18 grudnia 2018

FARMACEUTA BOB

Cóż za wspaniała wiadomość. Po jedenastu latach dobijania się do drzwi apteki, jej podwoje znów mają zostać otwarte dla potrzebujących, chcących zakupić nowe medykamenty. Mówiąc wprost. Miłośnicy talentu grupy The Cure, w końcu będą mieli co włożyć do swych odtwarzaczy. Zespół poinformował, że właśnie kończy pracę nad swym czternastym, studyjnym albumem. Od wydania poprzedniego, upłynęło stanowczo zbyt dużo wody w Tamizie. Z każdym rokiem wiara w nową płytę malała, ale cieszę się, że grupa w końcu zmobilizował się do pracy i postanowiła dopisać kolejny rozdział do swojej historii. Czas pokaże czy było warto czekać tyle lat. Cierpliwość fanów została wystawiona na naprawdę wielką próbę. Tak długiej przerwy w nagrywaniu jeszcze nam zespół nie zaserwował. W początkach kariery potrafili wydawać albumy rok po roku, a do 1992, nie pozwolili sobie na przerwę dłuższą niż dwa lata. Pierwszym wyłomem okazał się album "Wild Mood Swings" (1996), który pojawił się po czterech latach oczekiwania i nie zebrał on zbyt entuzjastycznych recenzji. Osobiście żywię do niego pewien sentyment i nie uważam go za najsłabszy punkt w dyskografii Brytyjczyków, choć nie jest to dzieło tej miary co "Wish" (1992) czy "Disintegration" (1989). Album ten posiada kilka bardzo zgrabnych kompozycji lecz nie wpisał się on w oczekiwania fanów. Nikt chyba nie przypuszczał, że wiodącą rolę będą tu spełniać instrumenty dęte, które nijak mają się do dźwięków jakich spodziewalibyśmy się po grupie Roberta Smith'a. Po latach album ten raczej zyskuje niż traci, pod warunkiem, że potrafimy dostrzec także to pogodniejsze oblicze zespołu. Jak już wspominałem, to właśnie album "Wild Mood Swings" zapoczątkował czteroletnie okresy rozdzielające kolejne płyty. Machina ta funkcjonował idealnie aż do roku 2008, po czym zacięła się na długie jedenaście lat. Oby tylko złapała dawny rytm bo nie wyobrażam sobie czekać kolejnej dekady na nowe medykamenty z tejże apteki. 

Zespół póki co nie zdradził żadnych szczegółów odnośnie tego jak album ma być zatytułowany, kto go wyprodukuje, ani też jak będzie wyglądać jego okładka. Jedyne co wiemy, to to, że jego premiera przewidziana jest na rok 2019. Przed laty Robert odgrażał się, że następca "4:13 Dream" (2008) będzie mroczniejszy i ukaże się w niedalekiej przyszłości. Jak wiemy nic z tych planów nie wyszło. Podano nawet tytuł albumu - "4:14 Scream", ale gdy na przestrzeni kolejnych lat skład zespołu uległ modyfikacji, Robert stwierdził, że nie chce wydawać płyty, która została zarejestrowana w składzie, który już nie istnieje i nijak ma się ona do punktu, w którym się obecnie znajdują. Ciekawi mnie czy wciąż podtrzymuje to stanowisko. Miejmy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości dane nam będzie się o tym przekonać. Osobiście wolałbym, aby stworzyli premierowy, dobrze brzmiący materiał, niż bawili się w odgrzewanie starych dań. Niech znów staną się zespołem dla wrażliwców zamiast bawić się w herosów rocka. Liczę, że tym razem Robert odkryje przed nami swą wrażliwszą stronę osobowości, bo nie ukrywam, że wolę go gdy pięknie nam się smuci niż gdy eksploatuje swoje gardło do granic możliwości. Robert Smith nic już nie musi nikomu udowadniać, ma ten komfort, że może nagrać płytę bez oglądania się na kogokolwiek. Z nikim też nie musi się ścigać bo wszystko co najważniejsze już w swej karierze osiągnął. The Cure na przestrzeni lat wyrobiło sobie markę na tyle silną, że nawet dziesięcioletnie okresy absencji nie są w stanie zagrozić ich pozycji. Trzymam mocno kciuki za ten nowy album bo jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje.

Jakub Karczyński
 

2 komentarze:

  1. Jedno mz jest pewne - okładka nowego longa będzie równie ohydna co kilku poprzednich. Obym się mylił :)
    peiter

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obyśmy się jednak mylili, ale podzielam Twoją obawę bo ostatnie "dzieła" niestety nie zachwycały artyzmem.

      Usuń