20 grudnia 2024

ŚCIEŻKA UPADKU


No i stało się. Wkroczyłem na ścieżkę upadku. Stąpam nią jeszcze dość ostrożnie, choć wiem, że odwrotu już nie ma. Pierwsze przymiarki do tej wyprawy, poczyniłem już co prawda cztery lata temu, ale musiało minąć nieco czasu, nim muzyka ze składanki "458489" (1990) się we mnie przegryzła. Przed wyruszeniem w drogę, musiałem zyskać jakieś rozeznanie wśród dorobku grupy, by nie zniechęcić się zbyt szybko i nie zakończyć podróży jeszcze na starcie. Ich przepastny katalog wprost onieśmiela i przytłacza zbłąkanego wędrowca. Można się w nim zagubić niczym między bibliotecznymi regałami, a jedynym ratunkiem jest odpowiednie przygotowanie, czyli tak zwany research. Spośród tylu dzieł, trudno odsiać ziarno od plewy. Na pierwszy ogień poszedł album "This Nation's Saving Grace" (1985), który to w dość zgodnej opinii, uchodzi za ich najlepsze dzieło. Załapał się nawet do mojego logotypu, który to jest zaledwie drobnym wycinkiem całości, na którym to zestawiono najlepsze albumy post punka. Przesłuchałem go w ostatnich dniach i w pełni zgadzam się z tą opinią. The Fall mają w sobie jakąś taką nieoczywistość, nie chodzą po linii prostej. Gdy słuchasz tej muzyki nigdy nie wiesz, gdzie cię ona zaprowadzi. Jej podskórny niepokój wprowadza dyskomfort, który jednak niwelowany jest za sprawą interesujących melodii. Nic dziwnego, że John Peel miał na ich punkcie kompletnego kręćka, czemu wielokrotnie dawał publiczny wyraz. Był to jego ulubiony zespół wszech czasów, a to już o czymś świadczy. Mnie do takiej formy uwielbienia jeszcze sporo brakuje, niemniej intensywnie nadstawiam uszu i odrabiam zaległe lekcje. Póki co, przerobiłem już "This Nation's Saving Grace", a teraz biorę się za "Bend Sinister" (1986). Mam przed sobą szmat drogi, której kres jest gdzieś daleko za horyzontem. Nie łudzę się, że przemierzę cały szlak, ale może uda mi się choć dotrzeć do najważniejszych atrakcji. To jak ze zwiedzaniem nowych krajów. Najpierw przerabiasz to, co polecają w przewodnikach, a dopiero kolejnym razem ruszasz odkrywać zakamarki. Czy ta mnogość materiału mnie zniechęca? Ani trochę. The Fall to na tyle ważny zespół dla post punku, że siłą rzeczy, nie można pominąć tej lekcji w swej edukacji. Zabieram się więc za nadrabianie tych zaległości. Krok po kroku, odkrywam piękno tych nut, licząc na to, że podróż ta, przyniesie mi mnóstwo wrażeń i niezapomnianych emocji. Oby tylko nie upaść na duchu.


Jakub Karczyński 

05 grudnia 2024

ZAWĘŻONE POLE WIDZENIA


Spora, jeśli nie większość mojej płytoteki, opiera się na zespołach brytyjskich. Nie ma się co dziwić, bo to ta nacja, zdominowała nie tylko sferę językową, ale i muzyczną. Nie inaczej było ze scena post punkową, na której to ton dyktowali Brytyjczycy. Reszta świata podpatrywała i ewentualnie tworzyła z tego jakieś swoje wariacje. Nigdy jednak żaden naród, nie był w stanie skupić na sobie uwagi w takim stopniu, jak zrobili to wyspiarze. Możemy więc tylko żałować, że tak niewiele wiemy o tym co działo się choćby we Francji, krajach Beneluxu czy poza Europą. Biję się w piersi, że i "Czarne słońca" tak rzadko prezentują wykonawców spoza brytyjskiego kręgu. Pisałem swego czasu o artystach wywodzących się z krajów Beneluxu, ale z kolei Francja pozostała niemalże nietknięta. Wyjątkiem była grupa Jad Wio, Little Nemo oraz Soror Dolorosa, ale to zaledwie czubek góry, który udało mi się odsłonić. Liczę na to, że wraz z kolejnymi latami, sekcja francuska zwiększy swą liczebność. Póki co, powróciłem do albumu "Sounds In The Attic" (1989), który pomimo upływu tylu lat, wciąż zachwyca. Pisałem niedawno też o Dog Detachment z RPA, który to zrobił ma mnie spore wrażenie i jak do tej pory, jest jedynym reprezentantem tamtych stron. Dziewiczym lądem jest też Turcja, z której to kojarzę zespół She Past Away, który nomen omen, zagra niedługo w Poznaniu, Warszawie oraz Krakowie. Włochy to z kolei Soviet Soviet oraz Geometric Vision, który dzień po Walentynkach, również zawita do Poznania w ramach imprezy "Shadow Dance Party". Pieczę nad tym wydarzeniem sprawuje Woodraf, czyli człowiek odpowiedzialny za powołanie do życia serwisu Bat-Cave.pl, Batcave Production jak i cyklicznej imprezy "Return To The Batcave". To właśnie tam, odkryjecie nie tylko krajowe kapele, ale i zespoły z Europy, Skandynawii czy innych zakątków globu. Jak widać, muzyka jest wszędzie, trzeba tylko nastawić uszu. Niestety, wymaga to już większego zachodu i zaangażowania. O ile muzyka brytyjska i amerykańska podsuwana jest nam niemal pod nos, to reszta świata nie ma już tak komfortowej sytuacji. Warto więc śledzić co dzieje się w małych klubach, kto do nich przyjeżdża, by nie tylko być na bieżąco z repertuarem koncertowym, ale i poszerzyć swe horyzonty. Gdy przed laty, białoruska grupa Molchat Doma rozpoczynała swą karierę, można było ją obejrzeć w rodzimych klubach za niewielkie pieniądze i bez konieczności rozpychania się łokciami w tłumie. Dziś sytuacja wygląda już zgoła odmiennie. Coraz droższe bilety, płyty na stoiskach też nabierają wartości, a pod sceną coraz więcej ludzi. Dobrze więc wyławiać takie perełki z lokalnych scen, a nie czekać tylko na to, co nam podrzucą wielkie koncerny. Czas też zrzucić klapki z oczu i skierować wzrok także w inne rejony świata. Uruchommy szyję i dajmy sobie szansę, rozejrzeć się dookoła. Gwarantuje, że pięknych, muzycznych widoków, z pewnością nam nie zabraknie. 


Jakub Karczyński


PS Wsparcie kawowe muzycznego szlaku pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

28 listopada 2024

MUZYCZNE TROPY TOMKA B.


Dzień 26 listopada minęła kolejna rocznica urodzin Tomka Beksińskiego. Nie przywiązywał on co prawda do nich szczególnej uwagi, lecz w tym roku na torcie pojawiłyby się dwie szóstki. Znając nieco przewrotną naturę Tomka, to pewnie nie odmówiłby sobie przyjemności dołożenia do tej liczby jeszcze jednej szóstki. Pamiętam jak ubolewał, że jego karta członkowska towarzystwa wampirycznego, miała bodajże numer 656, a nie 666. Mieć kartę z takim numerem to byłoby dopiero coś. Tomek chyba nawet pisał do tego towarzystwa w tym temacie, ale nie pamiętam już, co mu odpisali. 

Tomka nie ma już z nami od dwudziestu czterech lat, a pamięć wciąż o nim żywa. Przestrzeń po nim jednak nie zabliźniona. Ile to już lat zapełniamy tę pustkę, a ona wciąż tak samo wielka. Tej straty nie da się niczym zastąpić. Nikomu jak do tej pory nie udało się wejść w buty Tomka by kontynuować ten marsz. Chętnych zapewne nie brakowało, lecz poprzeczka zawieszona zbyt wysoko. 

Z głośników wybrzmiewa właśnie wspaniała płyta "Sounds In The Attic" (1989) grupy Little Nemo. Ten francuski zespół, poznałem rzecz jasna, za sprawą starej audycji Tomka. Zachwycał się w niej kilkoma nagraniami z tejże płyty, które i mnie skradły serce. Szybko postarałem się zdobyć je w formie CD, bo przecież to kod mojego DNA. Od tygodnia znów zgłębiam jej uroki, a przy okazji, szykuję się do zakupu dwóch innych wydawnictw, z których jedno odkrył dla mnie niedawno Marek Niedźwiecki, a drugie znów należy zapisać na konto Tomka. Póki co, nie zdradzam szczegółów, ale z pewnością pochwalę się nimi, jak już je zdobędę. Lubię takie odkrycia, które trafiają człowieka, niczym grom z jasnego nieba. To właśnie one spędzają mi później sen z powiek i dręczą samą świadomością swego istnienia. Z drugiej strony, są też największymi ozdobami mojej kolekcji, do których to powracam z ogromną przyjemnością. Ileż to takich płyt, zawdzięczam audycjom Tomka Beksińskiego, tego już niestety nie zliczę, ale pokaźna część moich zbiorów, nosi jego ślad. Cieszy mnie, że muzyka ta, wciąż rezonuje tak w ludziach, jak i w radiowym eterze (audycje Mateusza Tomaszuka). Z przyjemnością odnotowuje fakt, że coraz młodsze pokolenia sięgają po te płyty i odkrywają je dla siebie. Jak widać, muzyczna spuścizna Tomka ma się całkiem nieźle, szkoda tylko, że nie ma kto nam o niej tak pięknie opowiadać.


Jakub Karczyński


PS Kawiarnia wspierająca "Czarne słońca", czynna pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

22 listopada 2024

SIOSTRY, DZIEWICE I MISJONARZE


Zaokienna szarość nieba może nie jest zbyt malowniczym widokiem, za to przy takiej pogodzie, świetnie słucha się płyt podszytych melancholią. Te jesienne dźwięki wchodzą wtedy w człowieka jak nóż w masło. Odgrzebałem w związku z tym kilka staroci, nie zapominając jednocześnie też i o nowych wydawnictwach. W ostatnich dniach wyjąłem ze skrzynki najświeższe dzieło byłego lidera Virgin Prunes. Gavin Friday wydał swój ostatni album trzynaście lat temu, więc fani nie mieli łatwego życia. Podobnie jak w przypadku The Cure, okres posuchy był wyjątkowo długi. Na szczęście, mamy to już za sobą. W końcu możemy rozkoszować się nowymi dźwiękami, a przy okazji odkurzyć kilka starszych tytułów z jego katalogu. Polecam szczególnie płytę "Shag Tabacco" (1995), która to jest chyba najbliższa memu sercu. Poza muzyką Gavina nastawiłem sobie mój najnowszy nabytek z giełdy płytowej, którą to jest A Tribute To: The Sisters Of Mercy. First And Last And Forever. Jakoś tak życzliwiej zacząłem spoglądać na tego typu płyty, choć wiadomo, że większość wykonań nie umywa się do oryginałów. Niemniej, czasem znajdzie się tam jakaś perełka, która wlewa w człowieka nową wiarę. Pamiętacie pewnie, że niedawno entuzjastycznie rozpisywałem o hołdzie dla Virgin Prunes, więc idąc za ciosem, postanowiłem zakupić w ciemno także i ten album. W swoich zbiorach mam już Tribute dla The Mission, więc logicznym jego dopełnieniem było zdobycie także hołdu dla The Sisters Of Mercy. Choć płyty wyglądają dość bliźniaczo, to wydane zostały przez różne wytwórnie. Za The Mission odpowiadała Equinoxe Records, a Siostry Miłosierdzia ukazały się pod egidą Cleopatra Records. W kolejce do odtwarzacza czekają jeszcze solowe płyty dwóch muzyków, z których jeden wspierał Nicka Cave'a w The Birthday Party, a drugi był frontmanem The Only Ones. Niestety oba albumy wydano w parszywych ecopackach. Coraz trudniej trafić na płytę wydaną w standardowym, plastikowym pudełku, co jest dla mnie niezwykle frustrujące. Dla uspokojenia emocji, jak i ogrzania, polecam łyk herbaty lawendowej. Przynosi mi ona miłe wspomnienie ubiegłorocznych wakacji, gdzie pośród lawendowych pół, mogliśmy w ciszy i spokoju, czytać książki, słuchać muzyki, jak i uskuteczniać najzwyklejsze lenistwo. Dobrze jest tak raz na jakiś czas, oderwać się od codzienności i pojechać gdzieś na wakacje, gdzie niczego nie musisz. Bez presji zwiedzania, bez map i przewodników. Tylko cisza, ty i czas.

Jakub Karczyński


PS Właśnie na rynek trafiło kolejne wznowienie "Demona ruchu" Stefana Grabińskiego, czyli naszego rodzimego mistrza grozy. Jest ono bardzo efektownie wydane, więc tym bardziej warto się nim zainteresować, nawet jeśli macie na swoich półkach także te poprzednie edycje. Ilustracje może nie do końca trafiają w moją estetykę, ale i tak musiałem je mieć.

PS2 Od dziś możecie wspierać moją pisaninę postawieniem tak zwanej wirtualnej kawki: https://buycoffee.to/czarne-slonca Dzięki temu zmobilizujecie mnie do jeszcze cięższej pracy, do przesłuchiwania i wyszukiwania kolejnych płyt oraz dzielenia się z Wami moimi wrażeniami. Jeśli wsparcie na to pozwoli, to ufunduję najbardziej hojnym darczyńcom, po egzemplarzu pewnej książki, nad którą aktualnie pracuję. Na razie nic więcej nie zdradzę, ale wierzę w to, że będzie to fajny prezent dla czytelników "Czarnych słońc". 

Każde wsparcie mile widziane. Z góry dziękuję.

15 listopada 2024

THE CURE - SONGS OF A LOST WORLD (2024)


Premiera najnowszej płyty grupy The Cure została zaplanowana na pierwszego listopada, czyli dzień, w którym to tłumnie przybywamy na groby naszych bliskich. Powracamy pamięcią do wspólnych chwil, miejsc czy wydarzeń, które to miały dla nas istotne znaczenie. Ożywiamy niejako w ten sposób naszych bliskich, dając im na ten moment przestrzeń pośród naszych myśli. Podobnie było z grupą The Cure, która choć nie zawiesiła gitar na kołku, to nie rozpieszczała ostatnimi czasy fanów nową muzyką. Można więc powiedzieć, że pod względem twórczym była martwa. Lata mijały, a nadzieja na zmianę tego stanu rzeczy dopalała się we mnie niczym cmentarny znicz. Choć co jakiś czas zespół wzniecał w nas nadzieję na powrót, to dość szybko ją traciliśmy, bo przecież sami wiecie jak to z obietnicami Roberta bywa. Najmocniej uwierzyłem w sprawczość jego słów, gdy zorganizowano światową trasę koncertową, mającą promować nową płytę. Pojechałem nawet do Łodzi by uczestniczyć w tym wydarzeniu. Wracałem stamtąd przekonany, że oto za chwilę otrzymamy ten mityczny album. Niestety, na spełnienie naszych marzeń, musieliśmy poczekać jeszcze kolejne dwa lata.

Zanim jednak zagłębimy się w jego zawartość, chciałbym skupić się na obawach jakie mi towarzyszyły. Wbrew pozorom nie wątpiłem w kompozytorskie zdolności Roberta, bo zaprezentowane na trasie utwory, robiły wielkie wrażenie. Bałem się jednak, że pomimo najlepszej jakości materiału, znów zawalą sprawę brzmienia, jak miało to miejsce przy płycie "4:13 Dream" (2008). Na szczęście tym razem stanęli na wysokości zadania, choć pewnie i tak znajdą się malkontenci, którzy zrobiliby to lepiej. Jasne, że można by postawić na jeszcze większą selektywność i głębię brzmienia, ale jak to mówią, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. 

"Songs Of A Lost World" promowany był dwoma singlami. Na pierwszy ogień poszło monumentalne Alone, które doskonale wprowadzało w zawartość płyty. Tak doskonałego singla The Cure nie miało od czasów płyty "Disintegration" (1989). Choć można było próbować szukać podobieństw między tymi albumami, to jednak uważam, że "Songs Of A Lost World" stanowi zupełnie odrębny byt. Niby złożony z tych samych elementów, ale jakże inne w wyrazie. W odróżnieniu od "Disintegration", nowy album jest dużo bardziej szorstki, tak jak oprawa graficzna, która to została do niego stworzona. Próżno szukać tu ciepłych brzmień, którymi dałoby się otulić jak kocem. Kontakt z albumem przypomina bardziej wkroczenie w chłodną czerń kosmosu, w poczucie osamotnienia i pustkę. Emocjonalna warstwa liryczna też nie pozostaje tu bez znaczenia, bowiem to ona nadaje głębi tym dźwiękom. Trudno o lepsze nagranie wprowadzające. Po tak majestatycznej i długiej kompozycji, zespół w kolejnym kroku postawił na A Fragile Thing, będący bardziej przyjazny radiu, bazującemu na krótkich i zwięzłych utworach. Pamiętam go z koncertu w Łodzi, gdzie kompletnie mi się nie podobał i po cichu liczyłem, że nie znajdzie on miejsca na płycie. Zespół zadecydował jednak inaczej i bardzo dobrze się stało, bo po obróbce studyjnej nabrał on blasku. Nic dziwnego, że oba te utwory, świetnie poradziły sobie na listach przebojów radia 357 oraz radiowej Trójki. W dwudziestym siódmym notowaniu LP3, na podium zameldowały się, aż trzy nagrania grupy The Cure. Poza dwoma singlami, dołączył do nich także utwór All I Ever Am. Jak widać głód nowej muzyki The Cure był w narodzie ogromny. Świat odczuwał to chyba podobnie, skoro "Songs Of A Lost World", sprzedało się lepiej niż wszystkie obecnie najlepsze albumy razem wzięte. Tydzień po premierze, osiągnął on poziom prawie 41 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, co dobitnie pokazuje, że zespół The Cure wciąż ma potężne grono fanów. 

Album "Songs Of A Lost World" to niezwykle przejmujące i bardzo osobiste dzieło Roberta Smitha. To z pewnością najlepsza płyta jaką zespół nagrał w XXI wieku, do której to będziemy powracać z taką samą atencją za rok jak i za dwadzieścia lat. Można by rzec, że to rzadki przypadek, gdy w chwili wydania wiadomo już, że mamy do czynienia z dziełem niemalże pomnikowym. Posłużę się tutaj określeniem jakiego użył redaktor Piotr Stelmach, mówiąc o takich utworach jak Alone czy Endsong, że to nie są piosenki lecz pieśni. Trudno o lepszą definicję tych kompozycji. Tworzą one wspaniałą klamrę, trzymającą w ryzach pozostałe dźwięki zawarte na płycie. Smith wspiął się tu na wyżyny swych umiejętności twórczych, dając tym samym odpór wszystkim tym, którzy powątpiewali już w jego talent. Jak widać, nawet u kresu drogi, można tworzyć niezwykłe i poruszające dzieła. Wiek to tylko liczba. Warto również zauważyć, że głos Roberta brzmi niezwykle witalnie oraz tak jakby się go czas nie imał. Myślę, że jego upływ obejdzie się równie łagodnie także z albumem "Songs Of A Lost World", bowiem ząb czasu, nie za bardzo ma tu co nadgryzać. Emocjonalne utwory zawsze będą w cenie, a tych przecież tu nie brakuje. Weźmy choćby taki I Can Never Say Goodbye, w którym to Robert śpiewa o niespodziewanej stracie jaką była śmierć jego starszego brata Richarda. To właśnie on, wprowadził Roberta w świat muzyki i niejako wskazał mu ścieżkę, którą ten podążył w późniejszych latach. Co ciekawe, Richard był przez pewien czas związany ze stolicą małopolski, więc nic dziwnego, że premierowe wykonanie tego utworu, miało miejsce właśnie w Krakowie. Temat straty najbliższych jest wyjątkowo bliski liderowi The Cure, bowiem poza bratem, musiał też pożegnać oboje rodziców. Doświadczenia te wywarły olbrzymi wpływ na charakter tego albumu, a także niezwykle uwiarygodniły teksty jakie wypływały z ust Roberta. To nie abstrakcja, lecz rzeczy, które dotknęły go bezpośrednio. Emocje z tym związane, widoczne były na koncertach, gdzie niejednokrotnie Smith'owi łza kręciła się w oku. I takich emocji może doświadczyć tu także słuchacz, bo przecież każdemu z nas, prędzej czy później, przyjdzie zmierzyć się ze śmiercią bliskich. Jednak nie tylko śmiercią, przemijaniem i pustką ten album stoi, choć to tematy dominujące. Warto spojrzeć też na niego jako na dzieło finalizujące karierę zespołu i podsumowujące drogę jaką przebyła grupa. Zaczynali od prostych piosenek, podszytych punkiem, by dotrzeć do obszarów, gdzie alternatywna wkracza na wyższy poziom. Rozmach, artyzm i finezja rozkwita na tej płycie wyjątkowo bujnie. Smith co prawda odgraża się, że ma materiał, na dwa kolejne albumy, lecz nawet gdyby okazało się to zwykłą blagą, to myślę, że nikt nie pogniewałby się, gdyby "Songs Of A Lost World" było ostatnim rozdziałem tej księgi.

Czy warto było tyle czekać? Myślę, że dla każdego fana The Cure odpowiedź jest jednoznaczna. Czyż nie takiego albumu wypatrywaliśmy? Oto i on. Mroczny, melancholijny, ale i urzekająco piękny. Bez wdzięczenia się do słuchaczy melodyjnymi singlami. "Songs Of A Lost World" spłacił tym samym dług, jaki zespół zaciągnął u fanów. Wynagrodził cierpliwość, wierność i oddanie. The Cure to grupa, która nic już nikomu nie musi udowadniać, niemniej dobrze się stało, że przypieczętowali swój status, tak doskonałym materiałem. Album ten, miał jednak przybrać nieco inny kształt, ale wiedzą o tym tylko ci, którzy zbierają płyty. W książeczce wydrukowano tekst utworu Bodiam Sky, który ostatecznie nie znalazł się na krążku. Początkowo zespół planował zawrzeć na albumie trzynaście kompozycji jednak ostatecznie zredukowano tę liczbę do ośmiu nagrań. Wpływ na to miały sugestie kogoś z otoczenia zespołu, kto powiedział Robertowi, że słuchacze mogą nie przetrwać kontaktu z takim natężeniem mroku. Reszta muzyki powędrowała zatem na półkę i być może poznamy ją w kolejnych latach. Jak widać, historia The Cure może mieć jeszcze piękne postscriptum. 


Jakub Karczyński


29 października 2024

POWRÓT GANGU


Wziąłem się za nadrabianie zaległości bowiem mam na swojej półce albumy, które od lat domagają się uwagi. Jednym z nich była płyta "Content" (2011) nagrana przez Gang Of Four. To kolejna próba zmierzenia się z tym wydawnictwem. Przed laty jakoś mi nie podeszła więc powędrowała w świat. Po latach powróciła i dziś wydaje mi się dużo lepsza niż wtedy. Być może to ja się zmieniłem, dojrzałem do tych dźwięków by móc się w nich w końcu rozsmakować. Tak to już czasem bywa, że to nie zespół nagrywa słabą płytę, tylko to my nie dorośliśmy lub nie dostroiliśmy się do tych fal. Musi minąć nieco czasu nim znów zawiniemy do tego portu. Cieszę się na ten powrót bowiem odkryłem tu dużo pięknych nut oraz brzmień, które w końcu przemówiły do mojego ucha. Dostrzegam też jego spuściznę słuchając takich formacji jak choćby The Futureheads. Jeśli uważnie prześledzicie książeczkę dołączoną do ich debiutanckiej płyty, to spostrzeżecie, że za produkcję kilku utworów odpowiedzialny był Andy Gill, gitarzysta Gang Of Four. Muzyczna sztafeta pokoleń wymieniła tym sposobem pałeczkę. Kolejna generacja miała więc okazję posmakować patentów odkrytych przez ich starszych kolegów, tyle że zaprezentowanych przez ich rówieśników. Być może sprawi to, że co uważniejsi słuchacze dotrą po nitce do kłębka. Ileż to razy ja przemierzałem taki szlak, natykając się najpierw na epigonów, a dopiero po czasie trafiając na mistrzów. I kiedy człowiek myśli sobie, że ten nowy zespół jest mega oryginalny, to nagle okazuje się, że oni jedynie przetworzyli patenty, odkryte kilka dekad wcześniej. Właśnie dlatego warto znać historię muzyki by wyłapywać takie niuanse, a przy okazji nie zbłaźnić się w towarzystwie.


Jakub Karczyński


PS Poza zaległościami ze sfery audio, mam też kilka rzeczy do obejrzenia jak choćby dokument o Factory Records. Niestety materiał ten nie doczekał się polskiego tłumaczenia więc pozostaje skorzystać z własnych umiejętności rozszyfrowywania mowy Szekspira.

19 października 2024

KOLEKCJONERSKIE DNA


Październik już na półmetku, a tu wciąż za oknem piękne słońce. Nic tylko cieszyć się jesienią. I tak też robię, nabywając kolejne płyty, którymi to nastrajam się w sposób jak najbardziej pozytywny pomimo tego, że muzyka na nich zawarta do najweselszych nie należy. Ot, taki paradoks. Odebrałem właśnie przesyłkę z Serpent.pl, wewnątrz której skrywało się najnowsze wydawnictwo grupy The Wolfgang Press. Zamówiłem sobie rzec jasna płytę CD bo jak wiecie to właśnie ten nośnik jest dla mnie ideałem. Nie winyl, nie kaseta, a właśnie srebrny dysk. Cieszy mnie w związku z tym, że jego sprzedaż znów zaczyna rosnąć. Oby ten trend się utrzymał. Kto wie, może wrócimy jeszcze do czasów ekscytacji nośnikami. Kolekcjonerstwo być może znów stanie się sposobem na życie i pasją, która odciągnie nieco ludzi od smartfonów. Pięknie by było gdyby w szkołach na przerwie między lekcjami, dzieciaki ekscytowały się zdobyciem jakiejś rzadkiej płyty, a oczy rówieśników płonęłyby z zazdrości. Brzmi jak marzenie ściętej głowy, ale skoro udało ożywić się modę na winyle to może i z kompaktami też się uda. Ja swoje piękne chwile z nośnikami mam już zakodowane w DNA i trwam w tej miłości pomimo burz i sztormów. Nigdy się ich nie wyrzekłem bo przecież dostarczyły mi tylu pięknych chwil i emocji, o których wciąż pamiętam pomimo upływu lat. Owszem, wkurza mnie jak słyszę pytanie: "A kto jeszcze kupuje dziś płyty CD skoro wszystko jest na Spotyfy?" Pozwólcie sobie więc powiedzieć, że nie wszystko. Nawet jeśli znajdziesz danego wykonawcę to nie jest powiedziane, że będziesz miał dostęp do pełnej dyskografii. W domowej płytotece też rzec jasna możesz nie mieć jakiegoś albumu, ale jak już go kupisz to on jest i możesz sobie do niego wracać niezliczoną ilość razy. Nikt ci go nie wykasuje, nie zastąpi nowszą wersją bez pytania cię o zdanie, a tym bardziej nie będzie upominał się co miesiąc o zapłatę. I w tym właśnie tkwi siła płyt. Jak najdzie mnie ochota to wyciągnę ją sobie z regału i posłucham, bez zdawania się na łaskę platform streamingowych. Ktoś powie, że wygodniej jest sobie kliknąć niż nastawić płytę, ale czy w życiu chodzi tylko o wygodę? Gdyby tak było to nikt dziś nie kupowałby płyt winylowych. Nie chce już mi się tłumaczyć ludziom czemu wciąż słucham muzyki z płyt bo przecież to i tak do niczego nie prowadzi. Jeśli nie połknąłeś tego bakcyla za dzieciaka to już raczej nie załapiesz w czym rzecz. Zostawmy już więc to. Nich każdy żyje w takim świecie w jakim jest mu dobrze.


Jakub Karczyński     

15 października 2024

GŁĘBOKI POKŁON


Muzyczne hołdy składane zasłużonym twórcom to zjawisko dość powszechne. Ciężko stwierdzić kto wpadł na to po raz pierwszy, ale idea okazała się na tyle atrakcyjna, że chwyciła i trwa po dziś dzień. Przez moje ręce przewinęło się nieco tego typu wydawnictw. Jedne robiły na mnie większe, inne mniejsze wrażenie. Te pierwsze zostawały na moich półkach, te drugie wędrowały w świat. Po latach okazało się, że niekiedy żałowałem swoich decyzji jak w przypadku Tribute To The Cure "Prayers For Disintegration" (2001).  Na szczęście wpadłem na jej trop więc być może wkrótce znów zawita w moje progi. Niniejszy tekst nie wziął się jednak z niczego. Zainspirowała go płyta, jaką niedawno zakupiłem, a która to poświęcona była grupie Virgin Prunes. Przyznam szczerze, że zaskoczył mnie ten hołd bowiem Virgin Prunes nie zrobili jakiejś zawrotnej kariery, ale jak widać byli niezwykle wpływowi i inspirujący dla innych grup. Płyta "Anyone Can Be A Virgin Prunes" (1998), będąca hołdem dla tego irlandzkiego zespołu, stworzona została przez zespoły, które chyba nie tylko dla mnie są kompletnie anonimowe. Próżno tu szukać jakiś znajomych nazw lecz nie znaczy to, że nie warto nastawić uszu. Album ten wydany został przez Radio Luxor w 1998 roku. Słucham go ostatnio na okrągło i nie mogę się nadziwić, że natknąłem się na niego dopiero teraz. Jeśli chcielibyście wejść w jego posiadanie to nie musicie wydawać milionów złotych monet. Za swój egzemplarz zapłaciłem mniej niż czterdzieści złotych. Dla fanów Virgin Prunes to rzecz obowiązkowa, a dla całej reszty to przynajmniej przystanek na żądanie. Nie będzie chyba świętokradztwem jeśli odwołam się do takich kamieni milowych jak "Lonely Is An Eyesore" (1987). Nie był to co prawda tribute dla żadnego zespołu lecz raczej folder reklamowy wytwórni 4AD, co nie zmienia faktu, że po dziś dzień płyta ta jest ceniona przez fanów. "Anyone Can Be A Virgin Prunes" również zasługuje na to by obsypać ją złotem. Mnie skradła serce, mam nadzieję, że wasze też nie pozostaną obojętne. To z pewnością jedno z moich ważniejszych tegorocznych wykopalisk, które nie tylko raduje serce, ale i dopinguje do kolejnych poszukiwań. Coś czuję, że ten album szybko kurzem nie zajdzie. I o to chodzi.


Jakub Karczyński

04 października 2024

PŁYTOWE FORTYFIKACJE


Co za ekscytująca wiadomość. Po trzynastu latach jakie upłynęły od wydania płyty "Catholic" (2011) wreszcie otrzymamy jego następcę. Gavin Friday, były frontman Virgin Prunes zapowiedział wydanie płyty "Ecce Homo" co tłumaczyć należy jako: oto człowiek. Gavin twierdzi, że to jego najbardziej autentyczne dzieło. Premiera zaplanowana jest na dwudziesty piąty dzień października więc otrzymamy go jeszcze przed nowym dziełem The Cure. Na takie premiery warto czekać choć przyznam szczerze, że wolałbym, aby przerwy między płytami nie były, aż tak długie. Niestety wraz z wiekiem i scenicznym stażem artyści wydają płyty coraz rzadziej. Trudno im się dziwić bowiem czasy mamy jakie mamy. Choć ludzie wciąż chcą słuchać nowej muzyki to niekoniecznie chcą za nią płacić. Komu więc by się chciało tworzyć coś za co nie otrzyma godziwej zapłaty? Stawki w serwisach streamingowych wołają o pomstę do nieba więc jeśli nie jesteś w ścisłym topie to możesz zapomnieć o pieniądzach, z których mógłbyś się utrzymać. To może koncerty? Tak, to zdaje się być ostatnią deską ratunku dla artystów, ale nie jest to łatwy kawałek chleba. Wyobraźcie sobie, że macie koło siedemdziesięciu lat i musicie odbyć światową trasę koncertową. Biorąc pod uwagę dolegliwości jakie trapią człowieka w tym wieku to chylę przed nimi czoła, że mają na to jeszcze siły. Dobra, dość biadolenia. Cieszmy się, że wciąż możemy chodzić na koncerty, kupować płyty i słuchać muzyki. Jesień zapowiada się naprawdę ekscytująco bowiem obok nowej płyty The Cure, otrzymamy za chwilę albumy od The Wolfgang Press, Pixies, wspomnianego już Gavina i kto wie co jeszcze. Chyba nawet Red Lorry Yellow Lorry przymierza się do nagrania płyty więc jak widać nie warto tracić nadziei. Skoro po szesnastu latach doczekaliśmy się nowej płyty The Cure to jest też szansa dla innych kapel w rodzaju The Sisters Of Mercy lub Fields Of The Nephilim, które mogłyby już zerwać śluby milczenia i uraczyć nas swoją nową muzyką. Każda cegła w murze naszych fortyfikacji płytowych jest wszakże na wagę złota. Niech więc piszą, niech więc tworzą na chwałę naszych kolekcji oraz by umilić nam resztę dni naszego życia.

Jakub Karczyński

19 września 2024

PIEŚNI ZAGINIONEGO ŚWIATA


Gdy ukazywał się album "4:13 Dream" (2008) miałem dwadzieścia pięć lat i nawet nie przypuszczałem, że na następną płytę The Cure przyjdzie mi czekać długich szesnaście lat. W tym czasie zdążyłem wziąć ślub, kupić mieszkanie oraz powołać na ten świat dwójkę fantastycznych dzieciaków. Można więc rzec, że nie próżnowałem, w przeciwieństwie do ekipy Roberta Smitha, która ograniczyła się do aktywności koncertowej. Lider co prawda angażował się w różnego rodzaju kolaboracje muzyczne, udzielając się na płytach innych artystów, ale w żaden sposób nie było to w stanie zaspokoić apetytu fanów. Każdy z nich i tak wyczekiwali nowej płyty The Cure, która nie nadchodziła. Pierwsze w miarę konkretne pogłoski pojawiły się w 2018 roku i kiedy już wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze nastała cisza. Temat powracał co jakiś czas, a wraz z ogłoszeniem trasy koncertowej mającej promować nową płytę można się było spodziewać, że w końcu otrzymamy to dzieło lecz trasa minęła i znów zapadła cisza. Przestałem się więc ekscytować tym tematem i skupiłem się na tym co faktycznie pojawiało się na rynku. Sprawa nowej płyty The Cure była jednak gdzieś z tyłu głowy bo jakże można zapomnieć o zespole, który kształtował i sprofilował mój nastoletni mózg. Wszystko wskazuje jednak na to, że ten jeden z najdłuższych muzycznych porodów będzie miał w końcu swoje rozwiązanie. Zespół choć nie zakomunikował tego wprost dał swym fanom kilka wskazówek. Na początek zmieniono zdjęcie profilowe, gdzie na czarnym tle zaprezentowano nowe logo. Następnie porozsyłano tajemnicze kartki, na których to wytłoczono nazwę płyty i ciąg rzymskich znaków, które to skrywały w swym wnętrzu datę 01.11.2024. Myślę więc, że mamy się w końcu czego uczepić. Ten grunt nie powinien nam się już usunąć spod stóp. Panie Smith, nieźle nas pan przetrzymał. Mam nadzieję, że płyta nas nie rozczaruje. Cztery znane już utwory (Alone, And Nothing Is Forever, I Can Never Say Goodbye, Endsong) są po prostu obłędne. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o A Fragile Thing, które brzmi jak kiepski B-side. Może na płycie zagra jakoś lepiej, ale póki co to najsłabsze ogniwo w tym łańcuchu. Na album "Songs Of The Lost World" składać będzie się dziesięć kompozycji więc znamy już połowę płyty. Tajemnicą pozostają nagrania Vanishingsong, Feather In The Waves, Moonsong, Another (Happy) Birthday oraz No Care. Trzymajmy więc kciuki za to by ten powrót ożywił w naszych sercach zastygłe uczucia. Jeśli ma to być ostatni akord w historii The Cure to niech wybrzmi on głośno i wyraźnie. Miejmy nadzieję, że echom jego wspomnień towarzyszyć będzie ciepła nostalgia, a nie gorycz rozczarowania. Po tylu latach wyczekiwania byłby to spory zawód, którego żaden fan nie chce doświadczyć. Odliczając czas pozostały do premiery płyty wspomnijmy wszystkie dobre chwile jakie spędziliśmy z muzyką The Cure. Cieszmy się tym oraz faktem, że po latach nieobecności The Cure powraca na muzyczną mapę świata choćby tylko po to by przypomnieć nam jak ważni byli, są i zawsze będą.


Jakub Karczyński

   

13 września 2024

ZAGINIONA SIOSTRA


Nie pamiętam dokładnie kiedy kupiłem ten album, ale z pewnością gości w mym domu już od kilku dobrych lat. Spoczywał sobie na dość sporej kupce płyt do przesłuchania, ale jakoś nie miałem odpowiedniego natchnienia by się w niego wsłuchać. Nadgryzłem go kilkukrotnie lecz chyba nigdy nie wysłuchałem go w całości. Sądziłem nawet, że to coś nie do końca w moim guście pomimo tego, że stworzył ten album jeden z muzyków The Sisters Of Mercy. Sięgnąłem niedawno po ten album bez większego entuzjazmu. Raczej by go zwyczajnie odfajkować i wrzucić na stos płyt do odsprzedania. Posłuchałem raz, drugi i teraz wprost nie mogę się od niego oderwać. Pod szyldem Broon ukrywa się Andreas Bruhn. Ten niemiecki gitarzysta został odkryty przez Andrew Eldritcha w jednym z pubów i zaangażowany do kolejnej inkarnacji The Sisters Of Mercy. Nagrał on z Siostrzyczkami album "Vision Thing" (1990), który to zamyka dorobek zespołu. Po tym czasie Andreas wkroczył na swoją solową ścieżkę. Materiał zebrany na albumie miał być początkowo zaproponowany Eldritchowi na nową płytę The Sisters Of Mercy, ale Andrew ponoć go odrzucił. Sam zainteresowany twierdzi jednak, że taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Gdziekolwiek leży prawda, faktem jest, że debiut Broon wart był tego by się nad nim pochylić. Swoją drogą jestem ciekaw co też z tej materii stworzyłby Eldritch. Czy jest czego żałować? Tego już się niestety nie dowiemy, ale autorskie podejście Bruhna jest na tyle wyśmienite, że nie zawracam sobie głowy tym hipotetycznym scenariuszem. Nie zmieniłbym ani jednej nuty w takich kompozycjach jak On My Side, Forever Gone czy Jolene. Jeśli dodamy do tego świetną pracę gitary to nie ma siły by nie zakochać się w tej płycie. Te trzy utwory kompletnie wywracają pionki na szachownicy. Album ten jest najlepszym świadectwem na to, że w muzyce liczą się emocje, piękne melodie i szczerość. Poza tym obala mit, że tylko solowe płyty wokalistów są coś warte. Absolutnie nie. Warto śledzić kariery muzyczne także innych członków bo przecież są oni równie kreatywni i twórczy. Dowodów na to w świecie muzycznym jest aż nadto. By nie być gołosłownym odeślę was do płyty "Lose The Faith" (2005) jaką nagrał Simon Hinkler z The Mission. Słuchałem jej ostatnio równie intensywnie co debiutu Broon. Simon podobnie jak Andreas jest gitarzystą tyle że z konkurencyjnego obozu. Od The Mission do  The Sisters Of Mercy droga jednak krótka. Sami przecież dobrze wiecie jakie były koleje losu tych dwóch formacji. Jeśli jednak nie byliście na tyle pilnymi uczniami to polecam zgłębić biografię The Sisters Of Mercy "Heartland" Andrew J Pinnella, którą to przed laty opublikowało wydawnictwo Rock-Serwis". Wciąż jest to jedyna biografia tej grupy dostępna w języku polskim i nie zanosi się by ten stan rzeczy miał ulec zmianie. Gdyby nie upór Tomka Beksińskiego to do dziś czytalibyśmy historię Sióstr w oryginale. I chwała mu za to.


Jakub Karczyński   

26 sierpnia 2024

PERŁA Z NIEMIECKIEJ SZAFY


Co jest najpiękniejsze w muzyce? To, że nie da jej się ogarnąć. Jest jak bezkresny ocean, który starasz się przepłynąć choć wiesz, że to zadanie jest ponad twoje siły. Niby człowiek przesłuchał całe morze muzyki, ale gdy tylko podnoszę wzrok, uświadamiam sobie, że uszczknąłem z niego zaledwie kropelkę. Przekonuję się o tym każdego dnia, a zwłaszcza w momencie, gdy natykam się na kompletnie nieznany mi  zespół. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej bowiem do tej kategorii zalicza się nie tylko Dog Detachment, ale i zespół Edera. Trafiłem na niego przypadkiem poprzez facebookową stronę zespołu Pink Turns Blue, które rekomendowało pewien youtubowy kanał, na którym to polecano ich ostatni album. Poświęcono także miejsce kilku innym wydawnictwom, spośród, których moją uwagę zwróciła płyta "Ambiguous" (1996) zespołu Edera. Poszukałem jej czym prędzej na rodzimym portalu aukcyjnym i okazało się, że jest jeden egzemplarz. Niestety posiadał inną, dużo gorszą okładkę, ale jako że jego cena była symboliczna to nie wybrzydzałem. Zespół Edera wywodzi się z Niemiec i niewiele więcej o nim wiadomo. Jego skład tworzyła wokalistka Catrin Mallon oraz Oliver Henkel, który odpowiadał za muzykę. Zespół ma na koncie tylko jeden album, którym zadebiutował na rynku w 1996 roku. Dlaczego ta historia nie miała swego ciągu dalszego? Mam pewną teorię niemniej prawda może być nieco inna. Przypuszczam, że gdyby płyta ta ukazała się w latach osiemdziesiątych, to kto wie czy dziś nazwa Edera nie byłaby wytatuowana w naszym sercu złotymi zgłoskami. Niestety w połowie lat dziewięćdziesiątych takie granie nie miało racji bytu. Przypomnijcie sobie co rządziło w tamtym czasie na falach eteru, a zrozumiecie w czym rzecz. Edera, której muzycznie bliżej było do grup w rodzaju Bel Canto niż Backstreet Boys, stworzyła niezwykle urzekającą płytę, lokującą się gdzieś na przecięciu linii z napisem synth pop, ambient, ethereal. Album ten to taka zaginiona perełka, którą warto ocalić od zapomnienia. Jeśli więc spotkacie go na swojej drodze to uchylcie mu drzwi, a gwarantuję, że odwdzięczy się on wam mnóstwem niepowtarzalnych doznań muzycznych. Jak już wspomniałem, płyta ta ukazała się w dwóch drastycznie odmiennych szatach graficznych. Ta, którą widzicie na zdjęciu to jak mniemam pierwotny koncept artystyczny lecz nijak nie koresponduje on z zawartością muzyczną. Dużo bardziej klimatyczna jest edycja jaką wypuściła wytwórnia Cleopatra stąd też będę podejmował wysiłki by ją pozyskać. Tak to już w życiu kolekcjonera bywa, że czasem by osiągnąć cel, trzeba najpierw zadowolić się półśrodkami. 


Jakub Karczyński

17 sierpnia 2024

BEZPAŃSKIE PSY

Autor zdjęcia: Tomasz Zrąbkowski

Nie lubię takich sytuacji, a niestety znów przychodzi mi się z takową mierzyć. Pisałem już o tym przy okazji notki o grupie Comrad, której to jedyny album dostępny jest wyłącznie na winylu. O cyfrowych kanałach nie wspominam bowiem nie żywię do nich żadnych głębszych uczuć. Jeśli trafiam na jakąś interesującą mnie muzykę to chcę ją mieć w formie fizycznej. Najlepiej na płycie CD, wydanej w pudełku typu jewel case. Niby niewiele, ale jak się okazuje niekiedy takie marzenia dryfują po oceanach fantazji. Natrafiłem niedawno na zdjęcie płyty Dog Detachment, które opisane było jako: Album mistrz! 80's south african post punk/punk/new wave band. Patrzę na nazwę zespołu, ale jakoś żadna szufladka w głowie się nie otwiera, spoglądam na okładkę lecz z twarzy podobna zupełnie do nikogo. To właśnie w takich momentach uruchamia się we mnie gen muzycznego szaleństwa. Oczy płoną, krew wrze, a w myślach rodzą się myśli - ciekawe czy wyszło to na CD? Szybkie rozpoznanie ujawnia bolesny fakt niedostępności tej muzyki na kompakcie. Istnieje tylko składanka "Best Kept Secrets" (2001), którą można zamówić poprzez stronę sklepu RetroFresh, niestety nie uwzględnia ona wysyłki tego nośnika do Polski. Jest też druga opcja. Album ten można sprowadzić poprzez stronę Vinyljunkie lub za pośrednictwem Discogsa. Postanowiłem skorzystać z usług tego ostatniego, jako że to sprawdzone i godne polecenia źródło. Płytę zakupiłem od sprzedawcy z Holandii, aby uniknąć płacenia cła bowiem inne oferty pochodziły już bezpośrednio z RPA czyli kraju, w którym to zawiązał się tenże zespół. Początki grupy datowane są na rok 1980, kiedy to kilku znajomych powołało do życia w Johanesburgu zespół DOG. Wraz ze zmianami składu, zmianie uległa także nazwa grupy. Dog Detachment wydali zaledwie trzy płyty - "The Last Laugh" (1983), "Fathoms Of Fire" (1985) oraz "Barriers" (1989), którymi to dość znacznie wyróżnili się na tle reszty grup z tego kraju. Niestety zdobycie ich płyt graniczy dziś z cudem. Zostały one wyłapane z rynku niczym bezpańskie psy przez hycla więc jeśli macie je w swojej kolekcji to jesteście szczęściarzami. Albumy te ukazały się wyłącznie na kasetach i płytach winylowych. Żałuję, że nie doczekały się one swych edycji kompaktowych bo zasługują na to jak mało kto. Będę ich niecierpliwie wypatrywać, a póki co, na otarcie łez pozostaje mi wspomniana składanka. Jak to mówią, lepszy rydz niż nic.


Jakub Karczyński

08 sierpnia 2024

PAUL GILMARTIN


Smutne wieści napłynęły z obozu The Danse Society. Zespół poinformował o śmierci swojego perkusisty, z którym to nagrali singla "Clock" oraz albumy "Seduction", "Heaven is Waiting", "Looking Through", "Change Of Skin" i "Scarey Tales". Z tego co wyczytałem to właśnie Paul Gilmartin był najbardziej niezadowolony z faktu, że po reaktywacji za mikrofonem nie stanął ich pierwszy wokalista, Steve Rawlings. Nieporozumienia i podział na dwie frakcje sprawiły, że opuścił on zespół i założył The Danse Society Reincarnation. Z wywiadu do jakiego dotarłem dowiedziałem się, że nie czuł się on dobrze w zespole, który według jego opinii miał coraz mniej wspólnego z The Danse Society. Postanowił więc, że powoła do życia swoją inkarnację, której również nie udało się zebrać oryginalnych członków. W ten oto sposób mieliśmy dwie grupy odwołujące się do dorobku The Danse Society, z czego żadna z nich nie była w stanie spełnić oczekiwań dawnych fanów. W wyniku sporów o nazwę muzycy pod wodzą Gilmartina zmuszeni byli zmienić nazwę na The Society. Zdołali nawet stworzyć nowy materiał, który niestety nie ukazał się w formie płyty. Zainteresowani mogą zapoznać się z nim za pośrednictwem YouTube. Szkoda, bo jako kolekcjoner chciałbym móc sobie posłuchać tych nagrań na domowym stereo jednak szanse na to zmalały niemal do zera. Niestety śmierć Paula Gilmartina zamyka nam definitywnie działalność pod tym szyldem oraz szansę na reaktywację The Danse Society w oryginalnym składzie. Wiem, że nie ma dobrego czasu na umieranie, ale śmierć w wieku 63 lat to zdecydowanie przedwczesne zdmuchnięcie świecy. Dziękuję zatem za wszystkie piękne dźwięki, których byłeś twórcą. Spoczywaj w spokoju. Dobranoc.


Jakub Karczyński

02 sierpnia 2024

GAME CHANGER


Mamy wakacje, a jak wakacje to i urlop. W tym roku tak jak i w poprzednim postanowiłem wziąć sobie rozbrat z pracą na całe trzy tygodnie. W tym czasie planuję zajrzeć nad polskie morze, a także ponadrabiać zaległości w czytaniu jak i słuchaniu muzyki. Trochę się tego nazbierało, a jakby tego było mało zamówiłem sobie jeszcze kilka kompaktów. Są wśród nich grupy dość dobrze znane jak Public Image Limited, Kraftwerk, Hedone, ale także zespoły, których albo kompletnie nie znałem - Napalm Beach lub też takie, których dotychczas nie darzyłem wielkim uznaniem - The B-52's. Wpływ na to miał w dużej mierze ich największy przebój Love Shack, którego to szczerzę nie znoszę oraz piosenka do filmu The Flinstones. Słuchając jednak przed kilku laty radia natknąłem się na parę ich mniej popularnych utworów i był to tak zwany game changer. Prowadzący szepnął przy okazji parę słów o samej grupie, zapodał w eter nieco dźwięków i w tym momencie zapaliła mi się w głowie lampka. Może to jednak nie takie głupie jak mi się zdawało? Zakodowałem sobie tę myśl w głowie lecz musiało upłynąć jeszcze nieco wody w Warcie, nim na mej półce pojawiła się płyta z logiem tej formacji. Stało się to dokładnie w osiemdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego. Ze skrzynki na listy wydobyłem ich debiutancki album, który to udało mi się zakupić w cenie w jakiej oferowane są gofry nad polskim morzem. Chwilowa przyjemność dla podniebienia nie może w żadnym stopniu równać się z radością jaka płynie tak z posiadania płyty jak i momentu jej pierwszego przesłuchania. Wieczorem, gdy dzieci smacznie już spały, nastawiłem sobie ten album i wsłuchałem się w jego zawartość. Jak się okazało, nie taki diabeł straszny jak go malują. Słychać tu wpływy nowej fali, ale nie ma się czemu dziwić. Pamiętajmy, że album ten ukazał się w 1979 roku czyli dwa lata po punkowej rewolucji, która wywróciła wszystko do góry nogami. Zespół The B-52's był więc w centrum wydarzeń, wchodził w skład zespołów, które wzbogaciły estetykę punk rocka o nowe elementy, dzięki czemu muzyka ta nabrała nowego wymiaru i niewątpliwej głębi. Przepisem na sukces w przypadku The B-52's okazało się połączenie punk rocka, z rock&rollem, muzyką taneczną oraz amerykańskim kiczem tak charakterystycznym dla przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie mniej ważna okazała się strona wizualna czyli tak zwany image, który lokował zespół w tamtej epoce. Obrazu całości dopełniały absurdalne i kiczowate teksty mogące stanowić za scenariusz filmowy dla obrazów Eda Wooda. Podobną drogą podążała także grupa The Cramps, z tą różnicą, że oni upodobali sobie estetykę tandetnych horrorów z jakich słynęła choćby wytwórnia Hammer. Jak widać przepis ten nie był szczególnie oryginalny, jednak nie wszystkim przyniósł on tak wielki sukces jaki był udziałem grupy The B-52's.


Jakub Karczyński
 

24 lipca 2024

CHERRY 2000

 

Jestem miłośnikiem niskobudżetowych filmów science fiction, których to popularność przypadała na czasy, gdy podstawowym nośnikiem obrazów była kaseta VHS. Jeżeli wychowywaliście się w latach dziewięćdziesiątych to z pewnością pamiętacie wypożyczalnie kaset, które to atakowały nas rozmaitymi okładkami filmów. Nie zliczę ilości czasu jaki spędziłem w takich wypożyczalniach chłonąc te obrazy. Do dziś pamiętam niektóre tytuły jak choćby "Nocna szychta 2" (1988), "Reanimator" (1985), "Candyman" (1992), "Martwica Mózgu" (1992), "Robot Jox" (1989) czy "Ambulans" (1990). Okładki te niesamowicie pobudzały wyobraźnie i zachęcały do tego by zagłębić się w ich fabułę. W domu też miałem swoją kolekcję kaset, za którą to stał tata. To dzięki niemu miałem okazję poznać nie tylko wszystkie części "Akademii Policyjnej", ale także takie niezapomniane hity jak "Moto diabły" (1989) [uwielbiałem], "Atomowy glina" (1980) [marzę o ponownym seansie] czy pierwszy Bond jakiego widziałem w swoim życiu ["Szpieg, który mnie kochał" (1977)]. Kasety te, były skrupulatnie przez kogoś opisane na maszynie więc poza tytułem można było się dowiedzieć z którego roku to film i z jakiego gatunku. Ułatwiało to z pewnością sprawę potencjalnym nabywcom, którzy najczęściej brali te filmy w ciemno. Nasza kolekcja była przechowywana w pięknych pudełkach, które to ozdabiały okładki przeróżnych filmów. Po latach większość tych kadrów uleciała z mej pamięci, ale jedna z nich tkwi tam do dziś dnia. Na pierwszym planie widnieje rudowłosa piękność, która dzierży w ręce granatnik. Wszystko to okraszone jest obrazami, które jako żywo przypominają szalonego Maxa. Film ten zatytułowany był "Cherry 2000" (1987) i dopiero niedawno dane mi było go obejrzeć. Spodziewałem się jakiegoś kiepskiego filmidła bazującego na popularności "Mad Maxa", a tym czasem okazało się, że to całkiem dobre kino. Mało tego, w głównej roli obsadzono Melanie Griffith, która zniewala nie tylko urodą, ale także potrafiła stworzyć interesującą postać. Świetnie się ją ogląda, tak jak i ten film, który co tu dużo mówić sprawił mi wiele radości. Szkoda, że nie można go kupić w polskiej wersji językowej w formie DVD lub Blu-ray, bo chętnie wszedłbym w jego posiadanie. Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł by wydać go na naszym rynku jak miało to miejsce z filmem "Hardware" (1990). Nie był to z pewnością hit sprzedażowy, ale zapewne ucieszył wiele osób, które to marzyły by wymienić swoje wyeksploatowane kasety VHS na DVD. "Cherry 2000" też pewnie rozszedłby się w mikroskopijnym nakładzie więc chętnych na jego wydanie raczej nie będzie, no chyba, że pomysł ten zakiełkuje w głowie jakiegoś szaleńca, dla którego zysk finansowy nie jest czynnikiem aż tak ważnym. Wiem, marzenia ściętej głowy, ale jeśli istnieje choć promyk nadziei to będę się go trzymać.


Jakub Karczyński


05 lipca 2024

WYCIERACZKI


Nie każdy potrafi przewidywać przyszłość. Ja potrafię. No może nie tak jak robił to Nostradamus, ale wiem, że w godzinach dopołudniowych będę siedział na swej granatowej kanapie i zasłuchiwał się płytami "The Circle" (1988) oraz "Silver Sail" (1993) nagranymi przez Wipers. Udało mi się je zdobyć przed kilkoma dniami z czego jestem bardzo rad. W ten oto sposób moja kolekcja płyt tej szacownej kapeli liczy już pięć pozycji. Brakuje mi więc już tylko czterech pozycji by zgromadzić ich cały studyjny dorobek. Nie będzie to prosta sprawa, ale gdyby w życiu wszystko przychodziło nam bez trudu, to straciłoby ono sens. Cenimy rzeczy rzadkie, unikatowe, niepowtarzalne. Kolekcjonujemy wspomnienia, przedmioty i chwile. Im coś bardziej wyjątkowego, tym większą przypisujemy temu wartość. Tak samo jest z płytami. Kupując stare, unikatowe albumy, stajemy się posiadaczami wydawnictw, które nie tylko zyskują na wartości, ale i oferują emocje jakich nie dostarczają nam bardziej powszechne płyty. W całej tej zabawie nie można zapominać o muzyce, wszak ona jest tutaj najważniejsza niemniej czasem i ona schodzi na drugi plan. Dzieje się tak, gdy zamarzy nam się zgromadzenie pełnej dyskografii danego artysty, w którego katalogu oprócz płyt wybitnych są też i te bardzo dobre, przeciętne jak i słabe. Ktoś mógłby spytać po co wydawać pieniądze na kiepskie płyty? Czy warto? To zależy. Jeśli jesteś kolekcjonerem płyt i lubisz mieć kompletne dyskografie, to niejako jest to twój obowiązek. Jeżeli jednak zbierasz tylko albumy, które ci się podobają, to rzecz jasna nie będziesz trwonił pieniędzy na coś co będzie zbierało tylko kurz na półce. Osobiście preferuję kompletowanie pełnych dyskografii zespołów, które zwyczajnie coś w mym życiu znaczą. W takich sytuacjach nie mam problemu by sięgać i zgłębiać także te mniej popularne albumy. Niejednokrotnie zdarzyło się przecież i tak, że polubiłem takie płyty. Mało tego, wracam czasem do nich częściej niż do tych najwybitniejszych dzieł. Warunkiem jest jednak to by album miał w sobie jakiś pierwiastek, który człowieka frapuje i przyciąga niczym magnes. 

Dobiega mnie właśnie sygnał powiadomienia, że oczekiwana paczka została dostarczona do wskazanego paczkomatu. Czas więc zrobić przerwę w pisaniu bo przecież płyty nie lubią przebywać zbyt długo w zamknięciu. Jeszcze mi się klaustrofobii nabawią więc pędzę je czym prędzej ratować.

Paczka zapakowana bardzo solidnie, płyty zabezpieczone jak należy. Szybki rzut oka na stan poligrafii i krążków pozwala poczuć mi pełnie satysfakcji. Co ciekawe, owe albumy nie kosztowały mnie miliona monet bowiem za każde zapłaciłem poniżej 70 zł, a dodajmy, że nie są to wznowienia lecz pierwsze edycje. Te jak wiadomo mają większą wartość kolekcjonerską, ale i pozwalają także lepiej poczuć ducha tamtych czasów. Nie pozostało mi więc nic innego jak zasiąść na granatowej kanapie i wypełnić przepowiednię nim wybije południe.


Jakub Karczyński

27 czerwca 2024

POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI


W ten upalny dzień, sięgnąłem dziś po debiutancki album grupy Closterkeller by się nim nieco ochłodzić. Ależ oni wtedy grali. Wiem, że Anja nie przepada za tą płytą, dopatrując się tam różnych niedociągnięć, ale może właśnie dzięki temu ten album ma taką moc. Jakże zadziorny, chropowaty i nowofalowy był wtedy Closterkeller. Anja śpiewała w sposób, który niezwykle mi się podoba. Chłodny, mocny, ale też niezwykle wielobarwny wokal jest tu paliwem, które ciągnie ten album. Muzyka też nie pozostaje w tyle czarując słuchacza mrocznymi pejzażami. Nie brak tu także przełamań, dzięki czemu ta gotycka czerń, rozjaśniana jest również tymi nieco pogodniejszymi kolorami. Spoglądam sobie właśnie na skład, który stworzył ten album i łezka się w oku kręci, gdy natykam się na postać nieżyjącego już Andrzeja Szymańczaka. Andrzej wpakował się w narkotykową zabawę, która to doprowadziła do jego śmierci. Oficjalna wersja to zakrztuszenie się gumą do żucia podczas snu. Zanim jednak przeniósł się na tamten świat zdążył jeszcze pograć na perkusji w grupie Kult, tworząc z nimi cztery niezwykle ważne płyty - "Tata Kazika" (1993), "Muj wydafca" (1994), "Tata 2" (1996) oraz "Ostateczny krach systemu korporacji" (1998). To właśnie na tej ostatniej płycie znalazł się utwór Komu bije dzwon, który to zespół zadedykował pamięci Andrzeja. Utwór powstał jeszcze przed śmiercią Andrzeja, a Kazik nawet nie przypuszczał, że stanie się on niejako pożegnaniem zespołu z perkusistą Kultu, który to nie doczekał dnia premiery "Ostatecznego krachu systemu korporacji". 
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do płyty "Purple" (1990) bowiem warto zwrócić jeszcze uwagę na jedną postać. Za produkcję płyty odpowiadał Igor Czerniawski, który to znany jest nam najbardziej z gry w zespole Aya RL, który to współtworzył z Pawłem Kukizem i Jarosławem Lachem. Tutaj jednak sprawował pieczę nad całokształtem wydawnictwa i wywiązał się z powierzonego zadania nad wyraz dobrze. Album brzmi spójnie, klarownie i selektywnie. Czuć w nim ducha lat dziewięćdziesiątych. Jak widać każda dekada ma swoje unikatowe brzmienie, które to dziś jest nie do odtworzenia. To ten nieuchwytny duch, który oplata te albumy i sprawia, że brzmią wyjątkowo. Dzisiejszy odsłuch płyty "Purple" sprowokował mnie do gruntownego odświeżenia dyskografii Closterkellera. Za mną już "Blue" (1992), "Violet" (1993), a teraz z głośników rozbrzmiewa "Cyan" (1996). Oj dawno tego nie słuchałem. Miło było powrócić do płyt, którymi to człowiek zasłuchiwał się przed laty, a które to z czasem zeszły na dalszy plan. Taka to już kolej rzeczy. Na szczęście pomimo upływu lat, emocje zawarte w dźwiękach nie wyblakły niczym stare zdjęcia lecz wciąż cieszą ucho swą soczystością. I chwała im za to.

Jakub Karczyński

13 czerwca 2024

CLAN OF XYMOX - EXODUS (2024)


Po trzech latach jakie minęły od wydania albumu "Limbo", grupa Clan Of Xymox powróciła do nas ze swym nowym dziełem zatytułowanym "Exodus". Tym razem otrzymujemy album, który jeszcze bardziej zakotwicza nas w otaczającej rzeczywistości. "Limbo" opisywało nam świat pandemii, izolacji i strachu przed niewidzialnym zagrożeniem. Na "Exodus" strach ten jest bardziej namacalny. Widzimy go spoglądając na czołówki gazet lub portali informacyjnych, które to donoszą nie tylko o wojnie w Ukrainie, ale też o nie najlepszej kondycji współczesnego społeczeństwa, które daje coraz większe przyzwolenie na mącenie kijem brunatnej wody. Czarne chmury zbierają się więc nad światem, który wypada pomału ze swych szyn. Mkniemy tym rozpędzonym pociągiem ku przepaści lecz jakoś nikt gorączkowo nie rozgląda się za hamulcem awaryjnym. Ludzie zajęci swoimi sprawami, tracą z oczu prawdziwe zagrożenie, z którym wkrótce przyjdzie im stanąć twarzą w twarz. Jak widać historia lubi się co jakiś czas powtarzać, a my w dalszym ciągu nie potrafimy wyciągać z niej wniosków.

"Exodus" daje nam odpowiednio dużo przestrzeni do refleksji nad stanem świata. Muzyka zawarta na płycie jest w większości niespieszna i odmalowana w zdecydowanie ciemnych barwach choć uważny słuchacz odnajdzie tu także promyki nadziei. Stonowane refleksy muzycznej melancholii bynajmniej nie oznaczają, że wieje tu nudą. Niestety i z takimi opiniami zetknąłem się w przestrzeni internetowej lecz sądzę, że można je w większości złożyć na karb zbytniego pośpiechu towarzyszącemu przesłuchaniu płyty. Może być też i tak, że każdy z nas szuka w muzyce Clan Of Xymox czegoś zupełnie innego. To co dla jednego jest nudne, dla kogoś innego może być kwintesencją piękna i melancholii. Nie ma w tym nic dziwnego. Różnimy się jako ludzie w kwestii poglądów, odbierania sztuki wizualnej więc dlaczego mielibyśmy mieć wszyscy takie samo zdanie w sprawie muzyki? Sam na początku byłem tym albumem dość mocno rozczarowany. Wydawał mi się co najwyżej dobry i nie za bardzo wierzyłem w to, że zmienię na jego temat zdanie. Wystarczyło jednak spędzić z tą płytą nieco więcej czasu by ujrzeć ją w zupełnie innym świetle. Jak powszechnie wiadomo pośpiech bywa złym doradcą więc nie warto się na niego zdawać. Wracając jednak do najnowszej płyty Clan Of Xymox warto zaznaczyć, że jest to już osiemnaste wydawnictwo zespołu. Przy tak rozbudowanym katalogu nie trudno o znużenie i powtarzalność. Ciężko też dokonywać jakiś stylistycznych wolt bo każde odstępstwo od reguły może skończyć się nałożeniem ekskomuniki przez najwierniejszych fanów. Nie lubię, gdy zespół staje się zakładnikiem własnych odbiorców. Wolę, gdy podąża ścieżką, którą sam obiera, a nie tą, którą wyznaczają mu słuchacze. Na szczęście Clan Of Xymox tworzy muzykę pod swoje własne dyktando, nie oglądając się na niczyje oczekiwania. 

Czego zatem możecie spodziewać się jeśli sięgniecie po "Exodus"? Przede wszystkim materiału, który jest jednorodny stylistycznie, a przy okazji jego dawka jest idealnie dostosowana do stopnia skupiania naszej uwagi. Album zamyka się w czterdziestu pięciu minutach, dzięki czemu nie przytłacza on słuchacza nadmiarem dźwięków. Sama nazwa albumu choć odnosi się do opuszczenia Egiptu przez plemiona hebrajskie, tym razem kieruje naszą uwagę na ludność Ukrainy, która zmuszona została do opuszczenia swego kraju. Ten masowy napływ ludności do krajów europejskich nie umknął uwadze Ronny'ego Mooringsa. Czegoś takiego ludność naszego kontynentu nie doświadczyła od czasów II wojny światowej. Nic więc dziwnego, że muzyka zawarta na tej płycie jest dość ponura i melancholijna. Na szczęście mamy tu też i odstępstwa od tej reguły, o czym zaświadczają te nieco żywsze fragmenty muzyczne w postaci nagrań Blood Of Christ, X-OdusI Always Feel The Same oraz Once Upon A Time. Są to też jedne z najjaśniejszych punktów tej płyty, do których to powracam zdecydowanie najczęściej. Na wyróżnienie z pewnością zasługują także i te bardziej minorowe kompozycje spośród których największe wrażenie zrobiły na mnie The Afterglow oraz We Are Who We Are. Zanurzone w oparach melancholii, oplatają niekiedy słuchacza swymi mackami tak mocno, że aż brak tchu. I pomyśleć, że jeszcze niedawno nie dawałem tej płycie większych szans. Jak widać pierwsze wrażenia bywają niekiedy zwodnicze. 

"Exodus" to płyta, która ma tyluż zwolenników co i przeciwników. Zanim jednak zapiszemy się do jednego z obozów dajmy tej płycie szansę. Kluczowym elementem jest tutaj czas, który jej poświęcimy. Nie mniej ważne jest też skupienie jak i wprawne ucho, które dotrze do tych nieco głębszych warstw dźwiękowych. Dopiero wtedy możemy pokusić się o rzetelną ocenę tego albumu, który w mojej opinii jest jednym z najciekawszych wydawnictw jakie Clan Of Xymox zaprezentowało nam na przestrzeni ostatnich lat. Wracam do niego raz za razem i coś czuję, że nie jest to tylko chwilowe zauroczenie lecz zaczątek czegoś dużo poważniejszego. 


Jakub Karczyński 

10 czerwca 2024

NOWY W RODZINIE


Po trzech tygodniach oczekiwania na wiadomość z serwisu moja cierpliwość w końcu się wyczerpała. Podjąłem więc decyzję o zakupie nowego sprzętu bo ile można żyć bez muzyki. Padło na Denona Ceol N12 czyli najnowszą odsłonę tego kultowego amplitunera. Myślę, że był to dobry wybór, zważywszy na fakt, że w stosunku do poprzednika dokonano kilku ważnych zmian jakimi są: złącze HDMI ARC, wyjście analogowe RCA, pełnowymiarowe zakręcane terminale obsługujące grubsze przewody jak i tak zwane kable bananowe. Nowy Ceol posiada też wejścia phono wraz ze specjalnym zaciskiem do uziemienia dedykowanym do przewodów RCA oraz wbudowany przedwzmacniacz dzięki czemu z łatwością możemy podłączyć do niego również gramofon. Cieszy mnie też to, że sprzęt ten pozwala słuchać radia internetowego dzięki czemu mogę odciążyć nieco mój telefon od tego obowiązku. Na tym zakończmy kwestie techniczne, bo "Czarne słońca" to nie blog dla audiofilii lecz dla miłośników muzyki. 

By sprawdzić możliwości nowego sprzętu przetestowałem kilka albumów lecz bezkonkurencyjnym okazał się "Nonetheless" (2024), który uwydatnił mi wszystkie ważne aspekty dźwiękowe. Poza tym to naprawdę świetna płyta, którą to Pet Shop Boys udowadniają, że w tej grze są po prostu mistrzami. Pięknie brzmieniowo jak i merytorycznie prezentuje się także nowe wydawnictwo grupy The Cassandra Complex, ale o tym wspominałem już w poprzednim wpisie. Teraz mogę jednak doświadczyć tego na domowym stereo. Wrażenia niesamowite. Wspaniale zrealizowany materiał, który brzmi klarownie i dynamicznie. Słuchanie takich płyt to prawdziwa przyjemność. Mam nadzieję, że nowa płyta The Cure jeśli już się łaskawie ukaże też będzie zrealizowana na tak wysokim poziomie bo nie ukrywam, że produkcja "4:13 Dream" (2008) wołała o pomstę do nieba. 

Jak widzicie, nowy odtwarzacz został od razu zaprzęgnięty do pracy i mam nadzieję, że będzie służył mi tak dobrze jak mój nieodżałowany Panasonic SC-PM41. Aktualnie zgłębiam zawartość albumu "Exodus" (2024), będącego najnowszym wydawnictwem Clan Of Xymox. Słucha się go naprawdę dobrze, ale początkowo miałem jakieś takie poczucie delikatnego zawodu względem poprzednika. Płyta "Limbo" (2021) dość wysoko zawiesiła poprzeczkę, której chyba tym razem nie udało się dosięgnąć. Nie myślcie sobie jednak, że "Exodus" to ekspresowy zjazd po równi pochyłej bo tak absolutnie nie jest. Clan Of Xymox wciąż trzyma dość wysoki poziom więc śmiało mogę zarekomendować to wydawnictwo. Aby uczciwie ją ocenić warto dać tej płycie czas by spokojnie mogła osadzić się w głowie. Nie ma co ferować wyroków po kilku przesłuchaniach ani bezmyślnie powielać cudzych opinii. Zaufajcie swoim uszom, zdajcie się na swój gust, a przede wszystkim dajcie sobie czas na spokojną lekturę tejże płyty. Myślę, że album ten będzie zyskiwał z każdym kolejnym przesłuchaniem.

Na koniec niniejszego wpisu pochwalę się jeszcze pewną zdobyczą płytową, która to wkrótce trafi do mych rąk. Jako człowiek ciekawy nowych dźwięków, postanowiłem spenetrować nieznany mi obszar foniczny. Nazwa zespołu przewijała mi się co jakiś czas na horyzoncie lecz nigdy na tyle blisko by sprawdzić cóż też kryje się pod szyldem 23 Skidoo. Pamiętam, że czytałem o grupie w książce Simona Reynoldsa "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Post Punk 1978 - 1984". Była ona bohaterem jednego z rozdziału niemniej słowa rzadko kiedy potrafią odmalować w głowie człowieka dźwięki stąd też dopiero teraz będę mógł skonfrontować swoje wyobrażenie, z tym co faktycznie zawarte jest na płycie "Seven Songs" (1982). Traf chciał, że w zasobach pewnego antykwariatu pojawił się ten właśnie album więc postanowiłem zaryzykować. Cena nie była zbyt wygórowana więc dałem się namówić. Czekam więc niecierpliwie za przesyłką, która powinna na dniach zaszczycić me progi. Tymczasem wracam zapełniać przestrzeń innymi dźwiękami bo jak wiadomo pokój nie lubi ciszy.  


Jakub Karczyński    

30 maja 2024

POWROTY W CHWALE


Reaktywacje dawnych gwiazd ekscytują pod warunkiem, że ich współczesna twórczość warta jest tego by się nad nią pochylić. Motywacje tych powrotów bywają różne. Jedni chcą przypomnieć o sobie dawnym fanom, wejść na scenę i przeżyć jeszcze raz te emocje jakie towarzyszyły im za młodu. Nie brak też takich, którzy wchodzą do tej rzeki by podreperować swoje finanse wszak źródełko kiedyś wysycha. Jeśli idzie jeszcze za tym naprawdę dobra muzyka, to nie mam nic przeciwko takiej motywacji, gorzej jeśli zamiast nowych nagrań otrzymujemy odgrzewane kotlety. To porównanie może nie jest najszczęśliwsze bo co jak co, ale odgrzewane kotlety to ja akurat lubię, ale niekoniecznie w muzyce. W tym przypadku akurat żądam najwyższej świeżości i jakości. Nie zawsze udaje się to osiągnąć więc trudno się dziwić, że wielu fanów jest po prostu rozczarowanych takimi reaktywacjami. I o ile wiele powrotów można posądzać o skok na kasę, tak w przypadku grupy The Cassandra Complex nie mam podstaw by podejrzewać ich o tego typu działania. Najlepszym dowodem jest ich nowa płyta zatytułowana "The Plague" (2023), która to godna jest ich najlepszych dokonań i nie ma w tym krzty przesady. Album ten jest kolejnym rozdziałem ich historii i miejmy nadzieję, że zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wciąż pozostają aktywni koncertowo więc być może nadarzy się kiedyś okazja by zobaczyć ich na żywo. To by było dopiero coś. Póki co pozostają mi jednak płyty choć sprzęt nadal w naprawie i coś nie zanosi się na jego szybki powrót. Gość ponoć zawalony robotą więc trudno mi powiedzieć kiedy znajdzie czas by zerknąć na mojego Panasonica. Czekam na jego wskrzeszenie lub na zakup Denona bo niemożność słuchania muzyki z płyt jest dla mnie niewyobrażalnym cierpieniem. Jedną z pierwszych płyt jaką posłucham będzie z pewnością nowe wydawnictwo The Cassandra Complex. Dobrze, że wciąż są grupy, które działają jak dobrze naoliwiona maszyna. Ich powrót wlał w me serce wiarę, na to, że nie warto tracić nadziei bo jak pokazuje życie, miłe niespodzianki potrafią dopaść człowieka w najmniej oczekiwanym momencie. 


Jakub Karczyński

22 maja 2024

CISZA WŚRÓD CZTERCH ŚCIAN


Ciężko mi ostatnio wygospodarować czas na pisanie, co niestety niekorzystnie odbija się na ilości postów jaka pojawia się na blogu. Liczę na to, że w najbliższym czasie się to zmieni. Jakby tego było mało, po dwudziestu czterech latach wiernej służby, mój sprzęt odmówił dalszej współpracy. Czy uda się go reanimować? Dowiem się tego w nadchodzącym tygodniu więc niecierpliwie odliczam już dni. Dziwnie tak nie móc sobie wieczorem posłuchać muzyki z płyt na domowym stereo. A przecież wśród półek czają się albumy, na które to szczególnie ostrzyłem sobie zęby jak choćby najnowszy Pet Shop Boys. Będąc na koncercie grupy Closterkeller zakupiłem sobie także album zespołu Agima Sun, który to miło mnie zaskoczył. Wokalista brzmiał tak jakby odebrał lekcje od samego Jaza Colemana z Killing Joke, a pozostali muzycy też nie w ciemię bici. Miałem wielką ochotę posłuchać sobie tego na domowym sprzęcie, tak jak i albumów przygotowanych przez The Cassandra Complex, Anję Huwe oraz sprawdzić jak brzmią wczesne dema jej macierzystej formacji X-Mal Deutschland. Wszystko to musi jednak poczekać. Jeśli się uda reanimować laser to będę kontynuował podróż ze swym starym, wiernym towarzyszem, a jeśli nie, to czeka mnie zakup czegoś nowego. Póki co, sytuację ratuje jako tako odtwarzacz DVD, ale to tylko tak by nie oszaleć od tej ciszy. Na razie musi wystarczyć. Na przetarcie szlaku nastawiłem sobie dziś debiut Inspiral Carpets. Wraz z albumem "Life" (1990) cofam się do początku lat dziewięćdziesiątych, gdy na Wyspach Brytyjskich królował Madchester. Echo tych brzmień dotarło do Polski chwilę później i zainspirowało kilku twórców do podobnej podróży. Nie wiem czy Big Day był w tej grupie, ale jakoś tak ich muzyka najbliższa jest temu z czym kojarzy mi się Madchester. Wyjąłem nawet z półki dwie płyty Big Day, które to zakupiłem przed kilkoma laty, ale jakoś nigdy nie miałem odpowiedniej motywacji by uczciwie ich posłuchać. Inspiral Carpets zrobili dziś odpowiedni podkład więc lepszej okazji już nie będzie by zagłębić się w tę muzykę. Dźwięki zawarte na płycie "W świetle i we mgle" (1993) wciąż brzmią niesamowicie, pomimo tego, że od ich nagrania minęło tak wiele lat. Co ciekawe, zespół nagrał w ubiegłym roku nową płytę, która niestety przeszła bez większego echa. To chyba nie czas na takie dźwięki. Od lat dziewięćdziesiątych wiele się zmieniło tak w samej Polsce jak i globalnej muzyce. Czy na lepsze? To już niech każdy sam osądzi.

Dziś ponoć World Goth Day, więc wypadałoby posłuchać coś z tej działki, ale jakoś typowy gotyk mnie nie kręci. Zawsze wolałem grupy, które nie zanurzały się w tym klimacie aż po same uszy. Gotyckie uniformy też raczej mnie odstraszają więc chyba skończy się na tym, że posłucham Bauhausu, wyjąc z Peterem do księżyca nieśmiertelne undead, undead, undead i tym sposobem obejdę sobie to święto. Zatem happy goth day.


Jakub Karczyński 

11 maja 2024

THE DANSE SOCIETY - WYWIAD

THE DANSE SOCIETY TO ZESPÓŁ, KTÓRY ZAPISAŁ SIĘ W PAMIĘCI FANÓW PRZEDE WSZYSTKIM ZA SPRAWĄ WSPANIAŁEJ PŁYTY "HEAVEN IS WAITING" (1983). W BŁYSKOTLIWY SPOSÓB POŁĄCZYLI TAM MUZYKĘ POST PUNK Z ELEKTRONIKĄ, NADAJĄC JEJ NIESAMOWITEGO KLIMATU I ELEGANCJI. NIESTETY ZESPÓŁ ZAKOŃCZYŁ DZIAŁALNOŚĆ TRZY LATA PÓŹNIEJ. POWRÓCILI DO GRANIA DOPIERO W 2011 ROKU W GRUNTOWNIE ZREORGANIZOWANYM SKŁADZIE. OD TAMTEJ PORY ZESPÓŁ SUKCESYWNIE ZAPISUJE KOLEJNE ROZDZIAŁY SWOJEJ MUZYCZNEJ HISTORII. NIEDAWNO WYDALI SWÓJ NAJNOWSZY ALBUM, KTÓRY TO SPRAWIŁ, ŻE MUZYKA THE DANSE SOCIETY ZNÓW STAŁA SIĘ DLA MNIE WAŻNA. W ZWIĄZKU Z TYM POSTANOWIŁEM ZADAĆ KILKA PYTAŃ CZŁONKOM ZESPOŁU BY DOWIEDZIEĆ SIĘ NIECO WIĘCEJ O NOWEJ PŁYCIE, SPRAWACH Z  PRZESZŁOŚCI JAK I PLANACH NA PRZYSZŁOŚĆ. ZAPRASZAM NA ROZMOWĘ, KTÓREJ BOHATERAMI SĄ MAETHELYIAH ORAZ PAUL NASH.

 

Niedawno wydaliście nowy, bardzo dobry album. Opowiedzcie nam coś więcej o tym wydawnictwie.


Paul Nash: "The Loop" jest reakcją i komentarzem na współczesne życie zwykłych ludzi, takich jak ja i ty. Zacząłem myśleć o tym, jak ogólnie przeżywamy nasz czas na ziemi i jak te wzorce codziennego, tygodniowego, miesięcznego życia powtarzają się jak pętla. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej oczywiste stawały się te wzorce, powtarzające się nawet przez wieki. Manipulowani przez media, kontrolowani przez elitarnych miliarderów, aby dostosować się do tych ścieżek, podzieleni, abyśmy byli posłuszni, patrzyli i obwiniali naszych sąsiadów, od starych do młodych, wiadomości, którymi jesteśmy karmieni, są sprytnie zaprojektowane do kontrolowania. Przesłanie albumu jest takie, że kiedy jesteśmy świadomi, możemy się obudzić i przełamać ten schemat, żyjąc naszym życiem z pewną dozą wolności, jednocząc się, aby dokonać zmian. Muzycznie, podobnie jak w przypadku wszystkich naszych albumów, piszemy razem - nasze indywidualne wpływy łączą się, tworząc interesujące i potężne (i ogólnie mroczne) dźwięki.
 

Ciekawi mnie również okładka albumu. Jak byś ją zinterpretował?

Paul Nash: Miałem wizję okładki podczas pisania albumu i chciałem zbudować model pętli, kupiłem elementy do budowy modelu (jest dość duży, ma około 2 metrów), ale jego złożenie zajęło sporo czasu. Model pętli to pętla Möbiusa lub nieskończoności z małymi postaciami chodzącymi wokół niej. Po zbudowaniu sfotografowaliśmy go i być może zauważyłeś, że ma również numer 8 z boku, ponieważ jest to nasz 8. album studyjny.  

Wydaliście album samodzielnie. Dlaczego? Nie znaleźliście wydawcy czy po prostu go nie szukaliście?

Paul Nash: Tak naprawdę nie szukaliśmy, lubię mieć kontrolę nad projektem i swobodę produkowania dokładnie tego, co chcemy, bez ingerencji z zewnątrz, co nie znaczy, że w przyszłości nie moglibyśmy nawiązać współpracy z inną wytwórnią lub wydawcą, ale musiałaby to być właściwa osoba.

Maethelyiah: Z wyjątkiem Aristy w latach 80-tych, wszystkie nasze wydawnictwa ukazały się w Society Records, która jest niezależną wytwórnią. Posiadanie wytwórni oznacza, że masz większą kontrolę nad swoimi ruchami i jesteś tym, który wykorzystuje jej owoce. To trochę tak, jakby wybrać pracę na etacie lub samozatrudnienie. Oba sposoby mają plusy i minusy, które każdy musi wybrać w zależności od priorytetów, potrzeb i ambicji.
 

Kto w zespole jest odpowiedzialny za wyznaczanie kierunku muzycznego?


Maethelyiah: Zespół, ale jako oryginalny członek-założyciel to Paul nosi koronę 😉
Loop był głównie jego pomysłem, który wszyscy współtworzyliśmy, dopracowując każdy szczegół. Kierunek jest nadawany przez zespół wiosłujący, ponieważ wpływ każdego z nas determinuje brzmienie, a to, do którego zmierzamy, jest moim zdaniem najlepszym, jakie kiedykolwiek mieliśmy.
 

Czy The Danse Society to Twoje hobby po pracy czy pełnoetatowa praca?


Maethelyiah: Jedno i drugie ❤️


Paul Nash: To powołanie - uczę muzyki w college'u dla 16-18-latków i kocham swoją pracę, ale nie mógłbym żyć bez tworzenia muzyki - muzyka to życie!
 

Wróćmy na chwilę do przeszłości. Interesują mnie zmiany personalne w zespole. Dlaczego Steve Rawlings nie jest już członkiem The Danse Society?


Paul Nash: Steve odszedł w 1987 roku, aby kontynuować karierę solową (wierzę, że mocno namówiony przez Jazza Summersa, naszego ówczesnego managera) po 2 nieudanych singlach jako The Society wyjechał do Ameryki i osiadł w Los Angeles. Straciliśmy kontakt, na krótko połączyliśmy się ponownie podczas reformacji w 2011 roku, nagrywając jeden utwór, po czym ponownie zniknęliśmy. Myślę, że muzyka nie jest już częścią jego życia i życzę mu powodzenia w tym, co teraz robi.
 

Zastąpiłaś Steve'a przy mikrofonie. Domyślam się, że nie było łatwo wejść w jego buty. Pamiętasz jak się wtedy czułaś i jak fani zareagowali na nową twarz zespołu?

Maethelyiah: Era Steve'a na zawsze pozostanie w mojej pamięci i zawsze myślę o nim z najwyższym szacunkiem. Jest jednym z powodów, dla których zawsze kochałam The Danse Society, odkąd byłam nastolatkiem. Zostałam zaproszona do zastąpienia go, ponieważ po tym, jak zgodził się wziąć udział w reformacji, zmienił zdanie. Wiem, że mieszka w Stanach Zjednoczonych, a to ogromna odległość do wspólnej pracy. Mam również wrażenie, że mogły istnieć inne powody osobiste, ale dopóki nie padnie wyjaśnienie z jego ust, nie padnie ono z moich. Początkowa reakcja była nieco szokująca dla wszystkich, zarówno w dobrych, jak i złych stronach. Jestem pokorna wobec ogromnego wsparcia, jakie otrzymuję, a także wdzięczna kilku osobom, które poświęciły energię i czas, próbując przekonać mnie do rezygnacji z mojej pozycji na początku. Co cię nie zabije, to cię wzmocni - to nie tylko cytat.
Czuję się dumna stojąc na czele The Danse Society.
Kocham muzykę, otaczają mnie najlepsi koledzy z zespołu i szczerze mówiąc nasi Danserzy (tak nazywamy naszych sympatyków) są najlepsi. Czuję się bardzo, bardzo szczęśliwa i mam nadzieję, że Steve ma się dobrze.
 

Czy jesteś w kontakcie ze Stevem? Czy wiesz co u niego słychać i czy nadal jest aktywnym muzykiem?

Paul Nash: Jak powiedziałem wcześniej, niestety nie i o ile wiem, nie jest on zaangażowany w przemysł muzyczny.


Wcześniej grałaś w grupie Blooding Mask. Opowiedz nam więcej o tym zespole.


Maethelyiah: Blooding Mask to projekt, który prowadzę od 1992 roku i jest prawdopodobnie najbardziej niedocenianą włoską ezoteryczną nazwą z klasycznym electro, jaką kiedykolwiek znajdziesz. Paul (Nash) dołączył do mnie w 2020 roku i wydaliśmy "Autopsy Of A Dream". Nigdy wcześniej nie było bardziej odpowiedniego tytułu dla naszej obecnej ery. To taka nietypowa muzyka, która ma tendencję do przerażania słuchaczy i to mi się podoba. Kilka utworów pojawiło się również w międzynarodowym filmie "Upside Down".
 

Jakie płyty inspirowały Cię w przeszłości, a jakiej muzyki słuchasz dzisiaj?


Maethelyiah: Danse Society, Joy Division, Adam & the Ants, Peter Gabriel, Pink Floyd są zdecydowanie wśród nich.


Paul Nash: Jako nauczyciel muzyki mam bardzo eklektyczny gust, zbyt wiele do wymienienia, od klasyki po jazz i nowoczesność, ale ostatnie 3 nowe albumy, które kupiłem w tym miesiącu to Elbows "Audio Vertigo", The Smile "Wall of Eyes" i najnowszy album Stevena Wilsona "Harmony Codex". Oczywiście wciąż cenię wszystkie albumy z wczesnych lat 70-tych i 80-tych, na których dorastałem, od Floydów, Sabbathów przez Bowiego po Genesis, potem Joy Division przez The Cure po KJ itd. Zbyt dużo by wszystko wymieniać.

Co sądzisz o powrocie płyt winylowych? Czy to znak, że ludzie nadal potrzebują fizycznych nośników, czy to tylko moda? Wiele osób kupuje płyty winylowe tylko po to, by postawić je na półce, a to nie o to chodzi.

Maethelyiah: Winyle są być może naszym najlepiej sprzedającym się formatem. Ludzie je kochają i nie mówię tu tylko o starszych fanach muzyki. Jedną z rzeczy, które najbardziej uwielbiam, jest bycie oznaczanym w naszych postach na Dansers, gdzie nasze winyle są odtwarzane na gramofonach. Wygląda jak prawdziwy wybieg. Tyle piękności się popisuje.


Paul Nash: Myślę, że nie ma nic lepszego niż słuchanie albumu z okładką w ręku, czytając teksty i informacje oraz ciesząc się grafiką, która uzupełnia muzykę. Dla mnie płyta to dwie strony muzyki, utwory, które są przeznaczone do odtwarzania w sekwencji, a nie tylko jeden utwór na liście odtwarzania Spotify - to nie jest całe doświadczenie. Prawdopodobnie wydaję o wiele za dużo pieniędzy na winyle i tak, siedzą one na półkach, ale są też z nich zdejmowane i odtwarzane. Nie sądzę, że to kiedykolwiek umrze, niektórzy z moich młodych studentów już zbierają winyle i kochają je, więc nie jest to tylko nostalgia dla nas, staruszków. 

Na koniec powiedz nam, jakie macie plany na najbliższą przyszłość.


Maethelyiah: Planujemy więcej koncertów w nowym roku, jednak właśnie zostaliśmy zaproszeni na Wave Gothik Treffen, gdzie wystąpimy 19 maja. Oczywiście może być kilka koncertów w UE, zanim sfinalizujemy daty w USA i miejmy nadzieję w Japonii.
Pomijając koncerty, pracujemy nad nowymi rzeczami z włoskim filmowcem Lucą Tornatore i jestem prawie pewna, że nowy album wkrótce zacznie nabierać kształtów. Na tym polega trud pracy z niesamowicie kreatywnymi i wspaniałymi kolegami z zespołu.

Dziękuję za poświęcony czas. Pozdrawiam Was serdecznie i czekam na Wasze (polskie?) koncerty jak i kolejne albumy.


Bardzo dziękujemy za zaproszenie. Kochamy Polskę. Jest tam kilku uroczych Danserów, a Marcjanna, jeden z naszych specjalnych gości na płycie "The Loop", również pochodzi z Polski. Mamy nadzieję, że wkrótce wystąpimy w pobliżu.


Paul Nash: Dziękuję! Mam nadzieję, że wkrótce znów odwiedzę to wyjątkowe miejsce.


Jakub Karczyński