03 września 2018

THE CULT - HIDDEN CITY (2016)

Ostatnim albumem The Cult, który zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie był "Beyond Good And Evil" (2001). Podobał mi się również "Born Into This" (2007), który jednak przez większość dziennikarzy i odbiorców został totalnie zmieszany z błotem. Do dziś zachodzę w głowę co było tego przyczyną bowiem zawierał on o wiele ciekawsze kompozycje niż o wiele cieplej przyjęty "Choice Of Weapon" (2012). Stąd też na nowy album The Cult czekałem z wielkimi nadziejami, ale i ze sporymi obawami. Nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. W jakim kierunku tym razem pójdą? Czy czymś zaskoczą? Sięgną po jakieś nowe środki wyrazu, a może wręcz przeciwnie, zaproponują nam swoje stare, sprawdzone patenty. Czy będą mieli jeszcze w sobie dostatecznie dużo sił by wznieść się jeszcze raz na szczyt, czy może obniżą swój lot niczym sępy nad padliną i osiądą w krainie zapomnienia? Nie ważne zresztą jaki kierunek obiorą, zabrzmią nowocześnie czy archaicznie, najważniejsze by znaleźli drogę do mojego serca.

"Hidden City" jest rzekomo zamknięciem trylogii zapoczątkowanej na "Born Into This", choć słuchając wszystkich tych albumów trudno dostrzec jakąś nić powiązań. Nie za bardzo wiadomo co miałoby spajać te płyty, bo raczej nie muzyka. Aby się tego dowiedzieć trzeba by spytać samego autora. Słuchając tego albumu, uderzyła mnie jedna myśl, która ma również zastosowanie do poprzedniej płyty. Jest energia, brakuje jednak momentami żaru i ognia. Być może to kwestia produkcji, która jakby nie było jest ważną częścią składową procesu nagrywania i która to potrafi wydatnie wpłynąć na jakość płyty tak na plus jak i na minus. Świetna produkcja potrafi dodać skrzydeł muzyce, kiepska może pogrzebać nawet najgenialniejszy materiał. Bob Rock to nazwisko, które znane jest chyba każdemu kto interesuje się muzyką. Człowiek legenda, człowiek instytucja, który maczał palce w niejednej produkcji i niejednokrotnie odmieniał oblicze danego wydawnictwa. Wspomnijmy choćby "Black Album" (1991) Metallicy jako album, na podstawie którego ustawiało się parametry sprzętu muzycznego. W przypadku "Hidden City" nie słychać, aby Bob Rock wspiął się na wyżyny swojego kunsztu. A przecież współpraca z The Cult to dla Boba nie pierwszyzna. Kręcił już przecież pokrętłami na pięciu ich albumach, w tym na chwalonym przeze mnie "Beyond Good And Evil" gdzie zrobił to naprawdę wyśmienicie. Owszem, poniżej pewnego poziomu nie schodzi, niemniej ta płyta nie brzmi tak jak mogłaby brzmieć. Naprawdę potężnie i z wykopem. Odnoszę wrażenie jakby energia zgromadzona na płycie nie mogła się uwolnić, wybuchnąć tak jakby tego człowiek oczekiwał. Aby upewnić się co do słuszności moich przypuszczeń, nastawiłem "Beyond Good And Evil" (2001), który wręcz kipiał energią i buchał ogniem. Mało tego, był na tyle bezbłędny jeśli chodzi o kompozycje, że do dziś robi wrażenie, choć od jego wydania minęło już siedemnaście lat. Nawet Ian Astbury śpiewał tam tak, jakby zależało od tego jego życie. Na "Hidden City" jakoś tego nie słychać. Częściej odnoszę wrażenie, że jego partie są jakieś takie wysilone i wymęczone. Od poprzedniej płyty widać co prawda duże zmiany na lepsze, zwłaszcza jeśli przyjrzymy się samym utworom, niemniej nie jest to jeszcze ten poziom co na "Beyond Good And Evil". Jeśli posłużymy się podziałem na dwie strony jak w przypadku płyt winylowych to zdecydowanie korzystniej wypada strona A. Album zaczyna się energetycznie wraz z pierwszymi dźwiękami Dark Energy, ale już tutaj słychać, że coś nie do końca udaje wyzwolić się ową energię. Czegoś tam ewidentnie brakuje. Przypomina to desperacką próbę krzesania ognia nieco już zawilgotniałymi zapałkami. Zapał do pracy jest, ale efekty niestety żadne. Na szczęście ten niedosyt nie trwa zbyt długo bowiem to czego zabrało Dark Energy z nawiązką otrzymujemy w No Love Lost. Spokojny początek może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z jakąś balladą, ale to tylko pozory bowiem The Cult dorzucają tu konkretnie do paleniska, które wreszcie zaczyna porządnie grzać. Podobnie w Dance The Night, które podtrzymuje tę dobrą passę i wlewa w moje serce nadzieję, że na The Cult nie warto jeszcze stawiać krzyżyka. I choć "Hidden City" nie jest ani albumem tak równym jak "Beyond Good And Evil", ani tym bardziej tak wybitnym, to jednak zawiera w sobie kilka naprawdę udanych kompozycji jak wspomniane wcześniej No Love Lost, Dance The Night  czy Avalanche of Light. Są też i takie, którym naprawdę niewiele zabrakło, aby dołączyć do tego grona. Najbliżej było w Birds Of Paradise.  które ma w sobie coś z klasycznego brzmienia The Cult, ale odnoszę wrażenie, że nie do końca udało oszlifować się ten diament. Zabrakło przysłowiowej kropki nad i, odrobiny magii, aby można było orzec, że to kolejny klasyk w repertuarze grupy. Niektóre fragmenty płyty zwyczajnie męczą czy to swoją topornością (G O A T) czy wokalizami Astbury'ego (Deeply Ordered Chaos). Zawodzi zwłaszcza końcówka płyty w postaci utworów Lilies, Heathens i Sound And Fury, które zamiast rozkwitnąć jak okładkowa lilia fundują nam spektakl obumierania i więdnięcia tejże rośliny. Po wybrzmieniu ostatniej nuty czuję raczej zawód i niespełnienie niż poczucie satysfakcji. W tej sytuacji samoistnie nasuwają mi się słowa piosenki Satisfaction The Rolling Stones, gdzie Mick Jagger śpiewa I can't get no satisfaction i to jest chyba najlepsza i najkrótsza recenzja tego albumu.

W ostatnich latach mój entuzjazm do muzyki The Cult nieco osłabł i jakoś nie potrafię rozniecić w sobie tego dawnego ognia. Zespół niby się stara, nagrywając dość regularnie kolejne albumy, ale żaden z nich jakoś nie skradł mego serca na tyle bym znów stał się ich gorliwym wyznawcą. "Hidden City" to krok w dobrym kierunku, ale gdyby co nieco w nim pozmieniać, inaczej wyprodukować mam wrażenie, że dałoby się tam wykrzesać jeszcze niejedną iskrę. Gdzie te czasy gdy człowiek płonął jak pochodnia przy takich utworach Rise, True Believers czy My Bridges Burn. Na "Hidden City" nie znalazłem zbyt wielu ich godnych następców choć obiektywnie patrząc nie jest to zły album. Zapewne znalazł sporo admiratorów zachwyconych czy to jego surowym brzmieniem czy to kompozycjami, ale mnie w tym gronie próżno szukać.

Jakub Karczyński
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz