Od kilku dni przemierzam Internet wzdłuż i wszerz, celem upolowania kilku tytułów grupy The Church. Ta australijska formacja, zrobiła na mnie spore wrażenie kilka lat temu i po dziś dzień, chętnie wracam do jej nagrań. Płyta "Starfish" (1988), zasłyszana w pewnej audycji radiowej, okazała się na tyle dobrym wprowadzeniem, że kontynuacja tej podróży była więcej niż pewna. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, nim zebrałem się w sobie i zacząłem szukać informacji o zespole oraz jego dyskografii. Do najmniejszych ona nie należy, bowiem to równo dwadzieścia albumów. Oczywiście nie nastawiam się na zdobycie wszystkich, bo to już zakrawa na szaleństwo. Skupiam się tylko na wybranych tytułach, szczególnie polecanych przez znawców i fanów. I tak na pierwszy ogień poszedł album "Priest=Aura" (1992), który już trafił w moje ręce. Wystarczyło posłuchać kilka razy, aby stwierdzić, że o takie granie chodziło. Płyta w doskonałym stanie cieszy nie tylko ucho, ale i oko. Kolejne przesyłki już w drodze, a w nich debiutancki "Of Skins And Heart" (1981) oraz "Gold Afternoon Fix" (1990). Szykuje się porcja niezwykłej muzyki, która tej jesieni zabrzmi wyjątkowo pięknie.
I znów potwierdza się moja opinia, że najlepsze zespoły grające muzykę z lekką nutką melancholii to te, które zaczynały w latach 80. Grupy pokroju Gene Loves Jezebel, Echo & The Bunnymen czy wspomniany The Church, nawet w dzisiejszych czasach nie maja sobie równych. Jest coś magicznego w brzmieniu muzyki lat 80, czego nie da się dziś powtórzyć czy podrobić. Dlatego też nie pozbywajcie się starych edycji płyt, bowiem płyta płycie nie równa. Dowód? Wystarczy posłuchać pierwszej płyty Siouxsie & The Banshees, aby wyłapać różnicę między dwiema edycjami. Remaster brzmi surowo natomiast edycja pierwotna ma o wiele cieplejsze brzmienie. Niby niewiele, prawie tak samo, ale jak to mówią - prawie robi wielką różnicę.
Jakub "Negative" Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz