Mamy wakacje, a jak wakacje to i urlop. W tym roku tak jak i w poprzednim postanowiłem wziąć sobie rozbrat z pracą na całe trzy tygodnie. W tym czasie planuję zajrzeć nad polskie morze, a także ponadrabiać zaległości w czytaniu jak i słuchaniu muzyki. Trochę się tego nazbierało, a jakby tego było mało zamówiłem sobie jeszcze kilka kompaktów. Są wśród nich grupy dość dobrze znane jak Public Image Limited, Kraftwerk, Hedone, ale także zespoły, których albo kompletnie nie znałem - Napalm Beach lub też takie, których dotychczas nie darzyłem wielkim uznaniem - The B-52's. Wpływ na to miał w dużej mierze ich największy przebój Love Shack, którego to szczerzę nie znoszę oraz piosenka do filmu The Flinstones. Słuchając jednak przed kilku laty radia natknąłem się na parę ich mniej popularnych utworów i był to tak zwany game changer. Prowadzący szepnął przy okazji parę słów o samej grupie, zapodał w eter nieco dźwięków i w tym momencie zapaliła mi się w głowie lampka. Może to jednak nie takie głupie jak mi się zdawało? Zakodowałem sobie tę myśl w głowie lecz musiało upłynąć jeszcze nieco wody w Warcie, nim na mej półce pojawiła się płyta z logiem tej formacji. Stało się to dokładnie w osiemdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego. Ze skrzynki na listy wydobyłem ich debiutancki album, który to udało mi się zakupić w cenie w jakiej oferowane są gofry nad polskim morzem. Chwilowa przyjemność dla podniebienia nie może w żadnym stopniu równać się z radością jaka płynie tak z posiadania płyty jak i momentu jej pierwszego przesłuchania. Wieczorem, gdy dzieci smacznie już spały, nastawiłem sobie ten album i wsłuchałem się w jego zawartość. Jak się okazało, nie taki diabeł straszny jak go malują. Słychać tu wpływy nowej fali, ale nie ma się czemu dziwić. Pamiętajmy, że album ten ukazał się w 1979 roku czyli dwa lata po punkowej rewolucji, która wywróciła wszystko do góry nogami. Zespół The B-52's był więc w centrum wydarzeń, wchodził w skład zespołów, które wzbogaciły estetykę punk rocka o nowe elementy, dzięki czemu muzyka ta nabrała nowego wymiaru i niewątpliwej głębi. Przepisem na sukces w przypadku The B-52's okazało się połączenie punk rocka, z rock&rollem, muzyką taneczną oraz amerykańskim kiczem tak charakterystycznym dla przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie mniej ważna okazała się strona wizualna czyli tak zwany image, który lokował zespół w tamtej epoce. Obrazu całości dopełniały absurdalne i kiczowate teksty mogące stanowić za scenariusz filmowy dla obrazów Eda Wooda. Podobną drogą podążała także grupa The Cramps, z tą różnicą, że oni upodobali sobie estetykę tandetnych horrorów z jakich słynęła choćby wytwórnia Hammer. Jak widać przepis ten nie był szczególnie oryginalny, jednak nie wszystkim przyniósł on tak wielki sukces jaki był udziałem grupy The B-52's.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz