 kwietnia 2014

THE BLUE HOUR

Co mają wspólnego Kate Moss, Brian Hodges i dom mody Guerlain? Te trzy elementy łączy nazwa – The Blue Hour, która dla każdego z nich jest czymś zgoła odmiennym. Dla pani Kate pod tą nazwą kryją się ulubione perfumy, dla Briana to jego projekt muzyczny, a dla domu mody Guerlain to jeden z setek produktów, który można sprzedać bogatej klienteli. 


Jako, że nie niniejszy blog nie zajmuje się perfumami, ani też promowaniem domów mody, pozostaje nam przyjrzeć się Brianowi, będącemu niegdyś członkiem gotyckiego zespołu Black Atmosphere. Swoje nowe pomysły postanowił zrealizować pod tajemniczym szyldem The Blue Hour.


Zanim jednak oddamy się muzycznym rozważaniom, warto wyjaśnić co oznacza nazwa tego projektu. Otóż, błękitna godzina ( l’heure bleue) to sformułowanie, którym posługują się Francuzi na określenie pory dnia, gdy na niebie nie ma już słońca, a jeszcze nie widać gwiazd. Wtedy to następuje coś, co sprawia, że świat przybiera kolor niebieski. Wszystko to za sprawą naszych oczu, w siatkówce, których znajdują się pręciki i czopki. Te pierwsze są bardziej wrażliwe na światło, lecz nie rozróżniają barw poza niebieską i zieloną. Czopki zaś różnicują barwy i umożliwiają ostrzejsze widzenie, ale przestają pracować gdy jest za mało światła. Dlatego gdy nastaje zmrok, nasze oczy tracą możliwość postrzegania pełnej palety barw, ograniczając się do tych dwóch wspomnianych wcześniej kolorów.

Foto: Griego

Chcąc się przyjrzeć początkom darkfolkowego projektu The Blue Hour musimy cofnąć się do roku 1993. Wtedy to pomysły zebrane w głowie Hodgesa przybrały kształt Niebieskiej godziny. Jednakże nim na rynek trafił debiutancki album, trzeba było jeszcze odczekać osiem długich lat. Wprawdzie wydano trzy kasety, jednak ich zasięg oddziaływania miał charakter lokalny i należy przypuszczać, że zdobycie ich graniczy dziś z cudem. Dobrze jednak, że muzyka tworzona przez The Blue Hour wpadła w ucho Tony’emu Wakefordowi z Sol Invictus, który dwa razy zamieścił nagrania Hodgesa na składankach firmowanych przez jego wytwórnię Turse. Na szczęście na The Blue Hour poznała się polska wytwórnia Perun, która w 2001 roku wydała „Evensong” będący debiutem „grupy”, a trzy lata później także drugi album „The Windless Path (2004). Warto wspomnieć, że przy nagrywaniu debiutu Hodges skorzystał z umiejętności swego kolegi Christopha Gladisa z grupy Black Atmosphere, który zagrał na dwunastostrunowej gitarze akustycznej, gitarze elektrycznej oraz zajął się programowaniem. Z kolei udział Toma Mollero ograniczył się do odegrania partii perkusyjnych w trzech utworach.

Foto: Ole

Muzyka The Blue Hour to nawiązanie do dark folku spod znaku Current 93 czy też wspomnianego Sol Invictus. Nie dziwi więc wykorzystanie na „Evensong” kompozycji tych ostatnich będącej czymś w rodzaju hołdu i podziękowań dla Tony’ego Wakeforda, który był nie tylko propagatorem dokonań Hodgesa, ale również źródłem inspiracji twórczej.

Muzyka tworzona pod szyldem The Blue Hour to delikatne i melancholijne dźwięki wykreowane przy pomocy gitary akustycznej, głosu i ambientowych plam dźwięku. Próżno tu szukać zadziorności. To raczej idealny podkład do jesiennej aury, którą przychodzi nam kontemplować z filiżanką dobrej herbaty. Prostota bijąca z tej muzyki jest jej niezaprzeczalnym atutem, dzięki któremu słuchacz ma wrażenie obcowania z naturą zaklętą w dźwięki. Zresztą sam Hodges twierdzi, że siła drzemie w prostocie: „Rzeczy proste są piękne. Nie cierpię przeładowanych, rockowych produkcji, z tych ich migającymi światłami i fantazyjnymi ciuszkami muzyków.” Postrzega on swoją twórczość i siebie samego w dość osobliwy sposób. „Wolę raczej myśleć o sobie jako o kontynuatorze tradycji bardów niż jak o członku zespołu rockowego. Tradycja ballady została zachowana w społeczności europejskiej jako część naturalnego, kulturowego dziedzictwa. Tymczasem popkultura, przeciwnie, jest czymś sztucznym i dlatego musi być „sprzedawana” konsumentom”. 
 
The Blue Hour to twór z założenia niekomercyjny. Już sam charakter tego jednoosobowego projektu mówi wiele o jego twórcy, który dobierając sobie współpracowników realizuje tak właściwie własną wizję. Jak wyjaśnia jest to dla niego bardzo naturalne podejście. „Lubię tworzyć samotnie, a potem prezentować efekty mej pracy innym. Dla mnie człowiek z gitarą jest jak pisarz lub filozof z piórem i kartką papieru lub jak malarz z paletą barw. Ten układ odzwierciedla najbardziej naturalny początek twórczego procesu. Odnosi się do aktu samorealizacji artysty, jest manifestacją jego indywidualności, bez wchodzenia w jakiekolwiek relacje z otoczeniem, bez poddawania się presji oczekiwań innych. To czysty proces”. I taka też jest ta muzyka, pełna szczerości, naturalności i subtelności, które odkrywamy z każdym kolejnym przesłuchaniem.
                                                                  
Jakub Karczyński


PS W tekście wykorzystano cytaty Briana Hodgesa z wywiadu dla fanzinu „Cold” nr 2. 

PPS Niniejszy artykuł pierwotnie ukazał się drukiem w fanzinie "Radiomagnetoff/on", który to miałem przyjemność redagować przed laty. 



Dyskografia:

- The Windless Path
   Perun 2004

- Evensong
   Perun 2001

16 kwietnia 2014

STARSI PANOWIE


Tindersticks to zespół, który łatwo zignorować i zaklasyfikować do kategorii "nudziarstwa starszych panów". Sam niejednokrotnie musiałem się pilnować, aby zbyt szybko nie odpuścić słuchania pewnych płyt. Ich jednorodność stylistyczna sprawia, że cierpliwość słuchacza wystawiona jest niekiedy na ciężką próbę. A jednak jest w tej muzyce coś, co sprawia, że nazwa Tindersticks, przyciąga do siebie niczym magnes. Może to elegancko staroświecki głos Stuarta Staplesa, a może kompozycje pełne szlachetnej melancholii, sprawiające, że czas jakby zwalnia swój bieg. I choć ich muzyka idealnie wpasowuje się w jesienne klimaty, ja postanowiłem zagłębić się w nią wiosną. Przekora? Nie, nic z tych rzeczy. To raczej chęć zapoznania się z płytą, która spoczywa na moim stosie albumów do przesłuchania, od dobrych kilku tygodni. Drugi album Tindersticks, bo o nim mowa, znalazłem wśród płyt oddanych w komis przez klientów. Być może komuś nie odpowiadała ta muzyka, a może powody były zupełnie inne. Nie wnikam, bo historie płyt bywają rozmaite, jak historie ludzkiego życia. Niechciane skarby prędzej czy później, znajdą swój nowy dom, ciesząc muzyką uszy nowego właściciela. Wprawione w ruch, znów wesoło wirują w odtwarzaczach, rozsiewając wokół nastrój radości lub jak w tym przypadku aurę jesiennej melancholii. W obawie, aby muzyka rozbrzmiewająca w mieszkaniu, nie zburzyła wiosennej aury, nastawiam ją sobie wieczorami albo wczesnym rankiem. Muszę przyznać, że sprawdza się ona znakomicie w obu wariantach. Rano pozwala spokojnie wejść w nowy dzień, wieczorem z kolei wycisza i układa nas do snu. Zachęcam do zapoznania się z twórczością tej bądź co bądź, kultowej już formacji. Ich talent ceniony jest zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich. U nas wciąż pozostają zjawiskiem raczej nieznanym szerszej publiczności. Nic dziwnego, skoro nawet nasza Wikipedia poświęca im jedno, krótkie zdanie.

Jakub Karczyński

14 kwietnia 2014

ANALOGOWI PURYŚCI


Będąc wczoraj w Empiku zajrzałem do działu z prasą muzyczną. Wystarczył rzut oka, aby stwierdzić, że rodzime tytuły giną w zalewie prasy brytyjskiej. Z jednej strony nie powinno mnie to dziwić, bowiem czytelnicy przenieśli się teraz do Internetu, a po gazety sięgają już chyba takie niedobitki jak ja. Z drugiej strony, chyba są jeszcze ludzie, którzy lubią przewertować sobie prasę w pociągu, autobusie lub w domu przy kawie, skoro wciąż istnieją takie periodyki jak Teraz rock, Lizard czy Laif. Ten pierwszy razi mnie już jednak swoją schematycznością, drugi każe zbyt długo na siebie czekać (trzymiesięczny cykl wydawniczy), z kolei ten ostatni pachnie trochę hipsterstwem. Ale i tak sięgając wczoraj po Laifa, przeżyłem przyjemne zaskoczenie. Przed laty kupowałem go, aby poczytać o tym co dzieje się w nowych brzmieniach. Teraz skusiła mnie piękna forma wydania, przesunięcie akcentów bliżej muzyki alternatywnego rocka, jak i recenzja nowej płyty Clan Of Xymox. Dobrze wiedzieć, że ktoś jeszcze śledzi kolejne albumy tej grupy. Najlepsze jednak zostawili na koniec. Mam tu na myśli tekst "Cyfrowe analogi, czyli dylemat współczesnego hipstera". Mowa w nim o tym, skąd przeświadczenie, że stare analogi są cacy, współczesne winyle to szarganie świętości, a kompakty to już w ogóle są do niczego. Przedstawione jest to za pomocą historii pewnego człowieka, który otrzymując w prezencie nowiutkiego analoga, niemalże dostał palpitacji serca. Bynajmniej nie z radości. Jako fan analogów, cenił on sobie bowiem tylko oryginalne wydania sprzed lat. Reedycje czy też wznowienia nagrywane w sposób cyfrowy, nie wchodziły w grę. Dlaczego? Oczywiście wszystko sprowadza się do brzmienia czy też dźwięku. Aby naświetlić sprawę, przytoczę fragment tekstu:

"I tu pojawia się najczęstszy argument - cyfrowy dźwięk brzmi inaczej. Gorzej. Obrzydliwie czysto. A winyl ma wydawać brudne trzaski. Czemu? Bo tak to kiedyś brzmiało. OK, ale kiedyś żyło się też bez kanalizacji. To trochę tak, jakby wykłócać się, że drewniany wychodek ma w sobie oryginalny klimat dawnych toalet. Jakiś klimat na pewno ma , ale niekoniecznie atrakcyjny."*

Dlaczego o tym piszę? Być może dlatego, aby otrzeźwić co niektórych, pokazać, że także kompakty mają swoje zalety, ale też by przywrócić równowagę w tej nierównej potyczce. Osobiście cenię sobie oba nośniki, każdy za co innego. Kompakty to czyste, piękne brzmienie, muzyka zawarta na wygodnym krążku zarówno w obsłudze jak i przechowywaniu. Winyle to z kolei piękne, duże okładki, specyficzne brzmienie i rytuały przy nastawianiu muzyki. Kocham oba nośniki, dzięki czemu nie pałam świętym oburzeniem, gdy w prezencie otrzymam kompakt czy winyl nagrany już w technice cyfrowej. Grunt to zdrowy rozsądek i odpowiedni dystans.

Jakub Karczyński 

* fragment artykułu "Cyfrowe analogi, czyli dylemat współczesnego hipstera" autorstwa Marianny Wodzińskiej. Tekst ukazał się w miesięczniku Laif 1/2(95)2014.
  

08 kwietnia 2014

URLOPOWE ZMAGANIA Z KULTURĄ


Wczoraj rozpoczął się mógł zaległy, dwutygodniowy urlop. Wreszcie będzie możne odpocząć od problemów związanych z pracą. Już pierwszego dnia skorzystałem z dobrodziejstwa jakim są ogródki piwne, rozstawione na poznańskim rynku. Choć pogoda tego dnia była dość kapryśna, to i tak radość płynąca z niezobowiązującego kontemplowania otoczenia, jest czymś wysoce odprężającym. Wieczorem za to czekał mnie mecz koszykówki ze znajomymi. Mój ostatni kontakt z koszem, miał miejsce dwa lata temu, o czym świadczy niski poziom powietrza w mojej piłce jak i słaba skuteczność na boisku. Na szczęście z każdą partią wyglądało to coraz lepiej, choć braki kondycyjne wyraźnie dawały o sobie znać. Trzeba być jednak dobrej myśli, no i w końcu zacząć się ruszać.

Poza odrobiną lenistwa i sportu, zamierzam przez te dwa tygodnie nurzać się w kulturze, niczym wóz w zieloność, w mickiewiczowskich "Stepach akermańskich". Atrakcji przygotowanych mam aż nadto. Wśród płyt do przesłuchania, czekają takie tytuły jak Breathless "Three Times And Waving" (1985), Goldfrapp "Tales Of Us" (2013), The Mission "No Snow, No Show" For The Eskimo (1993), The Mission "In America" (1993). Ostatni z wymienionych tytułów, to koncertowy bootleg, będący składanką kilku występów grupy zarejestrowanych w USA. Nie zbieram zasadniczo bootlegów, ale tym razem zrobiłem wyjątek. Czekam także na dosłanie dwóch albumów. Pierwszy to polska edycja (nie mylić z polską ceną) płyty Suns Of Arqua "Miłość magiczna" (2004), do której wokale nagrywała Agnieszka Jabłońska. Przed laty usłyszałem tytułowe nagranie z tego albumu, a że ktoś pozbywał się go za bezcen, to postanowiłem sprawdzić resztę płyty. Drugi album, który na dniach powinienem otrzymać, to Piano Magic "Ovations" (2009). Prezentowany w programie "Nawiedzone studio", skradł moją duszę nastrojowością i klimatem rodem z 4AD. Wśród gości między innymi Brendan Perry z Dead Can Dance, a to już wystarczająca rekomendacja.

Jeśli chodzi o książki, to jestem świeżo po lekturze "Pikniku na skraju drogi" braci Strugackich. Nie jest to łatwa lektura. Przystępując do jej czytania spodziewałem się chyba czegoś innego. Być może stąd wynika moje lekkie rozczarowanie tą pozycją. Z tego co czytałem na książkowych forach, moje odczucia nie są odosobnione. Zaleca się ponoć przeczytanie tej pozycji raz jeszcze, z większą uwagą, bo sporo szczegółów ponoć umyka. Nie wiem jednak czy chcę podchodzić do niej po raz kolejny. Póki co, zabrałem się za książkę "Długa zimowa noc" Elizabeth Hand, o której to wspominałem w jednym z poprzednich wpisów. Początek nie należy do szczególnie udanych. Czytelnik wrzucany jest od razu na głęboką wodę i tylko od jego bystrości zależy, czy odnajdzie się w tym świecie, czy zagubi w gąszczu fabuły. Ciekaw jestem jak dalej rozwinie się akcja, no i przed wszystkim czy porwie mnie ona w czytelniczy wir. Nie ma nic gorszego, niż męczarnia podczas lektury i walka z każdą stroną. Jeśli okaże się, że to tego typu "przyjemności", to w obwodzie pozostaje Stephen King i jego "Uciekinier". 

Jakub Karczyński