18 lipca 2018

DOMY W KOLORZE KRWI

Pewnie już kiedyś o tym wspominałem, ale są takie płyty, przy których liście natychmiastowo więdną i opadają z drzew. I nie ważne, że jeszcze przed chwilą były zielone. Muzyka skutecznie wysysa z nich cały chlorofil i wysyła je na przymusową emeryturę. Czasami zdarza mi się natrafić na takie albumy, które obezwładniają słuchacza, hipnotyzują i zarazem odbierają całą energię życiową. Człowiek nie ma nawet sił, aby się przed tym bronić więc jedyne co można z tym zrobić to trwać w tym stanie zawieszenia, aż po kres tejże muzyki. Jako że w ostatnim czasie pogoda nieco nam się popsuła racząc nas niebem w kolorze stali, z którego to co i rusz sypią się ulewne deszcze, nie mam większych oporów by skonfrontować się z twórczością Red House Painters. Ich jedyny album jaki posiadam nie posiada tytułu, a jako, że w roku jego wydania zespół spłodził jeszcze jedno beztytułowe dzieło to dla ich odróżnienia nadano im nieoficjalne nazwy odwołując się do ich okładkowych zdjęć. I tak pierwszy z nich został nazwany "Rollercoaster" (1993), drugi zaś ochrzczono "Bridge" (1993). Mnie udało zdobyć się ten wcześniejszy, którym to zasłuchuję się od kilku dni. Płyta co prawda przeleżała w domu dobre pół roku nim na poważnie zająłem się jej zawartością. Nie jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna. Nie można jej słuchać nie poświęcając jej sto procent uwagi gdyż utonie ona w zalewie miejskiego zgiełku. Najlepiej słuchać jej nocami, kiedy domownicy w swoich łóżkach tulą głowy do poduszek. Wtedy to otwiera się przestrzeń dla takiej muzyki, gdzie każdy najdrobniejszy dźwięk ma szansę wybrzmieć w całej okazałości. Dopiero wówczas pojmiecie piękno tej muzyki, a w waszych głowach rozkwitną obrazy tworząc teledyski pełne subtelności i jesiennej zadumy. Mnie zwizualizował się następujący scenariusz.

Mężczyzna w średnim wieku opuszcza mieszkanie kierując swe kroki do samochodu. Kamera pokazuje zbliżenie ręki, która z kieszeni wyciąga kluczyki. Jako że akurat pada deszcz, mężczyzna podnosi kołnierz kurtki i przyspiesza kroku. Nim odjedzie rzuca ostatni raz tęskne spojrzenie w kierunku okien budynku lecz próżno szukać w nich czyjejś obecności. Ręka przekręca kluczyk w stacyjce, wycieraczki rozpoczynają swą pracę rozganiając coraz bardziej intensywnie padający deszcz. Samochód rusza i opuszcza miasto. Mknie przez peryferia po czym zanurza się w leśnych krajobrazach. Po chwili dociera do drewnianej chaty, która z uwagi na jesienną aurę sprawia wrażenie opuszczonej. Nasz bohater przekracza próg, zdejmuje kurtkę, zaparza herbatę i siada przy stole wpatrując się w zaokienną dal. Siedzi tak dłużą chwilę, aż orientuje się, że herbata już całkiem wystygła. Odstawia ją na bok po czym wstaje i rozpala ogień w kominku. Przechadza się po chacie przypatrując się różnym przedmiotom mającym związek z kimś niezwykle mu bliskim. Ogląda je przez dłuższą chwilę po czym zaczyna wrzucać je do kominka, jeden po drugim, aż przestrzeń staje się zupełnie anonimowa. Następnie idzie do samochodu, otwiera bagażnik i wyjmuje z jego wnętrza małe zawiniątko. Wraca z nim do chaty i pozostawia je na stole. Długo krąży wokół niego, aż wreszcie decyduje się je rozpakować. Naszym oczom ukazuje się pistolet oraz paczka naboi. Kamera opuszcza pomieszczenie, zostawiając tam naszego bohatera i wraca tą samą trasą do mieszkania, z którego wyszedł mężczyzna. Przenikamy przez drzwi i zagłębiamy się w jego wnętrzu. To co zwraca uwagę to puste ramki w korytarzu, z których ktoś powyjmował zdjęcia, kominek w salonie pełen ponadpalanych listów i zaproszeń ślubnych oraz wazony zwiędłych kwiatów przepasanych żałobnymi wstęgami. W centralnym punkcie salonu na stoliku pozostawiono obrączki, dwie świeżo ścięte róże i wysłużonego winylowego singla Joy Division z nagraniem "Love Will Tear Us Apart". Kamera robi zbliżenie jego ponurej okładki po czym obraz ulega zniekształceniu i gaśnie. Po chwili jednak wraca lecz zamiast wnętrza salonu oglądamy amatorski film z wakacji, na którym to widzimy naszego bohatera wraz z przyszłą żoną cieszących się pełnią życia. W pewnym momencie obraz zacina się, a na ekranie pozostają już tylko ich twarze zatrzymane w rozedrganym kadrze.

I tu kończy się ta historia zostawiając nas z kilkoma pytaniami i niedopowiedzeniami. Historia miłości, której nie dane było zaznać spełnienia. Niestety życie często pisze podobne scenariusze, nie pytając nas o zdanie jak i o to czy mamy ochotę w nich uczestniczyć. Na szczęście fortuna kołem się toczy, a życie to nie tylko smutek, ale i radość, której mam nadzieję nie zabraknie nam w najbliższej przyszłości. Póki co cieszmy się małymi rzeczami, na te duże z pewnością też wkrótce przyjdzie czas. Tymczasem wracam do nadrabiania muzycznych zaległości, które mniemam zniwelować nim nastanie jesień bo wtedy przysypią mnie nie tylko liście, ale i nowości płytowe, z których to znów przyjdzie mi się wygrzebywać miesiącami.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz