Przed paroma dniami przegrzebałem półkę z kompaktami, aby wyłowić z niej tytuły, które nie zaskarbiły sobie serc fanów mrocznego grania. Powody bywały różne - a to zmiana stylistyki, bądź dopiero co kształtujący się styl, nie wpłynęły korzystnie na odbiór tych płyt. Poza tym chciałem odświeżyć sobie te albumy, do których wracam raczej sporadycznie. Kto wie, może teraz jakoś inaczej zagrają.
W odtwarzaczu wylądowały The Sisters Of Mercy "First And Last And Always", Fields Of The Nephilim "Dawnrazor", Xymox "Headclouds", "Metamorphosis" i "Phoenix" tychże ostatnich. Jeśli jeszcze "jedynka" Siostrzyczek i debiut Fieldsów mają jakieś poważanie, to wspomniane albumy Xymoxów mieszane są powszechnie z błotem. Czy słusznie? Jeśli przyłożymy do nich miarę zdjętą z pierwszych dwóch krążków Clan Of Xymox to zapewne tak. Jeżeli jednak posłuchamy tego bez zbędnego napinania się, to być może odkryjemy kilka perełek.
Słuchając albumu
"Headclouds" (1993), najbardziej do gustu przypadł mi przecudny
Wild Is The Wind, który spokojnie mógłby być firmowany nazwą Clan Of Xymox. Choćby dla tego jednego utworu ociekającego melancholią i przemijaniem, warto mieć ten album. Zwracam także uwagę na nagrania
Spiritual High,
Headclouds, upiorne
January - mające w sobie coś z utworu
Pornography grupy The Cure oraz wspaniały finał w postaci
Soul Free. Muszę przyznać, że słucha mi się tego albumu nad wyraz dobrze i nawet nie przeszkadza mi specjalnie jego bardziej dyskotekowa orientacja.
Niestety, trudno mi równie ciepło pisać o rok wcześniejszym "Metamorphosis", choć i tu znajdziemy ciekawe nagrania. Wyróżnia się na pewno Dream On, Tightrope Walker i ... nic więcej. Niestety, im głębiej w las, tym więcej spróchniałych drzew. Ta płyta to punkt kulminacyjny dyskotekowych ciągot Ronny'ego Mooringsa. Zapewne spodobałaby się ona miłośnikom drum & bass, niemniej nie za to cenimy sobie Clan Of Xymox. "Metamorphosis" to rzecz dla fanów, którzy muszą mieć wszystko co stworzyła ta holenderska formacja. Reszta może go sobie spokojnie odpuścić.
Najlepiej z całej trójki prezentuje się album "Phoenix", wydany w 1991 roku. Następca genialnego "Twist Of Shadows" (1989), nie zyskał należnego mu uznania, choć w pełni na to zasługuje. Pomimo tego, album wart jest uwagi, gdyż zawiera kilka kapitalnych rzeczy. Już otwierający płytę utwór Phoenix Of My Heart kończący się przeróbką Wild Thing Rolling Stonesów to rzecz nad wyraz udana. Jakby tego było mało zaraz za tym dostajemy przecudnej urody At The End Of The Day oraz równie urocze The Shore Down Under i Mark The Days. Myślicie, że na tym można już zakończyć słuchanie? Absolutnie nie! Płytę trzeba przesłuchać od "deski do deski", bo tu nie ma słabych nagrań. Przegapić takie nagranie jak Crossing The Water to prawdziwa zbrodnia. Śmiem twierdzić, że album "Phoenix" tylko nieznacznie ustępuje swemu wielkiemu poprzednikowi.
W przypadku grupy The Sisters Of Mercy sprawa wygląda nieco inaczej.
"First And Last And Always" to debiut, który dopiero wytyczał szlaki dla Sióstr. Pomimo że uważa się go za najgorszą płytę w dyskografii, to miejmy na względzie, że ów dorobek zamyka się w trzech długogrających albumach. Słowo najgorsza, również nie jest najszczęśliwsze, ponieważ niejedna grupa chciałaby mieć w swym dorobku takie utwory jak choćby
Black Planet,
First And Last And Always,
Marian czy
Some Kind Of Stranger. Te cztery lokomotywy ciągną właściwie resztę płyty, która niczym szczególnym już się nie wyróżnia. Wypada dość blado, zwłaszcza gdy zestawimy ją z płytami pokroju "Floodland" czy "Vision Thing". Lepsze czasy miały dopiero nadejść.
Na koniec zostawiłem sobie debiutancki album mistrzów mrocznego grania.
"Dawnrazor" grupy Fields Of The Nephilim, bo o nim mowa, to niemal odwzorowanie drogi The Sisters Of Mercy. Tutaj także dopiero mamy zalążek stylu, który na kolejnych płytach osiągnie swą kulminację. "Dawnrazor" jest niczym ścieżka dźwiękowa do westernu, który nigdy nie powstał, a także swoisty hołd dla tego filmowego gatunku. To jedyny taki album w dorobku zespołu, więc tym bardziej warto docenić oryginalną koncepcję grupy. Trzeba go choćby posłuchać dla utworu
Vet For The Insane, a najlepiej przerobić całość, bo to niezwykle równa i ciekawa płyta.
To tyle na dziś. Mam nadzieję, że zachęciłem kilku czytelników do ponownego wysłuchania tych albumów. Kto wie, może i wy spojrzycie inaczej na płyty, które wcześniej niespecjalnie lubiliście. Czasem wystarczą odpowiednie okoliczności, by muzyka nabrała odpowiedniego blasku. I to jest właśnie w niej najpiękniejsze.
Jakub "Negative" Karczyński